UWAGA!!!
TEKST ZAWIERA SCENY, KTÓRE PEWNYM BARDZIEJ WRAŻLIWYM OSOBOM (Z RÓŻNYCH PRZYCZYN, NIEKONIECZNIE WIEKOWYCH) MOGĄ SIĘ WYDAĆ ZBYT DRASTYCZNE BĄDŹ WULGARNE ITP. OSOBY TAKIE PROSZONE SĄ O NIECZYTANIE GO, DLA ZACHOWANIA SPOKOJU DUCHA.
_________________________________________________________________
Nieraz nachodzi mnie taka myśl, że właściwie mój dość krótki i na większości odcinków banalny żywot zawiera jednak w sobie co najmniej parę epizodów, które, pozbierane razem do kupy, tworzą całkiem zgrabną całość. Postanowiłem się więc nimi trochę podzielić. Nie zliczę już, ile razy zaczynałem pisać dziennik (i nocnik, do którego miałem wlewać najczęściej pomyje ze snów, tudzież podobne im widoki z paru imprez niepamiętnych okazji), a potem rzucałem tym o ścianę. Mam jednak nadzieję, że jeśli nawet poniższy materiał nie doczeka się kiedyś ekranizacji, znajdzie przynajmniej jednego wiernego czytelnika. Przepraszam, drugiego, bo tym pierwszym jest już moja nieskromna osoba.
***
1. Nie wiem, od czego zacząć. To znaczy wiem i nie wiem. Aż się prosi, by zacytować śp. Kurta Vonneguta:
Zdaję sobie sprawę, że niektórzy z was mogą mieć kłopot z określeniem, czy żartuję, czy nie. Więc od teraz będę wam mówił, kiedy żartuję.
2. Jak byłem mały, siostra przytrzasnęła mi rękę drzwiami tak, że do dziś mam na niej paznokcie wygięte w drugą stronę. Żartuję. To nieszczęście spotkało jednego z moich kumpli. Oczywiście dla naszej płci sam wygląd paznokci nie jest istotny, byleby tylko w miarę dobrze spełniały swą rolę ochronną wobec opuszków palców, a zarazem nie stanowiły znaczącej przeszkody dla podstawowych czynności życiowych jak odżywianie, odlewanie się, głaskanie swojej pychoty z tyłu i przodu, czy pisanie tego kiepskiego tekstu. Nie słyszałem, by ten mój kumpel narzekał na jakiekolwiek zaniedbania z tej strony. Domyślam się jednak, że w tamtej chwili musiało go bardzo boleć, zaś ten ból niewątpliwie przełożył się na głęboki uraz do jego siostry (i owych drzwi).
3. Jak byłem mały, nigdy nie obgryzałem paznokci. Żartuję. Robiłem to bardzo często. Potem jakoś mi przeszło, ale i dziś czasem się zdarza. Zwłaszcza, gdy nierówno przytnę, to poprawiam. Nie ukrywam zresztą, iż czerpię z tego uboczną korzyść, ponieważ dostarczam swojemu organizmowi cennych minerałów i innych mikroelementów, koniecznych do prawidłowego funkcjonowania paznokci.
4. Jak byłem mały, przygniótł mi rękę ciężki mebel. Nie żartuję. Ale moje paznokcie są w porządku, bo trwało to może dwie lub trzy sekundy. Był to stworzony jeszcze w PRL-u tapczan, którego główną zaletą była solidność wykonania, a główną wadą trudność przenoszenia, z uwagi na brak nóg i uchwytów. Większość masy spoczywała na czterech, też zresztą ciężkich, deskach, zamykających go niby ściany drewnianej izdebki dla pościeli. Wtedy - chyba w 1990 roku - był przeznaczony dla mnie i wnoszony do pokoju siłami sojuszu mojego taty i sąsiada (nomen omen tego samego, który całkiem niedawno pomógł mi wynieść ten kawał solidnego drewna na strych). Tato podziękował sąsiadowi, który zszedł do siebie. Nie pamiętam, jak tapczan znalazł się na mojej ręce, ani nawet, która to była ręka, miałem chyba tylko poprawić wykładzinę pod tapczanem, gdy tata na chwilę go podniósł, a potem mu się wyślizgnął. Albo może tak: poprawiłem tę wykładzinę, a tata zapytał, czy już może tapczan opuścić, a ja powiedziałem, że tak, choć nie usunąłem się jeszcze z ręką. Nie powiem, jak było dokładnie. Dość, że zawyłem z bólu jak wilk do księżyca. I chyba do dziś mam o to nieuświadomiony uraz do taty. Paznokcie, jak już mówiłem, są całe, tylko palce chyba się zbuntowały i niczym Oskar z "Blaszanego bębenka", przestały rosnąć, ale wszerz. Niektórzy czasem mi mówią, że mam palce pianisty.
5. Później, kiedy już trochę podrosłem, chyba w czwartej czy piątej klasie, na podarowanym mi przez rodziców keyboardzie ujawniłem swoje zdolności pianistyczne. Żartuję. Potrafiłem dość szybko i jednoręcznie grać z pamięci proste melodie piosenek radiowych i pieśni kościelnych. Ale o czytaniu nut, akompaniowaniu drugą ręką, a tym bardziej tworzeniu własnych kompozycji nie może być mowy.
6. Kilka lat później ujawniłem "talent" związany z innym keyboardem, tym komputerowym. Nie żartuję. Moje szybkie pisanie przydaje się czasem i do dziś, choć zdecydowanie bardziej innym. Zwłaszcza mamie, która jako nauczycielka pisze dużo i często, z woli własnej bądź narzuconej, a jej samej zajęłoby to znacznie więcej czasu. Natomiast kiedy piszę coś sam, nie spieszę się zbytnio. To znaczy owszem, spieszę się, ale co chwilę poprawiam. Toteż moje średnie tempo nie przekracza prędkości pociągu załadowanego węglem.
7. Zawsze miałem umysł humanistyczny, nigdy nie znosiłem przedmiotów ścisłych. Żartuję. To znaczy nie rozumiem, dlaczego humanista nie miałby być dobry w przedmiotach ścisłych.
8. Jak byłem mały, poraziło mnie 220 V. Nie żartuję. To było wieczorem, kładłem się spać. Leżałem na oswojonym już tapczanie. Jedno z rodziców (nie pamiętam, które) wykręciło przepaloną żarówkę z lampki biurowej. Oboje wyszli - w zamierzeniu chyba tylko na chwilę - z pokoju, ostrzegłszy mnie, abym, broń Boże, nie wkładał ręki w miejsce, gdzie normalnie zawsze była żarówka. Ale poszukiwanie jedynego chyba sprawnego, a nie zajętego w całym mieszkaniu wynalazku Edisona najwyraźniej się przedłużyło, a ja oczywiście wyruszyłem na swoje poszukiwania tajemnej wiedzy elektrycznej. Tym razem prawie na pewno musiała tego dokonać prawa ręka. Wyciągnąłem ją, by zerwać niewidoczny, zakazany owoc. Od tamtej pory może nie zawsze odróżniam dobro od zła, ale nie lekceważę sobie nadprzyrodzonej siły ukrytej w tych różnych kabelkach i metalowych płytkach. Na krótko po tym, jak znów wydałem z siebie stłumiony okrzyk i uciekłem z powrotem w pościel, bezskutecznie próbowałem nabrać rodziców, że tak, prąd mnie kopnął, ale nie z tej lampki a z gniazdka w ścianie blisko tapczanu. A w ogóle to nawet nie wstawałem ani tego gniazdka nie dotknąłem (to akurat prawda była, nieprawdaż?), prąd sam się stamtąd wydostał... Dziecięca wyobraźnia! Tak czy owak, od teraz proszę mieć na uwadze, że ten tekst napisał pokopany człowiek.
9. Jeden z gości o całkiem niemałym dla mojego życia znaczeniu, twierdził, że jak był mały, połknął tranzystor. Nie żartuję. Można tylko dyskutować, czy zawdzięczam mu więcej dobrego li złego. Podobnie zresztą masa moich rówieśników, choć nikt z nas nigdy nie prosił go o wpływanie na nas. Ale w moim przypadku raczej to było trochę więcej dobra, a ja mu się właściwie nie odwdzięczyłem. Nie wiem czy to prawda z tym tranzystorem, ani czy go to bolało, jak mnie po tamtym kopnięciu, ani też jak to cholerstwo wydalił. Uważam to po prostu za ciekawą anegdotę. Ten gość nazywa się Steven Spielberg.
10. W wieku lat sześciu byłem świadkiem połknięcia przez koleżankę klocka. Nie żartuję. Podobnie jak ja z tym prądem, ona też zaczęła wyć z bólu, ale tak trochę inaczej. Coś ala rodząca kobieta, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem. Aha, i jeszcze tarzała się po podłodze. Od razu wezwano karetkę. Nie wiem, w jaki sposób tamci lekarze sobie z tym poradzili, znaczy się czy zrobili jej cesarkę, czy też pozwolili jej to zwrócić. Ważne, że potem była całkiem zdrową, energiczną, miłą, uprzejmą itp. osobą. Właściwie nie pamiętam, by kiedykolwiek mi w czymś zaszkodziła, a dużo pomogła. Dziś studiuje kulturoznawstwo.
11. Jak byłem jeszcze mniejszy, sam połknąłem szkło. Żartuję. Ale podobno odgryzłem kawałek szklanki, choć za Chiny nie mogę sobie tego przypomnieć. To było jeszcze pewnie za PRL-u, ale moja siostra już chyba istniała. Czyli pewnie 1989, może jeszcze 1988 rok. Mieszkaliśmy w budynku przedszkola (nie tego, gdzie jakie trzy lata później widziałem połknięcie klocka), w dość dużym pokoju (tak mi się wydaje, choć byłem wtedy wielkim gówniarzem, więc prawie wszystko było dla mnie duże), przedzielonym w środku atrapą meblościanki w postaci segmentu. O dziwo, oprócz moich rodziców i sąsiadów, u których się to stało, bardzo dobrze pamięta tę historię ich córka, młodsza ode mnie o rok. Jak wyglądało to ich mieszkanie, też nie pamiętam. A wyglądu szklanki tym bardziej. Aczkolwiek to pierwsze musiało być bardzo podobne do naszego, a to drugie raczej dość pospolite, jak to w tamtych czasach... Nie mogę też sobie przypomnieć smaku szkła. Ale żarty na bok! Tamci sąsiedzi opuścili tamtą zaciszną grotę ładnych parę lat po nas, nie wcześniej niż w 1993, po czym znów zamieszkali całkiem blisko nas. Szpiedzy jacyś czy jak? Znów żartuję, a niech mnie! Całkiem mili ludzie. Do dziś lekko się uśmiechają na mój widok. Córka, podobnie jak ja, studiuje filologię angielską i trochę przypomina mi Scarlett Johansson.
12. Na krótko po uzyskaniu tzw. "pełnoletniości" omal nie udusiłem się własnymi wymiotami. Nie żartuję. Jednak bliższe prawdzie byłoby stwierdzenie, że to własne flaki by mnie udusiły.
13. Powyższe zdarzenie miało miejsce na imprezie z okazji mojej osiemnastki. Żartuję. Takiej imprezy właściwie nie było. W jakich okolicznościach to się zdarzyło, wolę nie wspominać. Napiszę tylko, co wcześniej skonsumowałem: odgrzana w mikrofalówce pizza z hipermarketu, zupka chińska, dwa dziesięcioprocentowe piwa (czy raczej ich imitacje w postaci wody z dużą ilością spirytusu i innej chemii), dwa machy cygara kubańskiego, chyba jakieś wino (w stanie bardzo już wskazującym zauważyłem na mojej białej koszulce czerwoną plamkę i pomyślałem, że krew mi leci z gęby) i kilka machów ze skręta. Mam dość wrażliwy żołądek, a w tym przypadku musiał także zawieść kontrolujący wszystko tzw. łeb, zresztą też słaby do picia. W kiblu spędziłem podobno całe dwie godziny.
14. Tamten kumpel z przestawionymi paznokciami też był na tej imprezie. Nie żartuję. Ale nie on mi wtedy pomógł, choć miał możliwość. Za co nie mam doń świadomej urazy.
15. Wtedy wyratował mnie inny gość, który ponoć jakiś czas wcześniej, w całkiem innych okolicznościach, ocalił życie tamtemu pierwszemu. Nie żartuję. Wyciągnął mnie stamtąd, podbudowując psychicznie słowami: „Stary, ty już nie masz czym rzygać, wyłaź stąd.”, wetknął moją głowę pod strumień lodowatej wody i zaprowadził do mojego legowiska. Idę o zakład ze św. Piotrem, iż gdybym został tam w kiblu parę chwil dłużej, pewnie bym się udusił.
16. Zaledwie miesiąc później miałem następne spotkanie ze śmiercią. Nie żartuję. Tym razem podczas jazdy na cudzym rowerze. Prawie wszystko było w nim sprawne. Ale „prawie robi wielką różnicę”...
17. Zawinił tylni hamulec, kiedy próbowałem zatrzymać się przed jakimś Matizem, który nagle wyrósł mi spod ziemi, po czym przeleciałem przez kierownicę. Żartuję. Nikt przede mną nie jechał. To była w ogóle dość rzadko uczęszczana droga. A zawiniły przerzutki. Nie obraźcie się, ale dla dokładniejszego ukazania sytuacji muszę chwilowo użyć czasu teraźniejszego. Wjeżdżam na dość strome wzniesienie. Wrzucam niższy bieg (przednia zębatka), nie wskakuje. Przerzucam dalej, gówno. Jestem już trochę zmęczony jazdą, więc zaczynam „korbkować”. Mój błąd, o czym dowiem się za chwilę. Po nagłym szarpnięciu łańcuch nadrabia zaległości aż za dobrze, spadając z zębatki, a ja tracę równowagę. Uwaga, teraz zmiana czasu. Kiedy już wiedziałem, że za późno na jakiekolwiek bezpieczne rozwiązanie, gdyż zaraz twardy asfalt, będący dotąd jezdnią, okaże się sufitem, przekręciłem się w powietrzu na lewy bok. Skutkiem tego manewru był zdarty okazały płat skóry na ramieniu i niewielkie, ale mogące mieć kluczowe znaczenie, draśnięcie na skroni. Zdaje się, że na chwilę straciłem przytomność i przez kilka sekund leżałem tak odrętwiały. Odtąd wiedzcie, że ten tekst napisał człowiek, który upadł na głowę.
18. A potem, kiedy już wstałem, udało mi się „złapać” jakieś nadjeżdżające auto, którego kierowca miał apteczkę pierwszej pomocy, opatrzył mnie, po czym zawiózł do najbliższej przychodni. Żartuję. Nikt się nie zatrzymał i nic w tym dziwnego. Nie mam o to do kogokolwiek uświadomionego żalu. Czułem lekkie zawroty głowy, ale próbowałem wyobrazić sobie, jaki widok przedstawiałem. Musiał być czymś w rodzaju czarnej komedii. Zakrwawiony gość prowadzi rower z przekrzywioną w prawo kierownicą i jeszcze łapie okazję. Na głowę upadł czy co?
19. W tym wypadku przeżyłem dzięki przejeżdżającej kilka minut później parze rowerzystów w średnim wieku. Żartuję. To znaczy właściwie sam się uratowałem wcześniej, wstając z ziemi. Idę o zakład ze św. Piotrem, że gdybym tam leżał dłużej, owszem, mogłoby być po mnie, ale potem, choć długo kołowało mi w głowie, i tak chyba byłem już skazany na przeżycie. Co nie zmienia faktu, że za coś tej miłej dwójce jestem wdzięczny. Zatrzymali się, wyłożyłem im swą sprawę, gość pomógł naprostować kierownicę, po czym zacząłem z nimi jechać. Chwiałem się nieznacznie, jak po dwóch kielichach. W trakcie jazdy jeszcze ucięliśmy sobie pogawędkę. Pamiętam z niej tylko, że byli spod Opola (a że było to nad Bałtykiem, jako Dolnoślązak uznałem ich za ziomków) i wszyscy troje zmierzaliśmy do tego samego zamku (czy pałacu?, nie pamiętam już), kędy mnie tak powolutku „odprowadzili”. Będąc na miejscu, na moment wystraszywszy recepcjonistkę, szybko zapytałem, czy nie ma jakiegoś plastra, a gdy już mi go z uśmiechem podała, udałem się do toalety, by przynajmniej ze skronią zrobić względny porządek. Potem wyszedłem i jeszcze na pożegnanie cyknąłem Opolskim Ślązakom fotkę na tle tego skądinąd pięknego zamku (pałacu?).
20. Tak w ogóle nosiłem wtedy długie włosy, coś w kierunku „metalowców”. Żartuję. Byłem ogolony na zapałkę. To nawet niezłe uczucie: każdego dnia czujesz i widzisz wyraźnie, jak włosy rosną. Ale dla tamtych kierowców i recepcjonistki mógł to być dodatkowy szok, aczkolwiek chyba miałem czapkę z daszkiem. Tak czy owak, odtąd bądźcie uprzedzeni, że ten tekst napisał był były łysol.
21. Po raz drugi taką fryzurę miałem rok później, w lipcu 2004 roku. Nie żartuję.
22. W obu przypadkach sporządziłem ją sobie sam przy pomocy wyłącznie nożyczek i dość kiepskich na takie zadania maszynek jednorazowych. Nie żartuję. Ponosiłem duże ryzyko zacięcia, a chyba nie byłem ubezpieczony. Szkoda, że włosów nie można obgryzać, jak paznokci. Byłby to tani sposób na dostarczenie organizmowi cennych mikroelementów...
23. Po raz trzeci wyglądałem jak skinhead tym razem porą jesienną, w październiku 2006 roku. Żartuję. Jak do tej pory nie było trzeciego razu.
24. Układ „prawd” i „fałszów” w tym opowiadaniu opiera się na pewnej stałej regule. Nie żartuję. Toteż, jeśli ktoś z was bardzo spostrzegawczy, choć niekoniecznie geniusz matematyczny, z pewnością przewidzi, gdzie żartuję, a gdzie nie. Jakoś tak chciałem to zaznaczyć. Natomiast samo określenie tego akurat w 24-tym akapicie nie wynika z jakichś szczególnych cech tej liczby. Po prostu tyle właśnie mam lat, pisząc ten tekst. Nie wiem, czy to dużo, czy mało. W każdym razie uważam się za całkiem jeszcze młodego człowieka, który już zdążył się cokolwiek zmęczyć życiem.
25. Wracamy do fabuły. Na czym skończyłem? Aha, brak włosów na głowie. To może teraz o samej głowie. Przeszedłem zapalenie opon mózgowych. Nie żartuję. było to w lipcu 2006 roku. Odtąd, jak sobie to wszystko zsumujecie, macie czarno na białym: wpierw porażony prądem, wnet upadł na łysy łeb, który potem jeszcze mu się przegrzał. Ale jeśli chcecie czytać dalej te jego wymysły, to proszę bardzo.
26. Powyższa choroba to najprawdopodobniej sprawka kleszcza, "złapanego" przeze mnie wcześniej... pod lewym kolanem. Nie żartuję, ale co za ironia losu! I - co gorsza - niemal równocześnie z podpisaniem pierwszej umowy o pracę.
27. Objawy w postaci silnego bólu i zawrotów głowy, połączonych z kompletną niemal sztywnością karku i przeplatanych nudnościami, zaczęły się już następnego dnia po ukąszeniu. Żartuję. Niefortunny pajęczak trafił na mnie jakoś pod koniec czerwca, a jeszcze 4 lipca po przyjściu do pracy, w pełni władz umysłowych rzekłem do kierowniczki: "Tak w ogóle to dziś Dzień Niepodległości USA", na co usłyszałem odpowiedź: "No, ale my nie jesteśmy w USA...". A najgorsze przyszło kilka dni później.
28. Od razu po tych objawach zgłosiłem się do przychodni, gdzie szybko rozpoznano chorobę. Żartuję. Na początku był chaos. Któż zdoła powiedzieć dokładnie... itd. A potem z tego chaosu powstała wielka pomyłka. Diagnoza: "podejrzenie boreliozy".
29. Tak naprawdę początkowo wypisali mi L4, ale żadnego leku. Żartuję. Oczywiście, dostałem jakiś antybiotyk, którego cholernej nazwy nawet nie pamiętam. Piszę "cholernej" nawet nie z uwagi na trudność wymawiania (naprawdę nie pamiętam, ale gdybym sobie przypomniał lub pogrzebał w starych dokumentach, to mogę was przestrzec), a odnośnie samego remedium. Kuracja nie dość, że w niczym mi nie pomogła, wręcz osłabiła organizm, dzięki czemu wracając do pracy po tygodniu zwolnienia, jeszcze cierpiałem rozwolnienia.
30. Zaraz potem znów poszedłem do lekarza, czy raczej - bądźmy politycznie poprawni - lekarki, która natychmiast skierowała mnie na oddział szpitala chorób zakaźnych. Żartuję. Zostałem tam wysłany tylko na badanie kontrolne, po którym prowadzący je lekarz - bo tym razem to był lekarz - miał dopiero zdecydować o przyjęciu mnie na oddział bądź odesłaniu z powrotem. Zawiózł mnie tam ojciec. Oczywiście i tak musiałem czekać w kolejce, bo lato jest dla takiego szpitala tym samym, co dla właścicieli pensjonatów i pokoi gościnnych nad morzem: środkiem sezonu. Pamiętam, że oprócz mnie był tam jeszcze jakiś myśliwy, a jakże, też z kleszczowym problemem, pani podrapana przez kota, zapewne nie szczepionego i wielu, wielu innych. Ale mniejsza o to. W każdym razie po badaniu mojej równowagi, temperatury, ciśnienia, wzroku itp. cech, będących w stanie do kasacji, doktor odesłał mnie z powrotem do domu.
(c.d.n.)