Hejże, w szeroki świat!
Siedziałam z książką w ogródku, gdy zobaczyłam pod blokiem listonosza na rowerze. Już odjeżdżał. Serce zabiło mi gwałtownie. Wiedziałam z czym przyjechał. Przedwczoraj miałam sen, że wiadomość przyjdzie w czwartek, czyli dziś, i muszę szykować mapy na wyjazd w daleki świat. Chwilę później mama wychyliła się z okna.
- Dobra wiadomość?! – pytałam, dobiegając zadyszana z przejęcia.
- Dobra i zła. Nie dostałaś akademika.
„Co tam akademik?” – zdziwiłam się. – „ Grunt, że się dostałam! I to na oblegany kierunek! Na słynnej uczelni.”
Resztę dnia spędziłam z koleżanką w lesie. Poszłyśmy aż na odległe wrzosowisko, okrywające fioletem pochyły stok polany wśród sosen. Patrzyłam w dół i choć drzewa zasłaniały horyzont, czułam, jakbym miała u stóp cały świat. Odtąd będę go zdobywać. Będzie wspaniale! Mam siedemnaście lat. To drugi, może trzeci, z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Pierwszy raz uświadomiłam sobie poczucie szczęśliwości miałam osiem lat i na koniec drugiej klasy dostałam nagrodę a w domu czekała nowa, wymarzona lalka.
Koleżanka weszła w las, rozglądając się za grzybami. Ja przysiadłam na zmurszałym pieńku. Czułam w sobie niezwykłą lekkość, jakbym miała zaraz pofrunąć w górę, wysoko. Oddychałam jakoś inaczej, pełniejszą piersią. Ze wzruszenia. I szczęścia. Chciałam tyle powiedzieć, wykrzyczeć, ale słowa były zbyt ubogie, by oddać, co czułam. Czekał mnie nowy rozdział życia. Jeszcze nieokreślony, ale prowadzący w górę ku realizacji wzniosłych zamierzeń. Jakich? By być kimś, robić coś ambitnego i nie poprzestawać na małym. Ciągle mi przecież wpajano, i w domu i w szkole, że powinnam wysoko latać.
Nazajutrz dotarło do mnie, co to będzie gdy przyjadę do obcego miasta z walizką, wypchaną książkami, i nie będę miała dokąd z nią pójść, bo nie ma tam dla mnie dachu nad głową? A jak będzie padał deszcz? Ta złowroga wizja zaczęła mnie prześladować. Pakowałam się przez kilka dni i martwiłam. Dokładałam książek i bluzek, potem odejmowałam. Walizka nie może być ciężka, bo jakże z taką chodzić po mieście? Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Spełniło się co do joty. Taksówkarz wysadził nas, obie z koleżanką w pobliżu uczelni, dotachałyśmy walizy do portierni i zostawiwszy je pod okiem portiera, pobiegłyśmy na piętro, zapisać się na pierwszy rok. Pod każdym dziekanatem czerniała gęsta kolejka. Wcześniej należało załatwić formalności w kwesturze i gdzieś tam jeszcze... Tu coś wypełnić, tam podbić, złożyć... Załatwiania nie na jeden dzień. Tylko, gdzie dziś nocować?! Uzbrojone w kartki z adresami od znajomych i z ogłoszeń powędrowałyśmy z koleżanką znaleźć jakieś lokum. Wtedy rozpadał się deszcz. Jak w moich czarnych przewidywaniach. Jeszcze nie wiedziałam, że w tutaj często pada. Szczególnie jesienią. Chodniki, jezdnie, pociemniały od wilgoci. Rozbłysły kałużami. Gdy ulewa przechodziła każda gałązka porastała kryształami kropel, ale ten piękny widok wcale mnie nie cieszył. Szłyśmy przemoknięte, przemierzając długie ulice i kręte zaułki w poszukiwaniu mieszkania. Rozchlapywałyśmy przeklęte kałuże. Wymiętoszony już plan miasta można było rozłożyć tylko w jakiejś bramie. Te bywały zakamuflowane gdzieś od strony podwórek. Często zamknięte na amen. Wreszcie zbyt mroczne, by można było coś wyczytać. Plan powoli rozpadał się na zgięciach. Podobnie, jak nasze dumne plany.
Mijałyśmy szare, średniowieczne mury. Dziś nie interesowały nas zabytki ani żadne obiekty, dla których warto znaleźć się właśnie w tym mieście. Deszcz wciąż siąpił. Nogi wpadały w kałuże. Wlekłyśmy się noga za nogą, głodne i zmęczone. Ale tracić czas na wstępowanie do baru, a ktoś sprzątnie nam pokój sprzed nosa?! Wreszcie gdzieś w zaułku trafiłyśmy do kamienicy, która straszyła ciemnymi zakamarkami i rupieciami w labiryntach klatki schodowej. Drzwi otworzyła kobieta w kapeluszu, niczym odwrócona donica. Zagradzając wejście, mierzyła nas spojrzeniem zdzierającym z nas sukienki. Krzyknęła histerycznym głosikiem, że ogłoszenie nieaktualne! Ale możemy przyjść jutro. Byle za dnia. Po zmroku ona nie otwiera. To po co przychodzić, skoro wynajęte? Potem dopiero poznałam, że to taki blef wynajmujących, by dobrać sobie kogoś odpowiedniego, kto mógł przyjść później. Następny adres był za daleko, żeby iść tam jeszcze dzisiaj. Morzył nas sen. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Ale przed nocą należało koniecznie znaleźć jakieś lokum. A tu wciąż mżyło i zapadał zmrok. Proponowane w ogłoszeniach adresy odnajdywałyśmy na samych krańcach planu, w odległych dzielnicach. Brnąć tam w obce miejsca, gdy coraz ciemniej? Może chociaż gdzieś niedaleko? Trzeba kogoś zapytać. Trudno było wypatrzyć kogoś na opustoszałych ulicach, żeby spytać, jak najłatwiej dotrzeć na poszukiwany adres. Ludzie chowali się do domów. Tylko my dwie na pustej ulicy bezdomne. To straszne znaleźć się w obcym mieście, w padającym deszczu, bez dachu nad głową. Po co było robić ten krok w nieznane?
Przyjechałam tu przecież i dla teatrów, muzeów i wszelkich przybytków kultury, jakich w moim mieście brakowało. Co tam zresztą niewygody, gdy zamierzam zdobywać świat. Gdy wreszcie mam dostęp do kilometrów książek zgromadzonych w słynnej bibliotece. Do piśmiennictwa od początku dziejów. Trzeba trochę pocierpieć, by osiągnąć to, co najważniejsze. Tylko na razie biegam za mieszkaniem. Na razie wiem, że nie trzeba pisać podania o miejsce w akademiku, tylko w domu studenckim. Jeszcze dużo muszę się nauczyć.
Nagle zrozumiałam, czym jest obczyzna. To długie ulice, gdzie nikogo się nie zna. Dziesiątki przemierzanych schodów, korytarzy i drzwi, których nikt nie otworzy, nie zaprosi. Zaraz, a co znaczy słowo: "antyszambrować"? Nie, to jeszcze nie to!
A przecież chciałam tylko uciec od jednej ulicy, której obraz mnie prześladował. Kiedyś podczas ponurej zimy, takiej szaro-białej od resztek śniegu pośród wszechwładnej szarzyzny, stanęłam pod wieczór u jednego jej krańca i zobaczyłam, że ciągnie się ona jak batem strzelił w dal, aż po wąski pas horyzontu, gdzie między plamami czarnych o zmroku sosen przezierała kotłowanina czerwono-sinych chmur. Poczułam, jakbym ujrzała walkę nieba z piekłem. To mnie przeraziło. W tym miejscu, końcu ulicy, znajdował się też cmentarz. Czarny kondukt odprowadzał tam po kolei starszych sąsiadów. Ulicę oświetlało mdłe światło latarń. Po obu jej stronach stały pośród sosen ledwo teraz widoczne białe, dwupiętrowe bloki. Nigdzie ani jednego człowieka. Ani samochodu. Nawet światła okien zakrywały cienie sosen. Ja mieszkałam w połowie tego szlaku. Od tamtego dnia bałam się wychodzić z domu pod wieczór. Szczególnie zimą, kiedy nie wiadomo czemu robi się na pustej ulicy smutno. Latem przerażały złowieszcze chmary jerzyków, przelatujących z piskiem nad domami. Nie, nie mogłam zostać w tym mieście na całe życie! Musiałam uciec do ważniejszego miejsca. Gdzie nie tak ponuro, bo więcej świateł, ludzi, samochodów.
Koleżankę przygarnęły do siebie koleżanki z jej roku, a ja przycupnęłam u litościwej krewnej na dłużej, póki nie znajdę coś odpowiedniego do wynajęcia. Do południa biegałam na wykłady, ćwiczenia, lektoraty, a popołudniami wyposażona w kartkę z adresami dalej przemierzałam ulice, zaułki, bramy, schody, w poszukiwaniu miejsca do zamieszkania .
Kiedy pięć lat później to wszystko zakończyło się obroną pracy magisterskiej i propozycją asystentury, nie bardzo pamiętałam, co właściwie zamierzałam osiągnąć. Miałam wrażenie, jakbym doszła do horyzontu i dalej nic już nie było. Dlaczego kończenie jakiegoś etapu, nawet osiągnięcie czegoś, bywa tak smętne? Nawet mówi się o tym: melancholia wiechy.
Wkrótce od nowa przemierzałam ulice i schody kamienic w poszukiwaniu jakiegoś lokum. Po co właściwie ja tu zostałam?
Po kilku latach znowu wyruszałam w daleki świat. Tym razem z mężem. W przeddzień wyjazdu wiatr hulał po opustoszałym już mieszkaniu. Podrywał z ziemi gazety i szurał nimi po podłodze. Dopóki stały meble, wisiały firanki, żaden podmuch się nie wdarł. Zrobiło się nam smutno. Ogarniał nas obawa, czy dobrze robimy. Ale chcieliśmy zamieszkać w ważniejszym miejscu. Tam gdzie więcej możliwości pracy. Tej ciekawszej, wymarzonej.
Synek, pozostawiany na razie u rodziców, wystawił spomiędzy szczebelków łóżeczka nóżkę w niebieskich rajstopkach. Jeszcze nie wiedział, że jakiś czas nas nie będzie. Tęskniliśmy za nim bardzo. Tak bardzo, że całe to przedsięwzięcie wydało się błędem. Unikaliśmy mówienia o tym głośno, ale sama siebie wciąż pytałam, po co właściwie wyjechaliśmy?
Na nowym miejscu mieszkanie dostaliśmy gorsze. Z pracą nie było łatwo. Mąż, jako poszukiwany specjalista, szybko się tu odnalazł, ale ja z moim rzadkim zawodem znowu przemierzałam ulice, schody i korytarze, tym razem w poszukiwaniu pracy. Już nie tej wymarzonej, a jakiejkolwiek. Popołudniami zostawaliśmy w domu Siedzieliśmy w domu niepewni siebie. Inni mieli tu znajomych, rodziny, dzieci, a my zupełnie sami. Znowu błądziłam po tym nieznanym mi, brzydkim, mieście.
Kiedyś wsiadłam do autobusu jadącego w przeciwną stronę. Spóźniłam się do pracy. Szef czyhał na takie grzechy. Z podniesionym paluchem wygłaszał kazania i uzupełniał je łacińskimi sentencjami. Później dowiedziałam się, że to niedoszły ksiądz. Chyba go stamtąd wywalili, bo wyglądał na kogoś bez serca. Szczególnie dokuczał mi, odkąd przywieźliśmy od rodziców syna i on co trochę zapadał na anginę. Czasem nie miałam go z kim zostawić, a szef na złość wyznaczał mi dyżury nawet w soboty, kiedy przedszkole nieczynne. Odeszłam stamtąd, ale w następnej pracy też narzekali, że biorę wolne na chorujące dziecko. A syn, jak na złość zaliczał wszelkie anginy i zapalenia oskrzeli.
- Źle pani ten urlop zaplanowała, gdy tyle roboty – oznajmiła kierowniczka.
- To tylko opieka nad chorym dzieckiem.
Gdy prowadziłam je znowu rozgorączkowane do lekarki, ta patrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym za mało o nie dbała. Ale znów nałykało się zimnego powietrza, kiedy wlokłam je rano do przedszkola. Szło z ociąganiem i znowu spóźniałam się do pracy. Szefowa patrzyła na mnie z wyrzutem. Koleżanki na mój widok urywały rozmowy. Postanowiłam szukać kolejnej posady. Cóż, obczyzna. Kiedy oznajmiłam swą decyzję nie kryli zaskoczenia.
- Na pewno chce pani odejść? Niech się pani namyśli.
Kręciłam głową zdumiona, że się dziwią.
W następnej pracy było lepiej. Przybyło nam jeszcze jedno dziecko. Znajomym też się rodziły. Wątłe i tak kontakty towarzyskie urywały się na dobre. Powoli zapominałam, ile trzeba mieć punktów, żeby wyjść w kolor lub dwa bez atu. Nawet ponaglająca odzywka: „No, bo w Pińczowie dnieje”, tu nikogo nie bawiła. Nikt prócz nas nie znał tej drogi przez Kielecczyznę, biegnącą wzgórzami, skąd widać było daleko rozległą okolicę. Kiedy raz wczesnym rankiem jechałam tamtędy z mężem, cały świat zdawał się spać w ponurym zachmurzeniu. Tylko daleko po prawej coś w jednym miejscu zaczynało różowieć. Łuna pożaru, czy co? Po chwili wystrzeliły tam zza chmur skośne smugi. Różowe promienie z nieba. Świtało! Zaraz przed skrzyżowaniem tabliczka oznajmiła: Pińczów. Właśnie w Pińczowie z ponurej szarzyzny wyłaniało się poranne słońce. Ten, co wymyślił powiedzonko, przywołujące do pośpieszenia się przy brydżu, bo w Pińczowie już dnieje, musiał tamtędy jechać o tej porze i widzieć to, co my. Jeden raz. Takich rzeczy pozostają w pamięci. Im dalej się odjeżdża, tym usilniej pamięta. Tylko wtedy karty poszły już w kąt...
Przy dwojgu dzieciach trudno dużo pracować i wracać późno do domu. Trochę z żalem zwolniłam się z dobrej instytucji, ale musiałam odchować dzieci. Kiedy drugie poszło do przedszkola, znalazłam etat o mniejszym wymiarze godzin. Tylko ludzie mówili tu nieco innym językiem. Z przybyszami dogadywałam się łatwiej, gorzej z zasiedziałymi, niechętnie patrzącymi na nowych, odbierających im niby chleb. Te, na co dzień eleganckie kobiety, kiedy się rozochociły podczas urodzin którejś z nich, przechodziły na swojski żargon i ja nie wiedziałam, co mówią. Kiedy pytałam o jakieś słowo, patrzyły na mnie z niechęcią, że nie jestem „ichnia”. Wracałam do domu sama i szłam z mężem i dziećmi do parku. Drzewa co rok były większe. Uczyliśmy się nazw żyjących pośród nich ptaków.
Koleżanki w pracy jeszcze się uśmiechały, a już można było wyczuć między nami niewidoczną chmurę. Ucinały rozmowy, kiedy wchodziłam. Unikały patrzenia w oczy. Nie mogły powiedzieć wprost, o co chodzi? Miarka się przebrała, kiedy na posiedzeniu rady użyłam słowa: „algorytm”. Twarze słuchających skwaśniały. Potem któraś mi zarzuciła, że używam hermetycznego języka, a one, doświadczeniem, widzą wszystko inaczej. W podtekście było, że się wywyższam, bo mam lepsze wykształcenie, ale one są lepsze w praktyce. Wcale tak nie myślałam. Uważałam, by nie dać odczuć, że ta praca jest poniżej moich aspiracji, a wzięłam ją, bo mogłam zrobić coś dobrego dla innych z moim wykształceniem i doświadczeniem. Oraz moją pasją do pracy z ludźmi. Miano mi za złe, że się dokształcam, czytam, i niełatwo mi zaimponować. Na szczęście niektóre koleżanki mnie broniły. Ale nawet u tych, które stały za mną wyczuwałam dystans. Coś, jakby: dobra, dobra, bronimy cię, bo jesteśmy szlachetne i żal nam ciebie, ale najlepiej daj nam spokój. Były właściwie miłe, tylko nie łapały moich dowcipów i zaraz patrzyły czujnie, co się za tym kryje? Kpię z nich? Uchowaj Boże! Jakżebym śmiała. Dokładałam starań, żeby nikogo nie urazić. Im wolno. Mnie – nie, bo jestem tu obca!
Po ca ja tu przyjechałam? No, chciałam żyć w wielkim mieście. Nie w takim, gdzie większość się zna, gdzie dostępny dla mnie tylko jeden etat w jednym miejscu. Gdzie jest długa, pusta ulica, kończąca się na horyzoncie złowieszczo czerwieniejącym niebem o zmierzchu. Chciałam większych perspektyw, nowych możliwości. Pragnęłam robić coś niezwykłego, do czego trzeba przestudiować dużo książek i namęczyć się z opracowaniem, a na razie trafiały mi się prace mało ważne. O nadziejach, że kiedyś będę robić to, co naprawdę bym chciała, dawno zapomniałam. Nie ma szans na realizację siebie, gdy jeszcze małe dzieci...
Brak mi tutaj znajomych z przedszkola czy szkoły, znajomych rodziców, krewnych. Nie mam nikogo, kto pomógłby mi coś załatwić. Kompletna obczyzna. Sama muszę torować sobie drogę bez poparcia, pleców, protekcji, parasola (ochronnego) – czyli tego wszystkiego, co zaczyna się na „p”. A bez tego ani rusz. Nawet w „Wojnie i pokoju” - książka sama otwiera mi się na często odczytywanych stronach ze sceną balu - „Pierre podszedł do księcia Andrzeja i chwycił go za rękę. - Książę zawsze tańczy. Tutaj jest moja protege’e, hrabianka Rostow, młodsza, zaproś ją”.
Mnie nikt nie proteguje. Jestem zdolna i kreatywna. Sama dam sobie radę. Tylko nieustannie dobijam się do jakichś drzwi, a one nigdy się nie otwierają. To chyba jest antyszambrowanie? Pod drzwiami ważnych osób? Wszystkich ludzi! Zupełnie, jak w koszmarze sennym. Ciągle wędruję gdzieś, szukam, wyczekuję na korytarzach pod gabinetami ważniaków i nigdzie mnie nie zapraszają. Jak w zabawie z dzieciństwa w „komórki do wynajęcia”. Przyszłam za późno i wszystkie już zajęte. Długo nie chciałam wierzyć, że zajmujący te komórki wchodzą od innej strony, ktoś ich wpuszcza bocznym wejściem. Gdybym się pośpieszyła, gdybym miała prawdziwy talent, gdybym...
Powtarzam sobie, że mnie protekcja nie jest niepotrzebna. To tylko dla nieudaczników i tępaków, którym tatuś musi wszystko załatwić.
Obserwowałam kiedyś dziewczynę, która na konferencjach prasowych znanych osobistości uparcie stawała z przodu. Tylko nigdy nie zabierała głosu, a natarczywie wpychała w usta mówiącemu swą miotłę z mikrofonem. Pewnie była nadmiernie chroniona przez rodzinę i otoczona protekcją, bo w jakimś wywiadzie - o, ktoś zadbał, żeby ją pokazać - szczyciła się swymi parantelami. Dlatego nie wyrobiła sobie śmiałości. Ale zdradzała zawziętość determinacji, by wreszcie powiedzieć coś i zabłysnąć. Kiedy w końcu otworzyła usta, powiedziała coś tak głupiego, że cała sala wybuchła śmiechem... Więcej się nie pokazała.
Tak. mnie protekcja zbędna! I tak jakoś mijały miesiące i lata.
Imieniny też spędzam w gronie rodziny. Takoż święta. Próby nawiązania bliższych stosunków towarzyskich połączonych z bridżem, jakoś więdły. Brakowało czasu. Wieczorem należało kąpać dzieci, karmić i usypiać. Później pilnować, jak robią lekcje. Grać z nimi w szachy. Jak już u nas dzieci podrosły, to rodziły się u przyjaciół. Ciągle coś z bólem serca odkładałam na czas przyszły. Nawet czytanie książek. Owszem dużo czytałam, ale nie tyle, ile bym chciała. Zarywanie nocy nie wchodziło w rachubę. Rano należało wcześnie wstać do pracy. Niedzielę poświęcić rodzinie. Dziecku, ciągniętemu w deszcz czy mróz do przedszkola. I temu, przesiadującemu co dzień w świetlicy, gdzie pani, chcąc przekrzyczeć dziecięcy gwar, wali metrową linią w stół. W każdą sobotę piekłam ciasto. Mama wpajała mi, że prawdziwy dom musi pachnieć zupą, a od święta – ciastem. Sąsiadki dziwiły się. Nie lepiej kupić coś słodkiego w sklepie.
- Ale, już nie pachnie, jak upieczone we własnej duchówce.
- A co to ta duchówka?
-Piekarnik. Ale u nas tak się mówiło. Ładnie, prawda?
- Dziwnie... Powinniście inaczej urządzić kuchnię. Zmodernizować...
Niby tak, tylko my ciągle boimy się urządzać tu na stałe. Nie zawieszamy obrazów, półek. Po co dziurawić ściany, gdy znowu przyjdzie ruszać gdzieś dalej? Przecież nie zostaniemy tutaj. To nie jest jeszcze najważniejsze miejsce. Nasze kafelki, kupione w przypływie dziwnej nadziei, czekają w paczkach nie rozpakowane. Jeśli przykleimy je do ścian, trudniej będzie się i nam stąd oderwać. Z każdym gwoździem, który wbija się w ścianę, czułam, że przybijamy tu tak samych siebie. Nigdy dalej się nie wyrwiemy. Nie znajdę się w najważniejszym miejscu. Nie będę robić nic na miarę mych marzeń.
Gdzie zatem moja ojczyzna? Gdzie jestem u siebie? W moim domu! Od wycieraczki po balkon. Tu jest nam dobrze. W sobotę piekę ciasto i pachnie aż na korytarzu. Mamy ulubione miejsca w parku. Alejkę wzdłuż oczek wodnych z nenufarami. Duży staw, w którym zanurzały swe sploty płaczące wierzby. Mały kiosk z gorącymi kiełbaskami, gdzie można się posilić i rozgrzać. Przyjaciół też miewamy, choć i oni bywają w tym mieście przelotem. Wszystkich nas noszą zmienne losy, choć już zapomnieliśmy, po co?
Ostatnio mam większe możliwości kontaktów przez internet. Wirtualne złudzenia. Wystarcza kliknąć i zaraz pojawiają się na ekranie dawno niewidziani znajomi ze szkoły. Korespondencja z nimi zabiera mi całe wieczory. Ile z tego uciechy! Wreszcie mam na wirtualne wyciągnięcie dłoni kogoś z odległego kontynentu. Można też pisać opowiadania i „wklikiwać” je w wirtualną przestrzeń, a one w jakiś sposób zaistnieją. Nawet wydawać tym sposobem całe książki, które kupują wirtualni czytelnicy. Tacy, co niby są, a może ich nie ma? Zaczynam gubić się w złudzeniach, gdzie jest to, co naprawdę, a gdzie złuda.
Należałoby wreszcie zrobić remont mieszkania. Poprzybijać gwoździami półki i obrazki. Przestać myśleć, że z każdym gwoździem przybijamy tu samych siebie. Jeszcze nie... Może pojedziemy dalej? I tak trwa.
Wychodzimy z mężem do parku. Spotykamy znajomych. Zamieniamy kilka miłych zdań. Czasem pogada się dłużej, póki nie dotrze, że tarasujemy dróżkę, tę zaciszną pośród bzów nad stawem. Żegnamy się więc z sympatyczną parą. Pewnie długo ich nie spotkamy. Zapraszać kogoś do domu nie przychodzi do głowy.
Zawsze, jak ma przyjść ktoś obcy, należy doprowadzić mieszkanie do perfekcyjnego porządku, przygotować wystawne danie, rozstawić stół, wyjąć najlepszą zastawę... Komu by się chciało? Nawet takiej zastawy za dużo nie mamy. Po co? Utrudniałaby przeprowadzki. Kto miałby czas krochmalić i prasować białe obrusy?
Gdzieś tam, daleko, w odległych czasach, obowiązywała większa gościnność. Bez towarzystwa nie dało się żyć. Należało bywać, przyjmować w rewanżu, spędzać w gronie przyjaciół imieniny i święta. Świętować hucznie sylwestra. Ale tam mieszkała mama z adamaszkowymi obrusami w szafie, uwielbiająca piec dla zaproszonych gości torty. Mieszkały ciocie, szykujące z upodobaniem gorące dania dla każdego przybysza. I tartinki, i te... no zapomniałam... Ach, ptifurki! Przychodziły koleżanki, z którymi można było przegadać cały wieczór przy filiżance kawy lub herbaty. Czasem i bez tego, gdzieś na ławce pod drzewem. Albo w ogródku. Póki wraz z zapadającym wieczorem nie nadleciał z bzyczeniem jakiś czarny chrząszcz i nie uciekłyśmy w popłochu.
Ale tutaj, zaraz za progiem, no, od wycieraczki, sami obcy... Dopiero na monitorze komputera cały świat staje się bliski.
Krystyna Habrat.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt