Idę przez plac targowy. Rozglądam się za spodniami. Stoisk z nimi jest cały ogrom. Szkoda tylko, że same babskie. Może byłoby to dobre w braku ofert dla mojej płci, ale jakoś głupio tak. Nie tyle z kupieniem, co paradowaniem po mieście. I niezbyt komfortowo, jeśli wiecie o co chodzi.
Wokół kręci się pełno tych kreatur znanych powszechnie jako policjanci. Wszyscy w czarnych kamizelkach kuloodpornych, jakby terrorystów ścigali. Niektórzy na te kamizelki zakładają jeszcze obrzydliwe jaskrawożółte ceratki. Czego tu szukają? Czy ktoś nie ma zezwolenia na handel paciorkami z Burundi? Już kogoś dopadli. Chcę podejść, wyjaśnić, stanąć w obronie, ale nie mam odwagi. Może później, jak trafię na lepszą okazję.
O, a cóż to znowu widzę? A panowie skąd przybyli? Z jakiej epoki? Patrzę i oczom nie wierzę: z szarobrudnej masy wystają dwie głowy w błękitnych hełmach wielkości garnków, w których mama zawsze gotowała barszcz z uszkami na Wigilię. Rozumiem, też kontrola, ale tegom jeszcze nie widział. Zastanawiam się, czy nie jestem świadkiem jakiegoś balu przebierańców. Odruchowo zaczynam ich śledzić, wiecie, psychologia tłumu, i w tymże tłumie zaraz mi się rozpływają. Przez chwilę czuję lekki niepokój, ale co tam! Ja nic nie sprzedaję, jestem czysty. Zapominam o sprawie i szukam spodni.
W końcu trafiam pod okazały namiot czarnookiej pychotki. Wygląda na starszą ode mnie o jakie półtorej dekady, co w niczym nie ujmuje jej atrakcyjności. Ba, niewielki zez rozbieżny na opalonej twarzy działa na mnie jak afrodyzjak. Ale przecież nie przychodzę kupić jej oczy tylko spodnie dla siebie. Męskie, na całym targowisku dostępne chyba tylko tu. Nawiasem pisząc, jakoś dziwnie tu ciepło, choć nie widać żadnego grzejnika. Mówię "Dzień dobry" i wykładam jej swój problem, gdy ona wykłada towar. Zapominam ile mam w pasie i na chwilę pozwalam się objąć taśmą krawiecką. Naturalnie, podczas tych kilku sekund moją głowę atakują różne myśli absolutnie niezwiązane z transakcją. Moje oba ślepia znów zostają schwytane przez jej jedno, teraz prawe. Czuję zawrót głowy właściwy dla środka wiosny, choć jest późna jesień!
- Pan taki chudziutki - moja małżowina rejestruje łagodne, słodkie częstotliwości z domieszką śląskiego akcentu.
- A tak, zawsze taki byłem.
- Jakaś dziewczyna powinna się za pana wziąć.
Miss Targowiska, czy wiesz jak bardzo chcę, byś to ty nią była? Jeśli jesteś sama to weź mnie takiego jak tu stoję i się mną zajmij! Ale wykrztuszam tylko jakieś "Aaa..., no w sumie może...". Tymczasem podchodzą inni klienci, toteż prowadzenie tej interesującej konwersacji zostaje przerwane, dostaję do ręki plik dżinsów i sztruksów o różnych odcieniach, wolną ręką sięgam głowy, strącam myśli o sprzedawczyni, która zresztą już mnie zdradza i znikam w przymierzalni.
Miejsce to okazuje się całkowicie odcięte od świata zewnętrznego. Nie słyszę tu żadnych głosów ze środka namiotu, ani spoza niego. Przypomina mi się taka piosenka Kasi Nosowskiej, gdzie padają słowa:
Udaję, że świat zamyka się
W tych czterech ścianach, a za nimi pustka
Dokładnie tego właśnie doświadczam, nie udając. Lustro, odwieczny kłamca, wita mnie szerokim uśmiechem, jakby mówiło: "Na co czekasz, działaj!";. Coś mi jednak mówi, że powinienem to odebrać jako ostrzeżenie. Nie chodzi chyba o te spodnie, pytam go w myślach, może są do bani, ale co może w nich być szkodliwego? Może mi to powiesz? Nie, nie powie. Wpatruję się w dwie przymierzone szmaty z rzędu i po chwili znajduję, jak mniemam, odpowiedź. Czarno na błękitnym!
Błyskawicznie odrzucam ciężką płachtę i już widzę ekspedientkę, szamoczącą się w objęciach gościa, który próbuje założyć jej kajdanki. Ledwo go dostrzegam, bo ma może pół metra wzrostu. Nigdy nie widziałem tak niskiego policjanta, a może nawet dorosłego człowieka. Długa, czarna bródka jak najbardziej pasuje, podobnie jak tubalny głos. Tylko czemu ona nie może mu dać rady?
Ona: - Puszczaj mnie pan! Jestem niewinna!
On: - Mnie to nie interesuje, tym się zajmie sąd!
Ona (nie słucha go): - Jestem niewinna!!!
On (nie słucha jej, zapinając już pierwszą bransoletę na jej wiotkim nadgarstku): - Nie obchodzi mnie to! Jest pani podejrzana o nielegalny handel tymi tu spodniami i własnym ciałem...
Ona: - Wal się!
On: - ... z korzyścią dla siebie, bez odprowadzania podatku!
A, więc to tak! Dopiero teraz dostrzegam na jego głowie partyzancką czapeczkę koloru khaki, nie pasującą do reszty munduru.
Całe zamieszanie wydaje mi się śmieszne. Z jednej strony, jeśli spróbuję ją bronić, miniaturka Fidela zaraz znajdzie na mnie haczyk. Utrudniając pracę policji, w dodatku broniąc haniebnego zawodu, niejako przy okazji dopuszczam się niewątpliwie dyskryminacji karła, a to już musi być nie lada wykroczenie. Mam nawet wrażenie, że jego praca w tym charakterze to nie tylko efekt nacisków pewnych lobby, domagających się proporcjonalnej reprezentacji, ale że sprzyja wręcz stróżom porządku, mającym, w razie czego, świetne alibi. Poza tym liczę, że dama lekkich obyczajów, jeśli naprawdę nią jest, sama się jakoś i tym razem oswobodzi.
To jednak nie następuje, a we mnie odzywa się rycerska duma. Kobietę należy bronić, choćby nawet przed karłem. Albo może coś na kształt bohatera powieści Conrada. Takiego, co to chce odzyskać honor, wiecie, te sprawy. Mam też w zanadrzu inne powody do podjęcia działania. Drugie z wymienionych podejrzeń wydaje mi się bezpodstawne, raczej poszlakowe. Zresztą i tak jestem zwolennikiem legalności prostytucji, choć nigdy nie korzystałem z tego typu usług, zarówno na czarno, jak i biało. I chyba nieprzypadkowo dostałem ten znak w przymierzalni. Gdyby nie on, jeszcze teraz stałbym tam przed zwierciadłem, zadając mu szereg retorycznych pytań, a po wyjściu zastałbym szereg ubrań, którymi mógłbym się wprawdzie łatwo podzielić z tubylcami, ale może nie zobaczyłbym już nigdy czarnookiej Miss Targowiska.
Włączam się do akcji. Nieśmiało wchodzę w pole widzenia szalonej, czterookiej ośmiornicy, rzucającej się na wszystkie strony, wywracającej sterty ubrań, jakby nie wiedziała, co na siebie włożyć, robiącej przy tym niesamowity hałas altem i sopranem jednocześnie. W momencie, gdy nieco zmieszana ośmiornica spogląda na mnie w górę parą tylnych oczu, ja dostrzegam nieco niżej rozpięty zamek błyskawiczny. Czyżby chciała błyskawicznie przymierzyć za duże na nią spodnie?
Tego już za wiele. W mgnieniu oka dopadam gościa, próbuję go oderwać od ofiary, bezskutecznie. Dostaję potężnym prawym sierpowym w szczękę, czuję jak wylatuje mi lewa czwórka, ale zaraz dopadam go znowu, teraz ja mu daję w pysk, on puszcza ją, plamiąc swą krwią. Ona instynktownie ucieka, pociągając go jednak fizycznie, to znaczy fizycznie go pociągając, to znaczy za bransolety, z których druga już jest zapięta na jego nadgarstku, toteż muszę uważać, by jej nie skrzywdzić, spuszczając mu manto. Ale zatrzymuję się, gdyż on sam sięga do kieszeni po klucze, wycedziwszy przez zęby:
- Ona jest winna, ale chętnie zamienię ją na takiego ptaszka jak ty! - Dlaczego nie sięga wpierw po broń? Widocznie jakieś braki w szkoleniu ma, albo uważa mnie za nędznego przeciwnika, dość, że odpina własne kółko i próbuje postawić mi jakiś zarzut, na co mu nie pozwalam kolejnym ciosem. Zaskakuje go to trochę, ale prawie nie oszałamia. Udając, że się lekko chwieje, nagle łapie mnie za obie ręce i wykręca tak, że muszę się pokłonić i ukorzyć przed władzą. Przy swojej posturze ma wielką siłę. Niech go, tego karła!, napisałby papa Hemingway. Nic dziwnego, że ona nie mogła się wyrwać.
Tymczasem ona wraca z przymierzalni z lustrem w dłoniach, a on jeszcze dla wzmocnienia efektu kopie mnie bez przekonania w brzuch. Leżąc już na ziemi widzę, jak wielkie zwierciadło staje tuż za małym Rumcajsem w policyjnej skórze. Walnij go tym lustrem, kochana, o mnie się nie martw! Istotnie, lustro przymierza się do czegoś, co ma być chyba ciosem, a kończy się tylko wyczuwalnym dotknięciem potylicy. Skutek jest jednak poważniejszy: Rumcajs odwraca się, dostrzega własne odbicie i już czuje się pokonany. Wychodzi z namiotu, bełkocząc pod nosem jakieś oskarżenia.
Miss dyszy ciężko ze zwieszoną głową. Podchodzę do niej, aby spytać czy wszystko w porządku. Dostrzegam rozcięcie w lewej części jej bluzki, a dalej okazałą czarną ranę biegnącą od przepony do brzucha. Nie wiem, jak to się stało, bo nie widziałem, by ten skubaniec miał nóż, widocznie zahaczyła o kolbę pistoletu, co jednak też wydaje mi się dziwne. Ze łzami w oczach mówię:
- Może zadzwonię na pogotowie. Albo skoczę po opatru...
- Ależ nie trzeba, do wesela się zagoi.
- Dlaczego mi pani nie powiedziała - szepczę z krwią w ustach.
- Drogi mój, to dla ciebie - rzecze i znika za kotarą.
Czekam parę minut, ale nie wychodzi. Widocznie ugrzęzła na dobre w tej autonomicznej kabinie. Przychodzi mi do głowy myśl, że mógłbym sobie wziąć na chybił trafił kilka par spodni, w ramach zadośćuczynienia za własne szkody. Ale nie mogę, honor mnie powstrzymuje. W końcu ona też ucierpiała, może bardziej niż ja. Więc zostańmy przy tym: ona nie chce mojej pomocy, to zostawię ją w spokoju. A swoją zapłatę już otrzymałem w postaci wspomnienia jej oczu. Żegnaj, moja droga. Never met a girl like you before.
Na zewnątrz znów spotykam karzełka. Stoi spokojny i upokorzony*. Obok niego drugi smerf, całkiem normalny, tyle że dużo starszy. Trochę podobny do Gieńka Hackmana. Pewnie już wie, co się stało i patrzy na mnie spode łba. Podobnie zresztą i karzeł, choć ten ucieka wzrokiem. Nie wiedzieć czemu ponosi mnie i jeszcze kontratakuję. Rzucam w niego mięsem na oczach i uszach tego drugiego, którego kątem oka obserwuję. Testuję, jakie wrażenie ten bluzg wywrze na nim. Lecz on zdaje się być odporny. Nadczłowiek. Zaraz będzie po mnie. Chwilę to trwa, a potem wszyscy słyszymy pisk opon charakterystyczny dla wchodzenia na ręcznym w zakręt. Ledwie odwracam głowę, a już dostrzegam starego, biegnącego w tym kierunku sprintem i kuśtykającego za nim karła. Run Forrest, run!
Jeszcze wpatruję się w tę dziwną parę. Sama wściekłość niemal każe mi podążyć za nimi. Ale robi mi się od nich niedobrze, a poza tym przypominają mi się tamci dwaj w hełmach. Decyduję się rozpocząć ich poszukiwanie na nowo. Po tak stresującej akcji na pewno polepszyliby mi humor.
Chodzę więc po całym placu i tracę wszelką nadzieję, bo choć przeciętnego reprezentanta ich profesji zastanę łatwiej niż męskie spodnie (oczywiście te dostępne w sprzedaży, nie na nim samym), to wszyscy oni raczej standardowi, nihil novi. Nie, chyba pójdę do domu. Kieruję swoje kroki w stronę wyjścia z placu. Przeciskam się przez tłum potencjalnych przestępców, nawet dla mnie z lekka odrażających, acz nie zamierzam ich oskarżać o molestowanie moich zmysłów. A przecież mógłbym. Zbiłbym na tym całkiem niezłą fortunę. Za którą niewiele bym potem kupił, bo nie byłoby czego i od kogo.
Idąc, słyszę różne głosy, na przykład:
- Jajaja coco dżambo jajaje...
- A po jele te jaja?
- Które? Te w tym środkowym koszyku?
- Nie, te duże, te tutaj bliżej pana?
- Ypsiuuuu!
- Na zdrowie starej krowie!
- Dzięki, bydlaku!
- A, te XL-ki? Trzydzieści trzy gronie. I do każdej pary parówka gratis. Ale pani z katarem była pierwsza!
- Po ghjelle?
- Po trzydzieści trzy grosze za sztukę!
- Jezu Chryste, co za cena!
- Parówka do każdych dwóch gratis! Przepraszam panią za tą panią, co podać?
- Takie, co na kogel-mogel by się nadały.
Ale jaja. Jednocześnie podziwiam różne widoki. Peruwiański Indianin, ocieplający tutejszy klimat płytami CD z muzyką domowej roboty. Kurza noga na chodniku. Czyjeś ucho na trawniku. Węże boa, będące w rzeczywistości wibratorami dla pań i ich męskie odpowiedniki, imitujące etui na okulary. Proporcje mniej więcej 1:1. Oczywiście liczbowo, nie wielkościowo. Babskie spodnie, w nieproporcjonalnie dużych ilościach względem męskich. Nadchodzące z daleka dziecko w kraciastej koszuli, okazujące się z bliska starszym panem o pożółkłych zębach, poprzetykanych ziejącymi szczelinami, które zamierza sobie wypełnić złotem, gdy je kupi od pani w średnim wieku, podającej mu kolejne trzonki i kiełki do przymierzenia... Kusi mnie, żeby też sobie takiego wstawić, ale trochę mi wstyd. Jakoś się przeżyje, najwyżej pamiątka mi zostanie.
Czuję też różne zapachy. Surowa cielęcina. Podróba Coco Chanel. Papryczka chili. Alkohol w postaci wódki, zabronionego już chyba absyntu, mocnego piwa i wytrawnego wina typu "Zemsta traktorzysty". Zioła na żołądek, nerki, potencję i dobry humor, jeśli wiecie, o co chodzi. Siarkowodór z kanalizacji. Świeże pomarańcze, jabłka, marchew, pietruszki, banany, ananasy...
Od jakiegoś czasu mam niejasne przeczucie, że ktoś mnie obserwuje. To pewnie przez te kamery. Parę lat temu ktoś tam na górze wpadł na genialny pomysł ustawienia tych patrzałek w strategicznych punktach miasta, w ramach "walki z przestępczością zorganizowaną". W takim razie, po co jeszcze tylu ich się tu kręci? Kupię sobie jabłek i zapomnę o wszystkim. Cóż, nie wszystko da się przewidzieć. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spodniami bym się nie najadł.
Przystępuję do zakupu. Nie myśląc o wzięciu reszty, biorę do ręki kilową torbę, po czym wyciągam z niej jedno jabłko, którym się posilam. Jest zimne i oczywiście krwawią mi zęby, kiedy gryzę. Zakazany owoc, myślę, po czym na moment odwracam głowę. Znowu ten papa-smerf w parze z karłem. Musi być jakimś oficerem, pewnie już spisał niesfornego kierowcę i dogląda aktywności pupilków na placu. Aż mi się smak popsuł!
Sytuacja w moim żołądku zaczyna przypominać coś między rewolucją francuską a zajściem w namiocie. Pytam jabłko, co o tym wszystkim myśli, ale ono, jak tamto lustro, poddaje się, nie mówiąc więcej już nic. A nawet uśmiechnąć się nie raczy. Coraz bardziej spieszno mi do wyjścia, choć utrudnia to leżąca tu i ówdzie mieszanka wody w stanie płynnym i stałym.
Idąc, znów mimowolnie podsłuchuję rozmowę:
- Pan uwlekajesz sja siksami ili szprychami staremi?
- Ani jedne ani drugie, szczerze mówiąc.
- Rownaja waga, panimaju. Wyluzuj pan, bo u was lico kak scjera.
- To pan niech się trzyma na baczności. Wie pan, ile tu się czarno-niebieskich kręci dzisiaj.
- E, mnie ich bac sja nie nada, u mienia pazwolenje tuda!
- Zezwolenie? Przecież nie dają...
- Ale wy upierdliwyje! Ja to tolka tak zwaju. Oficjalno nie dajut. Ale kak pan znajesz kogo trza, to dajut!
- Czyli to jednak legal?
- Taki semi-legal, kak by to skazał kto waszego pokroja. To jak, chacisz pan obaczic galeriju? U nas haroszyj wybor, kak wy to zwietie, dwudziestek?
- No, znaczy się dwudziestolatek?
- Da, synu. Ja juże w Polszcze trochę obytyj. Tu jeścio niebieskieje oka...
- Ta ma szare oczy.
- Panie, ja o godach gawarju. Oczko eto dwadcat... dwadziestja jadin, tak? A niebieskieje one majty majo...
- Aha.
- U nas toże mnogo jordanek od druga Johnny'ego zza okieana...
- Dwudziestotrzylatki, mam rozumieć?
- Da, panial! Bystryj malcik z tiebia, oj bystryj...
I właśnie teraz odwracam się ponownie, a widok mnie nie zaskakuje. Jest, śledzi mnie ten dziad! Ciągnie się za mną jak ślad wymiocin na asfalcie po mocno zakrapianej imprezie. Tyle że bardziej prostolinijnie, na pewno wiecie, o co chodzi. Do tego założył ten głupkowaty hełm, a w tle widzę drugiego z nich, tym razem wysokiego.
Zbliżam się do nich, by im pokazać, co o nich myślę. Stary zatrzymuje się. Po czym udając, że przypomniał sobie coś, co musi bezzwłocznie zanotować, wyjmuje z kieszeni notes i coś w nim zapisuje. Ten drugi zagaduje gościa z jajami.
- A ten hełm to, przepraszam, dla ochrony przed jajami? - to moje słowa. Drągal, do którego były kierowane, staje jak wryty, dziad w miarę dobrze udaje stoicki spokój, sprzedawca patrzy na mnie z mieszanką zdumienia i wdzięczności za podpowiedź, ja też się sobie wielce dziwuję. Ale jeszcze mi mało. Podchodzę do dziada. Pukam go trzykrotnie w ten garnek na głowie. Zgodnie z moimi przewidywaniami rozlega się taki dźwięk, jakby pod metalem była kosmiczna przestrzeń. Dziad robi się czerwony jak flaga ZSRR i spuszcza głowę. Niemal identyczny ruch wykonuje drągal. Jajcarz pokłada się ze śmiechu i mi też wesoło, choć nie jestem pewien, co się ze mną stanie za chwilę. Co ma być, niech będzie. Śmiało, przymknijcie mnie, może dostaniecie awans! I choć żaden z pary błękitnych nie wyciąga ręki ani po odpowiedni sprzęt, ani po mnie, obaj kręcą teraz głowami zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dając mi do zrozumienia, że moje godziny są już policzone. Ta dziwna karuzela wiruje coraz szybciej, wypowiadając jednak w normalnym tempie kwestie, które równie dobrze mogą pochodzić od dziada, drągala, bądź też jakiejś ukrytej siły, niby z playbacku:
- Obywatelu-czy-wiesz-że-uczyn-jaki-nam-tu-sprawiłeś-jest-czci-i-kary-godny?-Podlega-karze-głębokiej-hipnokrytyki-przy-pomocy-głównego-ośrodka-sensów-a-cześć-swoją-drogą.-Powtarzam:-nie-czuj-się-zbyt-szczęśliwy-zbyt-młody-wolny-honorowy-bo-to-dobre-dla-pana-a-ja-tego-nie-chcę.-To-twoja-masturhiperbolibacja-zmysłów.-Ja-pana-tym-razem-nie-aresztuję-boś-młody-i-bym-ci-życie-zmarnotrawił.-Ale-kara-być-musi-przecież-jakaś-zawsze.-I-powiem-panu-coś-jeszcze-nie-czuj-się-zbyt-szczęśliwy-bo-innym-może-to-być-w-niesmak.-A-cześć-swoją-drogą.-Cześć!-Jak-już-mówiłem-mi-zależy-żeby-pan-sobie-życie-zmarnował-czyż-nie?-Ta-kara-to-tylko-dla-pana-przeznaczona.-Teraz-połóż-się-na-ciepłym-śniegu.-Przykryjemy-pana-nim-wyleczymy-rany.-A-nie-zapomnij-się-kiedyś-odwywdziącznić-skręciwszy-sobie-kark-ale-tak-żeby-chrupnęło.-Inni-też-to-widzą-ale-nie-odczuwają-jak-pan.-Byłby-to-bardzo-ładny-gest-z-twojej-strony-towarzyszu...
Mdlejąc, dostrzegam jeszcze niewielkie zbiegowisko wokół śmiejącego się jajcarza i myślę, że jak się położę, będę spał przez dwanaście godzin.
_________________________________________________________________
*Czy nie zdarzyło się wam kiedyś widzieć małego psa (w sensie dosłownym), który głośno szczekał, warczał na większego od siebie? Albo nawet dotkliwie pogryzł człowieka? Zwykle jednak wystarczy na takiego szczeknąć lub krzyknąć jeszcze głośniej, a ten już kuli się w sobie, chowając ogon. Większość z was na pewno zna to zjawisko lepiej lub gorzej. Jak się domyślacie, w ten właśnie sposób widzę relacje międzyludzkie. Cóż, mimo młodego wieku i częstych napadów romantyzmu, jestem chyba trochę społecznym darwinistą czy, jak wolicie, zgorzkniałym pierdzielem, przekonanym o brutalności praw tego świata i tak dalej. Pewnie część z was myśli sobie teraz, że czerpię z tego powodu jakąś nietzscheańską satysfakcję, że niby sam w tej hierarchii może nie uważam się za nadczłowieka, jednak zajmuję dość wysokie miejsce w drugiej lidze. Jeśli tak, to raczej się mylicie. Wzrostu jestem średniego, ale budową przypominam raczej Golluma niż Rambo.
Tak czy owak sądzę, iż zasłużenie na coś nie ma nic wspólnego z ilością wydawanych przez siebie decybeli, zapisanych kartek papieru itp. Nieraz ta proporcja jest wręcz odwrotna: im głośniej wrzeszczą, że coś im się należy, tym bardziej przekonują mnie, że nie powinni tego dostać. Zwłaszcza, gdy mnie do tego zmuszają. A czymże innym jest tworzenie absurdalnego prawa, z dużą ilością kar pod byle pretekstem, jak nie zalegalizowanym błaganiem sprawujących władzę: "Zapłać nam ten mandat, wiemy, że już wyłożyłeś sporo na podatek, ale nam się należy, widzisz, jacy jesteśmy biedni, a przecież musimy cię jeszcze chronić przed złem tego świata. I pozwól nam też się czasem uderzyć, bo tacy z nas soft-sadyści, muszą się gdzieś wyżyć, powinieneś to zaakceptować..." i tak dalej.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
MarioPierro · dnia 06.06.2009 10:26 · Czytań: 3680 · Średnia ocena: 3,6 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: