Opowieść na Boże Narodzenie i to aż z dwiema puentami.
W nocy obudził mnie kaszel i ból gardła. Mąż podał mi gorącą herbatę z miodem i cytryną. Przyniosło mi to ulgę, ale nie od razu zasnęłam.
Znowu zaczęłam rozmyślać o wydarzeniach, jakie mnie ostatnio poruszyły. O jednych dowiadywałam się co dzień z mediów, inne dotyczyły mnie bezpośrednio. Zastanawiam się ciągle skąd w ludziach tyle zła? Nawet nie tego płynącego z egoizmu, z interesów własnych, ale i tego bezinteresownego, jak w przypowieści o psie ogrodnika. Może i gorzej.
Wiem, że każda rana psychiczna, szczególnie z dzieciństwa, zostawia na duszy bliznę, która kiedyś może pęknąć. Ale ludzie zaznają wielu cierpień, cierpienie jest wpisane w nasz los, a nie każdy zostaje z tego powodu terrorystą, Kubą Rozpruwaczem, zbójem, złośliwcem wypisującym anonimowe podłostki.
Ja wychowałam się wśród ludzi, którzy kierowali się w życiu dziesięcioma przykazaniami, na ulicy patrzyli na siebie nawzajem i uśmiechali się. Nie takim uśmiechem hollywoodzkim dla prezentacji wszystkich zębów, ale spokojnym, życzliwym, od którego robią się brzydkie zmarszczki. W mojej dzielnicy prawie każda spotkana znajoma rzucała na powitanie: dokąd prowadzą drogi? I to niekoniecznie było wścibstwo. Raczej wyraz życzliwej troski. Mogła przecież podpowiedzieć, żeby wstąpić do... Doradzić, by nie iść tam, a gdzie indziej. Ja tak przywykłam, że mijający się przechodnie patrzą na siebie, że teraz z trudem przychodzi mi udawać na ulicy, że nikogo nie widzę, bo tak tutaj wypada. Co gorsze, często jak spojrzę na kogoś, czy to nie ktoś znajomy, kogo należałoby powitać, ten ktoś szybko mówi mi: "dzień dobry!" Wtedy nie wiem: czy tylko ja nie rozpoznaję tej osoby, czy mam aż tak silny wzrok, że wymuszam powitanie?
Tak, tam w mojej dzielnicy z dzieciństwa żyli dobrzy ludzie. Że bywają jeszcze inni, zrozumiałam jak wyjechałam na studia. Zaraz po przyjeździe na egzaminy wstępne pobiegłyśmy we trzy na miasto. Byłyśmy pełne entuzjazmu, rozgadanie, rozchichotane, bo przecież zaczął się nasz czas zdobywania świata. Nieopodal Collegium Novum, zapytałyśmy jakąś starszą, kulturalnie wyglądającą, panią koło czterdziestki, może pięćdziesiątki, o ulicę. Gdzieś tu miała być. Zapytałyśmy, używając całego repertuaru uprzejmości, w jakim nas wychowano i pani odrzekła, że musimy się cofnąć dwie przecznice. Podziękowałyśmy, jak należy i wtedy któraś z nas, ciągle rozbawiona, wykrzyknęła, że musiałyśmy tę ulicę już minąć. Przeoczyłyśmy ją zagadane. A wtedy zza naszych pleców padło kąśliwe: „A skąd wy dziewczyny takie nierozgarnięte?!” To nasza przed chwilą informatorka nie darowała sobie szczypty złośliwości. Nie pamiętam, jak zareagowałyśmy, ale wkrótce wiedziałam w czym rzecz. Ona chciała odreagować swój esprit d'escalier – taki refleks poniewczasie, bo już nas poinformowała, a przecież nie musiała się aż tak fatygować wobec takich smarkul co nawet Krakowa nie znają. Pani z kiosku koło Plant huknęła bardziej bezpardonowo: „a co to ja milicjant od udzielania informacji?!”
Jakoś jednak przeżyłyśmy lata studiów bez specjalnych konfliktów z miejscową rasą. Należało tylko się nie narażać. Oni sobie, my sobie. Jak w pewnym narodowym dramacie, choć bez dociekania, kto tu kto? Zresztą ilu było takich, ilu innych. Sympatyczniejszych. Choćby poczciwe dwie panie: matka z córką, u których wynajmowałam lokum. Pomimo, że starsza pani w kółko pytała mnie o to samo, a ich piesek miał pchły. Jednak długo miałam poczucie, że najlepsi ludzie byli tylko tam, gdzie ja się wychowałam. Do czasu, gdy po latach w samą Wielkanoc ukradziono mi tam koła od samochodu.
Teraz nocą kiedy długo nie mogę zasnąć, bo boli mnie gardło, znowu wracam do wspomnień ze studiów. Kiedyś wsiadłam po przesiadce w Dębicy do pociągu na Kraków. Byłam już zmęczona podróżą z dwiema przesiadkami i uradował mnie widok pustego miejsca zaraz koło drzwi. Upewniłam się, że wolne i odwróciłam się, by umieścić na półce walizkę, a tu moje miejsce zasiadła jejmość o wyglądzie cwanej przekupy spod Sukiennic, jakich nie darzyłam sympatią. Pomyślałam: ze dwa razy starsza ode mnie, przebiegła, to niech siedzi. Takie baby, jak wsiądą do tramwaju, nie patrzą, gdzie wolne miejsce, tylko lecą, stanąć obok młodej kobiety, która przecież powinna ustąpić im miejsca. Ja wtedy w tramwaju nigdy nie siadałam, bo zawsze trafił się ktoś starszy. Ale chłopców takie baby nie prowokowały. Do nich lecieli kontrolerzy. Zresztą, zaraz naprzeciw w drugim rzędzie było też miejsce wolne. Usiadłam tam, rozlokowałam bagaże i wyciągnęłam jakaś książkę, żeby nie marnować czasu. Wolałabym pogadać, ale siedzący wokoło wyglądali jakby na wpół uśpieni podróżą. Wkrótce i mnie kołysanie pociągu oraz miarowe postukiwanie kół wprowadziło w stan pomiędzy snem a jawą. Spać jednak nie chciałam, a czuwać bez zagłębienia się w książce też nie, bo naprzeciw siebie miałam to chytre babsko, które w tak bezczelnie mnie podsiadło. Nie chciałam na nią patrzeć, ale kątem oka zauważyłam, że nad nią powoli wysuwa się z półki jednym rogiem olbrzymia tekturowa waliza, stara, podniszczona, masywna.
Z przyjemnością spojrzałam na swoją elegancką walizeczkę z zamszu w kolorze kakaowym, objętą popielatymi paskami ze skóry. Tato kupił mi ją w Gdyni, gdy pojechaliśmy na pogrzeb jego starszej siostry. Wpadła pod pociąg. Niektórzy mówili, że sama się rzuciła. Nie wierzyliśmy, ale było bardzo smutno. Tato chciał mnie chyba tak pocieszyć. Tylko mnie potem całą wtedy noc dręczyło, czy studentce wypada naciągać ojca na tak drogi zakup. Dużo jednak podróżowałam i walizka była moją wizytówką. Wydaje mi się, że tato taki zamsz, jak na walizce, określał: „reniferki”. Może jednak nazywał tak tylko moje granatowe, zamszowe rękawiczki, jakie zaraz w pierwszym tygodniu wyciągnięto mi z kieszeni płaszcza w stołówce żeńskiego akademika. Płaszcz był przewieszony przez krzesło. Wstałam na moment odnieść talerze. Zapamiętałam przysadzistą brunetkę, która siedziała najbliżej. Zmieszała się, gdy wszczęłam poszukiwania. Niby w takich momentach peszą się i niewinni, ale widziałam ją później w tych rękawiczkach na ulicy. Zabrakło mi tupetu, by podejść. Zresztą – pocieszałam się- kradzione nie tuczy. Dziewucha była brzydka i na pewno nie miała szczęścia w miłości.
Kiedy tak rozmyślałam wtedy w pociągu, waliza z półki naprzeciw spadła na głowę owej baby, która zajęła moje miejsce. Podniósł się krzyk i owa babina długo siedziała ze zdziwionymi oczami trzymając się oburącz za głowę. Nie współczułam jej.
Wiem, nieładnie tak myśleć. Każdy moralista by tu westchnął, że nie wolno myśleć tak przyziemnymi kategoriami, że za zło, trzeba odpłacać dobrem, że o bliźnich... Oczywiście, tylko w tej chwili nie chciało mi się dalej rozpamiętywać dawne lata. Zaczął mnie morzyć sen. Gardło przestało boleć. Zasypiając, pomyślałam sennie, że taka opowieść może być niemoralna, bo spełnia przynajmniej jeden warunek wymagany od dobrego tekstu literackiego: kończy się bez słodyczy happy endu. A moraliści niech się lepiej cieszą, że nie wyrosło ze mnie coś takiego, co pisze anonimy, donosi, albo lata z nożem i zaczaja się w mroku za rogiem na porządnych obywateli. Zasnęłam zadowolona, choć niezupełnie.
Po przebudzeniu usłyszałam w radio wywiad z Anną Dymną o – dzieciach specjalnej troski, którymi ona z wielkim przejęciem się opiekuje. Jest nadal sławną, utalentowaną aktorką, a znajduje czas i siły, by tym dzieciom ulżyć nieco w ich niedoli. Buduje im dom. Organizuje koncerty, gdzie te dzieciaki śpiewają i cieszą się razem z publicznością. Postać pani Anny zawsze urzeka mnie mądrością wypowiedzi. Nawet to mnie w niej ujmuje, że po dziecku przytyła, a ja podobnie.
Zawstydziłam się teraz rano mojej nocnej, złej, mściwej, puenty. Zaczęłam sobie na gwałt przypominać, co ja dobrego zrobiłam dla innych. Zaliczyć by można tylko te poczynania, za które przyszło drogo zapłacić. Czy warto wspominać, że narażałam się szefom, kiedy wbrew wytycznym GUS-u, poświęcałam ludziom więcej czasu i przez to miałam mniejszy „przerób” – mniej przyjętych osób. Ci ludzie potrzebowali dłuższej rozmowy ze mną. Czasem się narażałam w obronie telefonistek, to osób studiujących wieczorowo. I pana, co stracił w wypadku rękę aż do ramienia. E, to tylko moje nieprzystosowanie do innych, takie chodzenie własnymi ścieżkami pod prąd. Naraziłam się też nauczycielkom pewnej szkoły, że zachęcam uczniów do wyboru liceum, zamiast jak dotąd pchać wszystkich do zawodówki, bo powinni szybko zdobyć zawód i zarabiać. Podobno niepotrzebnie rozbudzałam ich aspiracje, podsuwałam za trudną lekturę. A pani Bronia od Wf-u narzuciła, że używam wobec uczniów zbyt uczonego, trudnego języka, jakiego nie rozumieją. Nie rozumiała chyba tylko ona, bo ci chłopcy poszli jednak do LO i pewnie dalej. A jeden z nich na koniec roku przyniósł mi kwiaty. Tak sam z siebie, bezinteresownie, gdy nauczycielom wręczali je, bo wypada. Ja nie dawałam stopni, byłam tam trochę osobna, a jednak...
Ale to wszystko nic wielkiego. Nikogo nie wyrwałam nigdy z paszczy lawa. Ani spod pędzącego pociągu.
Może bardziej mogłaby mnie zapamiętać pewna wdowa. Odkąd pogotowie zabrało jej męża do szpitala, przez pół roku przychodziła do mnie po pocieszenie. Od początku przeczuwałam, co znaczy ostry ból głowy z chluszczącymi wymiotami. Ona jeszcze nie. Płakała, to śmiała się przez łzy, taka nadmiernie rozemocjonowana i rozpieszczona przez życie. Należało ją pocieszać i powoli przygotowywać na wszystko... Przychodziła niemal każdego dnia. Jeszcze nie wiedziała. Płakała i zaraz wpadała w nastrój przeciwny: śmiała się szpiczasto, co brzmiało złowieszczo. Potem ona dostała dłuższy urlop, a ja zmieniłam pracę. Chyba jednak ona mnie nie pamięta. I dobrze. Powinna wyrzucić z pamięci wszystko to, co łączyło się z tym okresem życia. Nie potrafiłam jej pocieszyć jak Chaplin, albo Sempoliński grający Chaplina, który poruszył zabawnie wąsikiem i zaraz pani w czerni na widowni blado się uśmiechnęła. Niewiele mam jednak zasług...Oj, niewiele! A jak to się kończyło w "Opowieści Wigilijnej" Dickensa?
I tu powinna nastąpić druga puenta. Taka lepsza, szlachetniejsza. Ale jakoś nie mogę jej wymyślić. A za niespełna dwa tygodnie Boże Narodzenie. Dorzucę więc od siebie tylko tę garść refleksji nie do końca spuentowanych z życzeniami dla wszystkich z PP: WESOŁYCH ŚWIĄT.
Krystyna Habrat. Sobota 12.12.2009r
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 15.12.2009 09:06 · Czytań: 1230 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: