Proza »
Inne » Przedsionek przedpiekla - Sibrand
I
Biała pustynia rozciągała się przed nami. Lodołamacz „Polarstern” odpoczywał po dniu ciężkiej pracy. Dookoła panowała kompletna cisza. Nie zakłócał jej ryk samolotów, hałas samochodów. Lód i ewentualnie śnieg oraz niebo zlewały się ze sobą. Za statkiem widać było dryfujące lodowe kry, przed nami natomiast rozciągała się niezmierzona ludzkim okiem przestrzeń, pokryta jeszcze grubą skorupą. Powoli zaczynała podnosić się mgła. Naszym kapitanem był dość wiekowy już człowiek, z długą siwą brodą, która nadawała mu wygląd dzikiego wikinga. Siedział z trójką swoich w kantynie, rozmawiając praktycznie o wszystkim. Tylko jeden pozostał na pokładzie. Charlie Willard, nie wiadomo kto. Wyglądał całkiem nieźle jak na swoje czterdzieści lat. Ani śladu siwych włosów, bez oznak zmarszczek i zmęczenia na twarzy. Lew, nie człowiek. Zdecydował się jednak zejść do nas. Przez cały czas obserwowałem go uważnie. Zdawał się być jakiś dziwny, oderwany od świata, krążący gdzieś tam pośród chmur. Rzadko się odzywał. A jeśli już coś powiedział, to nie wiadomo było czy zacząć śmiać się czy smucić. Wszedł do kantyny, zdjął grubą kurtkę, wziął krzesło i usiadł w rogu. Tak, jakby starał się za wszelką cenę unikać towarzystwa. Greg, jeden z członków załogi, spytał go kiedyś co go tak naprawdę trapi. Odpowiedział krótko, że „był za blisko rzeczy o których nie śniło się tym na ziemi”. I to wszystko.
- I to właśnie – powiedział nagle – jest najmroczniejsze miejsce na ziemi.
Nikogo specjalnie nie zadziwiła ta uwaga. Chłopaki nawet nie potrudziły się o to, aby spytać co się stało. Willard zaczął jednak dalej rozwijać swoją myśl, powoli, jakby czekając na jakiekolwiek wtrącenie.
– Myślałem ostatnio nad czasami, kiedy nie było tu praktycznie nikogo. Kiedy to miejsce nie zostało skalane ludzką nogą i technologią. Ci pierwsi, którzy byli przed nami, czego tu szukali? Bogactw? Nowego życia? Tutaj? Przecież to kompletne pustkowie. Nawet najgorszy przestępca, uciekający przed całym światem nie chciałby tu mieszkać. Ale coś tu jednak tkwi. Siła, która przyciąga każdego człowieka jak magnes. Pod lodem leży mnóstwo wcześniejszych śmiałków. A raczej to co z nich zostało. A po co my tutaj jesteśmy? Jakiej my ciemności stawiamy czoła? Ilu tu krąży tych, którzy spoczęli pod zimną skorupą? Jest tu coś co jednocześnie fascynuje, ale i obrzydza. Fascynacja obrzydliwością.
Przerwał
- Być może – zaczął znowu, wyjmując z paczki papierosa i wkładając go do ust. Zaczekał chwilę na ogień – być może każdy z nas szukał tutaj samego siebie. Może to nie bogactwa były głównym celem wszelkich wypraw i zakładania stacji badawczych. Wszystkie rządy, które wysłały tu swoje ekspedycje, miały w tym cel. Jaki? Pośrednio na pewno chodziło tu o badania, ale co myśleli wszyscy ci, którzy tu przybywali? I jak się zachowali po dłuższym czasie?
Znów zrobił przerwę, jakby oczekiwał odpowiedzi na swoje pytania. Wiedział dobrze, że chcemy usłyszeć ciąg dalszy, ale milczał i ćmił „niebieskiego” Camela. Tego, ze zmniejszoną ilością świństw. Nikt nie chciał mu jednak przerywać. W końcu zaciągnął się głęboko, wypuścił dym i na nowo rozpoczął opowiadanie.
- Nie zamierzam was dalej zanudzać takimi faktami. To tylko taka moja gadanina. Znaleźliście mnie na leżącego na lodzie, mocno zmarzniętego. W samą porę. Jeszcze kilka minut i byłoby po mnie. Jestem wam bardzo wdzięczny i dlatego zdecydowałem, że opowiem moje ostatnie wypadki.
Po sześciu miesiącach tułaczki po prawie całej Afryce, zdecydowałem się wrócić do Londynu. Na czarnym lądzie zasmakowałem głównie wojny i życia w wielkiej nędzy. Ale nie byłem żołnierzem. Moja rola sprowadzała się do robienia trochę innych rzeczy. Nie jest to jednak istotne. Po powrocie nie mogłem się odnaleźć. Popadłem w narkotyki, w żyły szło praktycznie wszystko. Runąłem w dół. Zdołałem się jednak z tego bagna wydobyć. Znalazłem pracę. Nie jakieś nie wiadomo co. Na życie jednak starczyło. W jaki więc sposób znalazłem się aż tutaj? Od dziecka fascynowały mnie przeróżne mapy. Nie było już na nich, niestety, białych plam. Jednak górny kraniec mapy najbardziej działał na wyobraźnię. Nieraz śniłem o niemożliwej do ogarnięcia, lodowej pustyni. Pragnienie zwyciężyło i zatrudniłem się w organizacji zajmującej się badaniami północnego lądu. Spakowałem więc niezbędne rzeczy i wyruszyliśmy w podróż. Ciepła stacja badawcza przyjęła wszystkich pod swoje ciepłe skrzydła. Nie było źle. Absolutnie nie. Trzeciego dnia pobytu zwiedziłem całą stację i trafiłem do pomieszczenia, w którym badano akurat kawał kamienia. Cholera wie co to mogło być. W rogu pomieszczenia spostrzegłem niezwykłą osobę. Kobietę. O długich, czarnych i kręconych włosach. Nie była taka jak inne. Miała niezwykle delikatną urodę. Upuściła akurat skrzynię pełną narzędzi. Nie namyślając się długo podbiegłem do niej i pomogłem. „Ktoś taki jak pani nie powinien dźwigać takich ciężarów”, powiedziałem, starając się żeby zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie. „Chyba jest pan jedynym prawdziwym mężczyzną w tym przeklętym miejscu”. „Tak pani sądzi? Wobec tego zapraszam do stołówki na coś ciepłego”. „Z największą przyjemnością”. Poszliśmy. Cudownie się z nią gadało. O wszystkim. Szkoda tylko, że było to nasze jedyne spotkanie. Zgubiłem ją gdzieś w stacji. Szkoda. Wielka szkoda. Piątego dnia miałem okazję rozmawiać z głównym technikiem. Miły gość, pomimo wyglądu niedźwiedzia.
Pewnego dnia napomknął, nie podnosząc głowy: „Niedługo dostanie pan pierwsze zadanie. Pewna placówka, odsunięta około dwudziestu kilometrów od bieguna niedostępności, potrzebuje dodatkowych ludzi do badań. Wysłali sygnały. Powinien pan wyruszyć w przeciągu kilku dni”. „Bardzo odległa placówka. Ale to może być ciekawe. Istnieje ryzyko?”, spytałem przezornie. „Ryzyko zawsze istnieje”, odpowiedział, „ale spotka pan pana Kurtza”. Spytałem oczywiście, kim jest pan Kurtz, ale technik raczej starał się mnie zbywać. Odpowiedział jedynie: „To bardzo wybitna osoba”. Dalsze pytania nie przyniosły skutku.
II
Zostałem więc sam i niecierpliwie wyczekiwałem rozpoczęcia podróży. Snułem się bez celu po bazie, szukając niezwykłej dziewczyny. Bez skutku. W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Spakowałem kilka rzeczy, a nas z kolei (miałem jechać z kilkoma jeszcze osobami) zapakowano do pojazdu o dość sporych rozmiarach, na gąsienicach. Pojazd przypominał niemiecki czołg z okresu I wojny światowej, był jednak mniejszy, lżejszy i przede wszystkim szybszy. Nie mam pojęcia jak zdołano do niego upchnąć niewielką kuchnię. Ale ważne, że była. Jechać mieliśmy przez około tydzień, co dawało siedem dni spędzonych w klaustrofobicznej, metalowej puszce. Podczas pierwszych dni podróży nie działo się absolutnie nic ciekawego. Nudę zabijaliśmy grając w szachy. Czwartego dnia odebraliśmy komunikat radiowy. Jego treść wzbudzała nasze najszczersze zainteresowanie: „Nie wiem co o tym wszystkim myśleć… Ktoś tu dostał zdrowo na głowę. Profesor znajduje się na skraju szaleństwa. Ciągle trzyma butelkę w ręku. Wiadomo co w niej jest. Ale czuję, że coś się święci. Nie wiem tylko co”. Prawdopodobnie byli u kresu badań i zaczynali robić niemiłe żarty. Wiadomo, naukowcy siedzący samotnie mają prawo do jakichkolwiek zabaw.
Rozległość białej pustyni stawała się coraz bardziej męcząca. W okolicy nie dostrzegaliśmy żadnych osiedli ludzkich. Czuliśmy się jak rozbitkowie na środku oceanu. Radio się zepsuło i przestaliśmy odbierać jakiekolwiek komunikaty. Sytuacja powoli stawała się nie do zniesienia. Szachy przestały przynosić jakąkolwiek zabawę, wszyscy spoglądali na siebie spod oka. Byliśmy praktycznie odcięci od świata. Jeden z członków zespołu ześwirował kompletnie i uciekł w zamieć. Nigdy więcej go już nie widzieliśmy. Rzeczywiście, to, co się działo, powoli przestawało się robić zabawne.
Dojechaliśmy do innej stacji. Od placówki Kurtza dzieliło nas jakieś piętnaście kilometrów. Zabrakło jednak paliwa i musieliśmy się zatrzymać. Przy okazji, poszedłem porozmawiać z ludźmi obecnymi w przedostatnim i niespodziewanym punkcie naszej podróży. Dopiero wtedy dostrzegłem jak bardzo brakowało mi obecności człowieka. Natrafiłem na młodego Rosjanina, który dogrzewał się przy osłoniętym ognisku. Mężczyzna o jajowatej głowie, bezbrody, całkiem jeszcze młody. Pozbawiony wyrazistych rysów twarzy. Może jeszcze żyje. „Słyszałeś może o Kurtzu?”, spytałem go. „Tak. To wielki człowiek. Wielki naukowiec. Praktycznie bez skazy. Mocno trzyma się swoich zasad moralnych. Jest wymagający dla innych ale i wymagający dla siebie.”, odpowiedział Rosjanin bez wahania. „Tak pytałem, bo odebraliśmy niedawno dziwny komunikat, mówiący o profesorze, który jest w złym stanie”, powiedziałem mu, a on odparł: „Niemożliwe. Profesora żadna błahostka nie może zmieść”. Na tym rozmowa się urwała bo zobaczyłem naszego pilota, wzywającego do odjazdu. Wszedłem do pojazdu i zobaczyłem, że nikt więcej z nami nie jedzie. Od razu spytałem przewodnika o co tu chodzi. On odpowiedział tylko: „Tę misję musisz wypełnić dalej sam”. Zdziwiły mnie trochę te tajemnicze słowa. Ale pojechaliśmy. Dojechaliśmy po dwóch następnych dniach. Nocą. Wysadził mnie i odjechał. Pierwszą rzeczą jaka mnie zadziwiła, była kompletna pustka. Ja rozumiem, że byłem wtedy mało istotny, ale ktoś mógł chociaż wyjść i zaprowadzić gdzie trzeba. Sam znalazłem wejście. Drzwi otworzyły się. Dość spory hol. Nie było żywej duszy. Walizki poukładane obok foteli. Porozrzucane długopisy, ołówki i kartki papieru. W większości czyste. Jedna jednak była zapisana.
Jesteśmy wreszcie na ukończeniu badań. Cały zespół jest niezmiernie szczęśliwy. Nikt nie ucierpiał. Kurtz jest z nas niesamowicie zadowolony. Ten człowiek podobał mi się od samego początku. Od samego momentu poznania. Podszedł do mnie i powiedział spokojnym głosem, że zaczynamy naprawdę ważny etap w rozwoju naszej cywilizacji i, że bardzo na mnie liczy. Nie wiem ilu jeszcze osobom to powiedział, ale ja czułem się wyróżniony. On zawsze był uczciwy wobec nas i uczciwy wobec siebie.
Tak brzmiała treść notatki. Prosta i krótka. Nic istotnego. Postanowiłem, że zagłębię się w korytarz. Cała stacja była niesamowicie pusta i cicha. Nikt się nie krzątał, nikt nie krzyczał. Cisza aż krzyczała w uszy, w błaganiu o najmniejszy dźwięk. Im dalej zachodziłem tym bardziej błagałem o chociaż najmniejsze szurnięcie czegokolwiek. Bo to co zobaczyłem okazało się ciosem. Najpierw w nozdrza uderzył odór. Gnijącego ciała. Każdy kto był na którejkolwiek z afrykańskich wojenek wie o czym mówię. Przechodziłem dalej korytarzem i zapach coraz bardziej się nasilał. W końcu doszedłem do czegoś w rodzaju kuchni. Tu smród był najsilniejszy. Przeszedłem obok stojaków z nożami i haków na których wisiały garnki. I na podłodze zobaczyłem zwłoki. W dość zaawansowanym stopniu rozkładu. Przezwyciężyłem opór odoru i zacząłem uważniej przypatrywać się zwłokom. Rany cięte, kłute, brak dwóch palców u dłoni. Coś tu nie pasowało. Spokojna stacja badawcza, mocno zgnity trup, naukowcy. Jakoś te trzy elementy układanki nie chciały do siebie pasować. Wstałem i spojrzałem na lodówkę. Na jej szczycie stała głowa. Dość jeszcze świeża. Szeroko rozwarte oczy zdawały się pytać: dlaczego? Otworzyłem drzwiczki od chłodziarki. Ciało. Pozbawione głowy. Wszystko jasne. To mamy już dwa ciała. Zaczyna się robić bardzo ciekawie. Wyszedłem z trupiarni i skierowałem się w stronę stołówki. Korytarz był gęsto oświetlony przez lampy. Tylko ściany sprawiały dziwaczne wrażenie. Jakby nasłuchiwały czy ktoś nie idzie. Na końcu korytarza, na betonowej posadzce leżała karteczka.
Miałem niesamowity sen. O ślimaku na brzytwie. Starał się poruszać po ostrzu, jednak z każdym ruchem jego miękkie ciało zagłębiało się coraz bardziej. Krew powoli wyciekała a on brnął dalej. Jak bardzo życie ludzkie przypomina tego ślimaka. Każdy z nas pełznie po niebezpiecznym gruncie, coraz bardziej nacinając się na różne zagrożenia. Pomimo to nie umie wyciągnąć wniosków. Żadnych. W końcu umiera w najciemniejszej uliczce, bez przyjaciół i rodziny. Kurtz coraz bardziej upodabnia się do ślimaka. Wyraźnie tego jeszcze nie widać. Zaczyna wchodzić na coraz bardziej grząskie bagno. W końcu zapadnie się po szyję. I już nie wyjdzie.
Te krótkie notatki przyprawiały o dreszcze. Kto je zostawił? Kiedy? Zagłębiałem się w coraz większy mrok. Wszedłem do stołówki. Ciemność od razu objęła mnie ze wszystkich stron. Po omacku zacząłem szukać włącznika. W końcu pstryknął. Mógł jednak nie pstrykać. Ciało wisiało razem z lampą. Coś okropnego. Powoli coś zaczynało do mnie docierać. Trup nie był jeszcze mocno zgniły, widać wisiał tu od niedawna. Tego już było za wiele. Zwymiotowałem. Teraz dopiero nasuwało się pytanie: brnąć dalej w ciemność czy odpuścić i wrócić do wyjścia? Chociaż wracać raczej nie było sensu. Musiałem znaleźć jakąkolwiek działająca radiostację na placówce. I oczywiście mieć nadzieję, że ktokolwiek z drugiej strony się zgłosi. Na razie jednak musiałem ochłonąć. Za dużo naraz. Dobra. Kij. Idę dalej. Ostrożnie stawiałem kroki. Nie wiedziałem co jeszcze mnie tu czeka. Ale tajemnica była tajemnicą. Niezwykły sekret skrywany przez stację zdawał się wychylać z każdego rogu. Jaki to jednak był sekret? Mający przynieść dodatkowy mrok? Czy może miał on rzucić inne światło na sprawę? Nie wiedziałem. Kolejnym pomieszczeniem na drodze do serca placówki był duży pokój wypoczynkowy. Lekkie światło sączyło się od strony dość sporej lady na drinki. Dojrzałem cienie sylwetek ludzkich, pozostawione przez tychże ludzi siedzących na kanapach. Ci akurat nie wydawali się martwi. Rzeczywistość okazała się jednak brutalniejsza. Nie mieli głów. Te powywieszano przy dużym, kryształowym żyrandolu. Do ściany przyczepiona była kolejna notatka.
To już koniec. Kurtz nas załatwił. Nie mam pojęcia co mu się stało. Jeszcze niedawno był całkiem normalny. Zaczął bredzić od rzeczy, jakieś niestworzone brednie na temat świata, samotności i Boga. Wybił wszystkich. Ja jestem ostatni. Jeśli czytasz tę notatkę to znak, że jesteś ostatnim spośród żywych na tej stacji.
Wszystko było już jasne. To Kurtz. To był on. Co się z nim stało?
III
Znalazłem go w ostatnim pomieszczeniu. Siedział przy biurku i nucił coś pod nosem. Stos niedopałków walał się po podłodze, mieszając się z pustymi butelkami i zgniecionymi puszkami. Pokój był dość mały, jednak w pełni wyposażony. Brązowe panele na podłodze, ściany koloru niebieskiego, łóżko, szafa. Prawie jak w domu. Tu nie było sposobu żeby zwariować! Więc dlaczego to zrobił? Co nim, do cholery, kierowało!?
Po chwili miałem okazję spojrzeć mu prosto w twarz. Okręcił się na krześle obrotowym i spojrzał mi głęboko w oczy. Diabeł skryty pod maską miłego staruszka. Ten człowiek wybił całą stację. Bardziej jednak przeraziło mnie to, co leżało na blacie. Ludzkie palce, odarte z paznokci. Zabrane ich właścicielom, bez możliwości zwrotu. Otworzył usta. Przemówił. Szatan w ludzkiej skórze. Wydobył z siebie jak najbardziej ludzki głos.
- Witaj, Charlie. Wiem, że przyjechałeś tu specjalnie na badania. Nie ma już jednak potrzeby twojej obecności w tym jakże mrocznym miejscu. My wszystko już wiemy. Zbadaliśmy co było do zbadania i zwijamy się stąd. Spóźniłeś się o kilka ładnych dni. Ja już odjeżdżam i – z tymi słowami wydobył z szuflady biurka rewolwer. Wysypał amunicję i zaczął ładować broń. Nie zamierzałem go powstrzymywać – i wiedz, że taka jest cena szczęścia i spokoju. Waszego i naszego. Szczęście dla wszystkich za darmo! I niech nikt nie odejdzie skrzywdzony! Może kiedyś to zrozumiesz…
Pociągnął za spust. Mózg bryznął na ścianę. Zemdlałem. Nie wiem co było dalej. Kto mnie stamtąd wyniósł na powierzchnię, jak znalazłem się na skraju pustyni – nie mam pojęcia. A może to wszystko było tylko urojeniem? Może to nie działo się naprawdę? Mój mózg po wojnie w Afryce i nałogu był naprawdę schorowany. Nie mam pojęcia. Nic już nie wiem.
IV
Siedzieliśmy wstrząśnięci tą historią, kompletnie nie wiedząc co myśleć.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Woland · dnia 19.12.2009 08:04 · Czytań: 935 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: