Lato było to, ciepłe, cieplutkie, prawie jak marzec. Kotłowało w moim małym móżdżku wszystkie grzechy świata. Całe trzy. Strach, głupotę i taki mały, skryty. Mały był najmilszy. Pędził ode wsi do de wsi i roznosił chłopom gazety. Babom - gazety. Dzieciom babów i chłopów - nożyczki. Mały pędził ode wsi do miasta. Roznosił tam tylko wieści, jak wieść niesie, nie były one zniewieściałe. Poważne były, były i zachowywały powagę sytuacji. A to, że kran u Jadwigi zmalał i nie cieknie dużo, nagle, tylko ciągle po kropelce. A to, że kran u Jadwigi zmalał i nie rdzewieje już tak soczyście. A to, że kran u Jadwigi zmalał i jadowity Jadwidze, i srogo jadł u niej, i jątrzył, jak złe słowo kapłana.
Mały sam był wieścią. Gdzie słowo jego padało, tam upadał dogmat. Gdzie słowo jego rosło, tam rosoły skowronkom śpiewały psalmy żałobne ku chwale swej matki, i jego matki, i matki wszystkich matek, która nie płacze i nie może spać. Matka Małego nie była drobną kobietą. Kochała nad życie swoje paznokcie u stóp, zaorane zębami syna swego, niczym pole syna jej. Drobną lecz była mieszczanką. Dlatego uciekła, i - wlokąc ośmiomiesięczny pyndel pod skórą swoją - zaszyła się pod topolą.
Mały miał już trzydzieści i pięć lat za sobą, kilka wschodów i zachodów przed sobą i jeden z nich teraz. Ten wcześniejszy, zalany rosą, zalany jak Mały z samego ranka. Mały wył. Wył w niebiosa i ponad chmurzyska, pierzaste, niczym wióry w jego gardle i wył. Był z tych istot, które czuły, kiedy to i czemu. On wył, bo wiedział, a nie czuł. Irracjonalne przeczucie utraty dawnych zdolności zaprowadziło go pod chatę. Chatę jak z książki. Pewnie dlatego, że papierowe firanki nosiły jeszcze ślad dawnego maszynopisu. I wiedział Pan, że... Mały wiedział. Dobrze. Co wiedział Pan. Czytał te firanki milion razy, każdego wyjącego wschodu. Czyli dziś. Milion razy na sekundę, bo tylko tyle los dał mu obcować z nimi. One się zsunęły. One opadły przed jego obliczem i huśtając się jedną nóżką na karniszu - osunęły blado. Wnet Małego strach opętał. Grzechem był on, lecz stracha znał i posiadał na własność. Swoją. Własną. Firanka upadłszy i osunąwszy się żałośnie metr po metrze, cal po calu, po szybie, pod podłogę, ujawniła wnętrze Chaty. Tej samej, pod którą Mały spędził najwspanialszą sekundę swojego życia. Wnętrze skrywało facjatę drobną, nie podobną do innych mord, do innych mordów i zabójstw, i zbójców, i kochanków, których Mały posiadał. Na swoją. Facjata była. I tylko tyle Mały o niej dziś wiedział. Ledwo przecież ułamek życia firany ją widział. A już miał ich wszystkich, tych własnych, bliżej i bliżej, i wyżej w gardle. Wypluł Parszywa i oczy wybałuszając krzyknął, że jest Mały. Facjata podniosła się, ujawniając korpus. Delikatny korpus i drobny korpus, jakiego to korpusu jego matka nie miała, choć bardzo chcieć by chciała.
Korpus facjaty był równie delikatny, co jej nogi i górne, które otwarły okno i wysunęły facjatę wraz z korpusem przed Małego postać. Mały dostrzegł, że połączone są one ze sobą tak, jak u niego. Tak jak u jego matki i u babów i chłopów i dzieciów ichnich. Facjata więc i korpus i łapy i górne były człowiekiem. Rozwarła wtenczas facjata gębę i rzekła "oj maluśki, maluśki, maluśki" i wsunęła się z powrotem w chatę. Mały drgnął lekko i wsunął się także. Chata we wnętrzu swym była niewiarygodnie pusta. Nie przedstawiała sobą żadnego stylu. Ni to rokoko, ni kukuryku, ni gotyk, ni neoszarosocjalizm. Ot chata. W chacie facjata i korpus i kroczne i górne.
- Zwą mnie pierzem
Mały wnet zawył tak samo, jak te sekundy przed firanami, jak o wschodzie. Poczuł, że pierze mu w gardle utkwiło, zanim poznał je. A pierze mu w gardle utkwiło, by poznał je.
- Mnie małym
Pierze rozdarło wnet powieki Małego i okiem swym wtargnęło w przestrzeń osobistą oka. Tego jego, własnego, swojego. Oka. Naruszając ją. Mały wrzasnął przeraźliwie na Pierze, lecz ono ni chciało, ni mogło. Nie rozpierzchło się. Stało nadal okiem w oku. Sokiem w soku. Palcem do ust przyłożonym, coby nie wrzeszczał, coby nie warczał, ni skamleć próbował. Nie próbował. Oko jej, jemu wytoczyło działa pancerne, jakie tylko, tak silne, kobieta wystawić może. By zdobyć, by niszczyć, by powalać. Twierdze. Niezdobyte. Wtedy, lecz teraz to historyja, kładąca na kolana brutalną prawdę swoją odmiennością.
Mały padł.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
botaurus · dnia 20.06.2009 10:46 · Czytań: 1005 · Średnia ocena: 3,33 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: