- Fiordy ci podziwiać trzeba, nie mnie! Lata mi toczą wojny na twarzy, zobacz! Zobacz jakie leje! Uciekaj ode mnie, uciekaj jak najdalej. Ciebie czas, życie; spieprzaj gówniarzu!
Marta wstydziła się swojej twarzy, tak bardzo, jak tylko umiała. Zresztą podobnie jak ud, ramion, pośladków. O tak. Pośladków szczególnie. Bardziej nawet, niż twarzy. Krzyczała. Głos miała donośny, co w połączeniu z miejscem, w którym się właśnie znajdowała, ona i jej wybranek, zabraniało całkowicie prowadzenia dyskusji po pośladkowych torach.
On jednak wiedział. Czuł, że ten galaretowaty wyraz twarzy, twarzy wymawiającej słowo "leje", ma mu przypomnieć o cellulicie, o obwisłości, o niedoskonałościach, których bez tych krzyków i min, parszywie wykrzywiających (tak cudnie jeszcze przed chwilą ułożone) kąciki ust, by nie zauważył. Których nie widzi nawet teraz. Nie zobaczy nigdy.
Co najmniej raz na miesiąc, nieszczęsne dwa lata (jedna zaledwie cyfra różnicy w metrykach), dają mu o sobie przypomnieć. Każdego miesiąca. Jednak On nigdy ich nie wyczekuje. Nie skreśla w kalendarzu dni, odliczając te lepsze i wieńcząc czas spokoju wprost końcoworoczną trwogą. Dziesięć, dziewięć, osiem. Trzy, dwa, jutro, dziś. I znowu petardy. I znowu fiordy (zamiennie stosowane z praskimi zabytkami, amerykańskimi kanionami, piramidami o faraońskich korzeniach, czy Murem wybitnie azjatyckim) atakowały jego uszy. Razem z nimi dostawało się całej twarzy, ostrzeliwanej kroplami śliny, wydostającej się z (zaczerwienionej w złości) twarzy Jego ukochanej.
- Kiedy fiordy są starsze od Ciebie. Jeśli dla Ciebie jestem "gówniarz", to dla nich nawet płodem być nie mogę. I fiordy, i piramidy, i Złota Uliczka - stare są i zniszczone. A ludzie je podziwiają. Zwiedzają (ach; jak On uwielbia Ją zwiedzać o poranku; poranku, który przyszedł zbyt wcześnie, który poprzedzony był zaledwie chwilą snu, chwilą po nocnym zwiedzaniu; w takie poranki, po nocy bezsennej, tylko wzajemne zwiedzanie, tylko zaglądanie każdym zakamarkiem ciała w Jej każdy zakamarek, tylko kreśleniem własnym potem, na własnej skórze, napisów powitalnych, zachęcających i Ją do zaglądania zakamarkami, mogło ich postawić na nogi) je, co roku wracając (i zwiedzać w południe, w przerwie obiadowej; po to jest przerwa; po to się wraca "na piętnaście minut" do domu; "zapomniałem portfela"), by posmakować (wieczorami zwiedzanie smakuje cudownie), by poczuć magię tych miejsc jeszcze raz! Ty jesteś młoda. W porównaniu z nimi płodem być nawet nie możesz. A ja wciąż ustawiam się w kolejce, złożonej od lat tylko ze mnie, by (zamilcz; nie przy dzieciach, nie w przedszkolu; dzieci patrzą, słuchają), by wracać (zwiedzać), po pracy (zwiedzać), do domu (zwiedzać!), ze słowami: "zwiesz zwie mną obiad? sam ugotowałem; zwierogi zw zwięsem". Masz dużo lepiej od nich. Już masz grono stałych turystów, ba! Mieszkańców, których (czy ja powiedziałem "zwiedzać" na głos? co ja mówię?) sobie sama wybrałaś! Na których obecność się zgodziłaś przed ołtarzem - mnie!
Dzieci były tuż za ścianą. Nie tylko Ich dzieci. Oni mieli tylko jednego syna. Reszta szkrabów naprzemiennie karciła wzrokiem małego Jasia (przy linijce równie wysokiego, co one, lecz w tym momencie co najmniej trzy razy niższego) i (przez ścianę) jego dziwnych rodziców. Zastanawiały się, kogo karcić bardziej, czy starych wariatów (strasznych, lecz w bezpiecznej, kartonowo-gipsowej, odległości), czy tego smarkacza (choć jeszcze pięć minut temu byli równolatkami), który na pewno jest sierotą, którego matkę najpewniej zjadły psy, a ojca porwali panowie w garniturach, który był zbyt mały i zbyt mało pyskaty, by być pełnoprawnym, rodzonym dzieckiem tych wściekłych bestii.
Jasiu uciekł. W biegu przypominał swoją matkę. Miał podobnie czerwoną twarz, co ona, z tą różnicą, że nie złość, lecz wstyd i rozpacz wzięły pędzel zamoczony w czerwonej farbie, rozpacz i wstyd pluły mu w oczy, tworząc głośne łzy. Pluły na głos. Głos wołający: "nie chcę was znać; oddajcie mnie, sprzedajcie; nie jestem waszym synem". Nie wiedział gdzie biegnie. To jego podświadomość ciągnęła go za rękę, tę, która akurat nie wycierała mokrych oczu, przed siebie, przez głośne uliczki, zatłoczone skwery, przez ciche podwórza, opustoszałe parki, przez cały dzień.
Gdy nie tak stare, nie tak zmęczone sobą, jak zdawało się świadkom, widzących ich kłótnie (będące przecież tylko grą wstępną, igraszką mającą rozpalić w ich ciałach ogień, nieustający nawet we śnie żar, którego krzyk musiał być skutecznie tłumiony, by nie zbudzić śpiącego Jasia), małżeństwo spostrzegło brak swego Pierworodnego, nastał prawdziwy chaos. Większy nawet, niż w zwiedzających myślach Męża, niż w (niezbyt dokładnie) tłumionych nocnych ogniach Matki. Chaos ten pędził ich poprzez puste uliczki i ciche skwery. Zalani płaczem, obmyci trwogą (dopiero teraz poznał smak Sylwestra, dopiero teraz odlicza niespokojne minuty, krwawiące strachem metry kwadratowe miasta, które schowało przed nim Jego Syna), biegną ile sił w nogach, by odnaleźć Maleństwo. Aniołka, który nie rozumiał igraszek, który każdej płonącej nocy widział oczyma wyobraźni, jak ojciec tłucze matkę, jak matka gryzie i tnie nożami ojca. Który słyszał wrzaski i sapania. Który nocą bał się o swoje życie, a rano z niedowierzaniem obserwował (na pewno wzajemnie zastraszonych) rodziców, czule się całujących i biegiem podążających (widział zza ramienia, przez okno, gdy opiekę, na te dwieście metrów, przejmowała nad nim "Pani do przedszkola") do sypialni. Do Pokoju Tortur.
Jasiu przestał w końcu biec. Jego małe nóżki (które nigdy nie zaniosły go do sypialni rodziców) zanegowały narzucone tempo, zwalniając coraz bardziej. Jasiu stał, choć powinien przynajmniej usiąść ze zmęczenia. Stał jednak, równie nieruchomo, co czarna, lakierowana, wysoka na czterech Jasiów, stojąca przed nim latarnia. Jego wzrok, niczym motyl nocny, wirował wokół migocącej żarówki, następnie w dół, coraz niżej, aż objął całą, wiszącą na szorstkim lnianym sznurze, postać. Widział oczy podziwiające niegdyś egipskie piramidy, dłonie sterujące powietrzną machiną, ponad skandynawskimi fiordami, stopy (jak one cudnie bujają się w rytm wiatru) spacerujące po Murze Chińskim i pośladki (duże), które miały zaszczyt siedzieć w praskiej kawiarence, pozwalając reszcie ciała w miękkości kosztować absyntu. Jasiu obserwując (z otwartą, już spokojną buźką) zwiędłą postać, wiszącą na migocącej latarni, nie zauważył, nie usłyszał nawet zbliżających się rodziców. Nigdy przecież nie byli tak cicho. Zdziwił się więc, gdy ciepła, ojcowska dłoń zasłoniła jego oczy, uniemożliwiając kontrolę rytmu stóp, wachlujących chodnik. Już miał krzyczeć, czując że silne ramię odwraca jego drobne ciało, jego całe ciało, w przeciwną stronę, gdy usłyszał głos podobny do głosu ojca. Byłby nim zupełnie, gdyby nie ten spokój, szczęście, ulga w nim zawarte.
- Nie patrz na to synku - powiedział ojciec zupełny, choć tak nieprawdopodobny.
- Kto to jest, tatusiu? - zapytał, niemal całkowicie pewny ojcostwa tej ciepłej dłoni i silnego ramienia, Jaś.
- Nikt, synku, nikt.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
botaurus · dnia 26.06.2009 09:57 · Czytań: 2389 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: