Dziadkowie - Bajdurzysta - Bajdurzysta
Proza » Obyczajowe » Dziadkowie - Bajdurzysta
A A A
* Dziadkowie *

Leżąc w trumnie, nie przestał się poruszać. Wydymał spękane wargi, przekrzywiał głowę, pod kołdrą rozcierał spuchnięte kostki. Trumna nie była pudełkiem z drewna, była jego łóżkiem. A ona siedziała tuż obok. Stróżowała i krzyczała.
Już nie wstawał. Ostatnia wycieczka do łazienki, samodzielna eskapada przez kuchnię i korytarz uświadomiła mu, a może uświadomiła to przede wszystkim nam, że ten okres życia - niezależności - ma już za sobą. Świat wirował, niczym w gabinecie luster odkształcał się, potężniał, przerażał. Odgłosy codzienności dudniły w jego uszach, poranek sączący się przez firankę oślepiał i mamił potwornym blaskiem. Może to przyczyniło się do upadku. Możliwe, tu wszystko było możliwe. Przyzwyczaił nas do gdybania. Gdybaliśmy więc...
Nie zdradził, w jaki sposób ugięły się pod nim nogi, dlaczego dzierżące niegdyś trzon siekiery dłonie, teraz nie potrafiły podtrzymać kupki kości. Zapomniał. A później, jakiś tydzień po tym ostatnim, heroicznym niemal wyczynie, wypowiadane przezeń słowa przestały tworzyć sensowne zdania. Rozmawiał z nami hasłami, by koniec końców zacząć gaworzyć.
- Co za cholerny dureń, zlał się - babcia trajkotała, ściskając podłokietniki wózka inwalidzkiego. Wskazała na dziadkową koszulę nocną. Niegdyś białą, wykrochmaloną, czystą. Nie była już czysta. Śmierdziała. Co prawda pod łóżkiem leżała sterta paczek z NFZ. Pieluchomajtki mogły rozwiązać problem, uniemożliwić mu nieplanowane spacery, samodzielne wizyty w łazience, upadki. On wiedział jednak swoje. Noszenie tego czegoś było poniżej jego godności. Powłóczył więc nogami, uderzał w ściany, wypadał z łóżka, z ust płynęły ropa i ślina, lecz nie pozwalał opasywać sobie bioder i grzebać przy genitaliach. Sikał tam, gdzie mu, a dokładnie gdzie jego cewce moczowej, się podobało. Starość dokonuję dziwacznych przewartościowań w ludzkim umyśle.
- Świnia, obetniemy mu tego kutasa. Robercie, dlaczego ten potwór musi z nami mieszkać? Dlaczego jeden człowiek musi rządzić nami wszystkimi?
Dłoń babci, ta dłoń, która potrafiła wydobyć soki nawet z metalowych części wózka, zacisnęła się teraz w pięść. Pogroziła ciału rozciągniętemu w przedpokoju, by następnie wystrzelić ku szufladzie. Wysunęła ją i w chwilę później ściskała już nóż.
- Robercie - zagaiła do syna podnoszącego z małżonką ciało ojca. W szary, włochaty dywanik wsiąkały krew i mocz. - Robercie, musimy...
Mężczyzna nie odpowiedział na błagania matki. Strumień żałości szemrzący w jej głosie nie robił na nim wrażenia. Przerzucił omdlałą rękę przez ramię, żona zrobiła to samo z drugiej strony, po czym z wysiłkiem dźwignęli ciało mężczyzny i podążyli ku sypialni. A babcia, wciąż z wysoko uniesionym orężem, wtoczyła się do pokoju zaraz za nimi. Klnąc pod nosem zamykała ową komiczną procesję starości. Na czele kroczył, a raczej był ciągnięty dziadek - ów listek targany zimową zawieruchą, ona natomiast, by zachować równowagę w ekosystemie, sprężysta i silna tarninowa gałąź darła się z siedziska swego pojazdu na samym końcu pochodu.
Robert posadził go na krześle. Nie przejmował się foliami, czy też gazetami, które mogłyby uchronić mebel przed wszędobylskim moczem. Cały dom był jednym wielkim przyczółkiem śmierci, kostucha przykucnęła w kąciku pokoju; czekając na swoją kwestię w tym ostatnim spektaklu, żywiła się dziadkową uryną; to już nie był smród, w pokoju panował fetor. Kilka dodatkowych kropli z nieposkromionego pęcherza nie robiło zatem żadnej różnicy.
Anna przebrała łóżko, Robert zabrał się za ojca. Ten odzyskał przytomność w chwili klapnięcia na siedzisko; pozostał jednak otępiały. Bez szemrania pozwolił manewrować swym ciałem, nie protestował, gdy syn zsunął z niego brudne ciuchy. Z biernością szmacianej lalki przyjmował kolejne prośby, nakazy i żądania, którymi bez końca go bombardowali.
Chcieli, aby ponowne instalowanie jego ciała w łóżku, w tej trumnie, przebiegało sprawniej, nie tyle szybciej, co raczej mniej boleśnie. Stąd ta fala instrukcji, porad, wskazówek:
- Tata wyżej podniesie te ręce, musimy założyć koszulę... A teraz wstaniemy, ściągnę ją na dół. Widać tacie wszystko tam na dole. No dalej, trzy cztery... Jeszcze kawałeczek i będziemy w łóżku... Tata odpocznie, a Ania otworzy okno.
Usiadł. Gdyby nie ramię syna i ręka synowej pośladki nie musnęłyby delikatnie świeżego prześcieradła, lecz walnęłyby w nie z potęgą, na jaką stać jedynie bezwładne ciało. Zapanował złudny spokój. Babcia przekładała nóż z jednej ręki do drugiej; pomrukiwała, komentując tym samym zaistniałą sytuację i czekała na to, aż któreś z tej dwójki wreszcie zacznie okazywać niezadowolenie.
Moi rodzice przyjęli jednak postawę dobrodusznego Samarytanina. Wcierali krem, strzepywali pościel, wynosili nocnik i zbierali ślinę z podbródka, a wszystko to, z pełnymi zrozumienia i bezgranicznego poświęcenia minami. Ich zewnętrzna troska przypominała starania, jakie za główny cel nawykli obierać sobie bracia zakonni. I choć matka i ojciec nie nosili habitów, a do pasa nie mieli przytwierdzonych różańców, ich czyny i bez tego mogły zostać odczytane jako przejaw świętości. Zewnętrzne czyny.
W środku byli bowiem puści. Odliczali dni, obiegając gasnącego; przerzucali karty ściennego kalendarza, wstrzykując tabletki, dla których w przełyku nie było już miejsca. W końcu zaczęli się pakować, matka zaczęła się pakować. Wieczorami wrzucała do materiałowej torby wszystko, co tylko nawinęło jej się pod ręką, by o brzasku kolejnego dnia, dokonawszy wcześniej odkrycia, że ciało leżące w sypialni na górze wciąż jeszcze żyję, rozpakowywać się.
Doszło między nimi do porozumienia. Długość ich małżeństwa została wyznaczona, wybrano jego koniec. Data obwieszczona przez neurologa podczas niedawnej hospitalizacji rozbrzmiewała w ich uszach coraz to przyjemniejszą nutą.
- Koniec roku - wydusił z siebie lekarz, spuszczając powieki, pochylając głowę, wzdychając. Tak jakby wypowiedzenie tej nowiny, wyartykułowanie cezury będącej przypuszczalną granicą dziadkowego żywota, sprawiało mu bolesny trud. I rodzice zwiesili głowy, zmarkotnieli, przywarli do siebie niczym dwie turkawki zimową porą i ściszonymi głosami, wibrującymi od emocji, poczęli rozprawiać z doktorem o możliwościach złagodzenia tych ostatnich dni.
Wystarczyło jednak by wychynęli z budynku, by szklane drzwi zwarły się na nimi z donośnym plaśnięciem, a już odskoczyli od siebie, obtarli twarze, zerwali maski żałobników i uciekli z pogrzebowego konduktu, w którego czarny od garniturów i woalów pochód wkraczali przy każdej wizycie w szpitalnym gmachu.
Grali.
Z iście aktorskim zacięciem prezentowali jakże odpowiednią postawę dobrych i opiekuńczych dzieci. Taka bowiem rola wynikała ze społecznych uwarunkowań; była związana z mentalnością ludzi, z którymi na co dzień obcowali. Obowiązek otoczenia opieką swoich rodziców, doglądania ich, wspierania w walce ze starczymi przypadłościami, chorobami toczącymi ich ciała, to wszystko było wpisane w cykl życia miasteczka, regionu, a może nawet i kraju, w którym przyszło im mieszkać.
Musieli to zrobić. Zapomnieć o własnym zmęczeniu i potrzebach, skreślić ambicje i plany, które do tej pory nadawały kierunek ich życiu, zagryźć zęby, stłumić kotłujący pod czaszką odgłos buntu i zacząć wypełniać zadania powierzone im przez Matkę Naturę. Grzebiąc w sikach i w kale, wycierając ropę i pot, wietrząc pokoje, mocując się z bezwładem zżeranego przez chorobę ciała i wysłuchując gderliwych uwag babci, mogli jedynie czekać i z nadzieją wyglądać chwili, kiedy to trwająca właśnie agonia ustąpi miejsca od dawna wyczekiwanej śmierci.
Przecież tym właśnie jest życie? Czyż mogli postąpić inaczej?
Koniec roku. Wypowiedziana przez neurologa kwestia miała magiczną moc podnoszenia na duchu. I podnosiła ich, pokrzepiała, zwracała uśmiech i otuchę; działała szczególnie wtedy, gdy dziadek leżał na dywanie, gdy pojedynczymi słowami nie układającymi się w zrozumiałe dla ucha zdania, błagał siedzącą nad nim żonę o choć jeden akt humanitaryzmu. Nie słuchała, lecz wrzeszczała. Głośno, donośnie, piskliwie, celowo, tak by dziadkowe utyskiwania zostało zagłuszone jej własnym jazgotem. I wtedy przychodzili, uspokajali jednego i drugiego, podnosili mężczyznę i zwracali go jego obecnej trumnie, babci podawali ukochaną garść tabletek, pomagali się przebrać, umyć i również układali ją w łóżku.
Wypełniali swe obowiązki najlepiej jak tylko potrafili, trzymając przy tym na języku niewidzialną pastylkę, zewsząd pokrytą jakże przyjemną dla serca inskrypcją: koniec roku. Koniec roku. Koniec roku. Znali rokowania lekarza i niemal podskakiwali z radości obserwując dziadka i utwierdzając się tym samym w przekonaniu, że postawiona przez specjalistę diagnoza jest trafna. Umierał, a oni tylko na to czekali.
Wypadek z dwudziestego październik, z tego właśnie dnia, w którym dziadek po raz ostatni postanowił udowodnić nam swoją niezależność, nie zakończył się umoszczeniem go pod ciepłymi piernatami. To byłoby zbyt proste. Anna otworzyła okno, Robert natomiast, jedną ręką podtrzymując kolebiące się na boki ciało, drugą zaczął sięgać leżące pod łóżkiem opakowanie pieluchomajtek. I właśnie wtedy się zaczęło.
Szelest folii wyciągnął dziadusia z niewidzialnych okowów bezsilności. Zacisnął dłonie, napiął się, zwarł mocno uda, zakrywający przy tym skrajem koszuli miejsce, w którym czaił się jego penis i podniósł głowę. Spojrzał na syna w taki sposób, jak by ten planował nie założenie mu pieluchy, lecz co najmniej kastrację. Po chwili dziadek złapał za oparcie krzesła, przesunął mebel i ustawił go tak, by uniemożliwić komukolwiek dostęp do swojego ciała.
Ten przypływ witalności obudził babcię.
- Cholera jasna, ja cię nauczę moresu. - Kozik wystrzelił niczym kula armatnia w kierunku łóżka. Zaraz za nim do ataku przystąpił wózek. Kobieta szarpnęła dwa, może trzy razy za poręcz przy kole, ożywiając tym samym pojazd. Zaczęła się toczyć, a nóż ciął powietrze kreśląc dziwaczne, niewidzialne kreski.
Robert, którego przesuwanie krzesła i zabobonny wręcz strach dziadka przed pieluchą rozsierdziły do granic możliwości, stanął sobie przy stole. Jego żona Anna obserwowała scenkę z dłonią położoną na okiennej klamce. I ona jakoś nie miała zamiaru przerywać babcinego ataku; uśmiechnęła się nawet bezsilnie widząc spąsowiałe policzki staruszki, słysząc zgrzytanie jej sztucznych zębów i przekleństwa produkowane suchym, pokrytym plamami jęzorem.
- Ty kurewski gnoju, gdzie łaziłeś całą noc, że teraz tak wyglądasz? Ty szujo gadaj natychmiast. - Słownik babci niemal pękał w szwach od nadmiaru takich właśnie kwiatuszków. Nie szczędziła ani swojego gardła, ani też naszych uszu. Zresztą wątpię, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest i z kim jest. - Spierdalaj chuju. To mój dom, moja działka. To ja dostałam te ziemię, a ty nie masz do niej prawa. - Nóż o pół centymetra minął odstające ucho siedzącego. Jego ręce uwolniły oparcie krzesła, a on sam znów ruszył w taneczny pląs kolebiąc się to w jedną, to w drugą stronę. Choroba raz jeszcze wzięła nad nim górę.
To, w jakim babcia jest stanie wyczytałem z tonu jej głosu. On mi wystarczał; furia i rozsierdzenie rozbrzmiewające przy każdym niemal słowie, nieregularny oddech i zgrzyt wózka, który stawia złośnicy opór, powiedziały mi więcej niż mogły to zrobić oczy. Nie stałem w drzwiach, nie było mnie nawet w kuchni, siedziałem w swoim pokoju i klęcząc, modliłem się. Wtedy jeszcze wierzyłem, że modlitwa może coś zmienić.
Odwiedziła ją. I jej choroba przypłynęła w ten jakże piękny październikowy wieczór. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego to robi, dlaczego krzyczy, biadoli i wyzywa, dlaczego jest agresywna. Coś w jej głowie się popsuło, jakaś płytka, albo też trybik zaczęły źle funkcjonować. Wsadzony pod czaszkę kawał metalu musiał być fabrycznie wadliwy, zapewne promieniował na resztę ciała, psując je od środka. Takie tłumaczenie było dobre, jak każde inne, ale przecież pragnąłem to zrozumieć.
A może winnym całej tej szopki wcale nie było żelastwo, którym naszpikowali ją po wypadku. Może odpowiedzialność trzeba zrzucić na karb butelek, buteleczek, piersiówek. Jedną z nich trzymała zawsze w staniku. Odkręcała i pociągała spory łyk w momencie, gdy wydawało się jej, że nikogo nie ma w pobliżu. Alkohol był jej małą tajemnicą, takim poprawiaczem nastroju. No dobrze, ale pijała często, prawie każdego dnia. Furia natomiast telepała babcinym ciałem nieporównywalnie rzadziej. Zwykle raz, może dwa razy w tygodniu. I jak mam to wyjaśnić?
Nad tymi kwestia zastanawiałem się, szepcząc słowa modlitwy, mechanicznie, bez zaangażowania w tę czynność jakiejkolwiek uwagi. Po prostu klepałem formułkę, pozwalając myślom błądzić po bezdrożach różnych idei i wyjaśnień.
Wtem rozległ się jęk.
To dziadek. Pisnął, zachlipał, później wrzasnął, a jeszcze później jego zawodzenie utonęło w mieszaninie krzyków, hałasów i trzasków. Babcia dopięła swego. Niczym w masło wbiła nóż w zwiotczałe ramię męża. Głęboko, boleśnie. Nie skończyła jednak na tym. W następnej sekundzie jeszcze mocniejszym szarpnięciem wydobyła oręż i mierząc w szyję, przygotowała się do zadania kolejnego ciosu. Tej części planu już jednak nie zrealizowała. Ojciec i matka złapali ręce staruszki; chude, kościste, powleczone ziemistą skórą kończyny biły i szamotały się gniewnie, broniąc swego świętego prawa do wymierzenia sprawiedliwości, w końcu jednak skapitulowały.
Kiedy zakrwawiony nóż z głuchym brzdękiem opadł na brudny dywan, Robert złapał za rączki wózka i nie reagując na skowyt wydobywający się z siedzącego przed nim potwora, wywiózł ją z pokoju. Oczywiście wrzeszczała, a jakże. W końcu musiała zaprotestować. Syn jak zwykle stawał po stronie ojca. Tego gnoja, który ma na pęczki kochanek, który, organizuję nocne orgię w garażu, który o zgrozo, jest pederastą i pedofilem i... - w tym momencie babcia przerwała. Raz jeszcze spojrzała na syna oczyma pełnymi łez. (Zdolność do płakania na zawołanie nabyła chyba już z matczynym mlekiem). Drżał jej podbródek, bruzdy na czole stały się głębsze, a żyły okalające szyję, wszystkie, co do jednej, nabrzmiały w sekundę.
Już nie patrzyła na mojego ojca.
Podnosząc dłoń, wyciągając wskazujący palec, przekrwione źrenice, toczące cały strumień łez, wbiła w dziadkowe łóżko. Jego fragment obserwowała zza przymkniętych drzwi. I choć był to zaledwie fragment obrazka, tyle zdawało się wystarczyć kochającej małżonce, w którą to nagle się zmieniła.
- Czesiu... - wymamrotała, niebezpiecznie wychylając się do przodu. Robert wystawił rękę. Złapał za wychudłą pierś, uniemożliwiając matce upadek na posadzkę, po czym sam odwrócił się ku sypialni. Dziadek, którego korpus w dziwny sposób bezgłośnie zsunął się z łóżka, teraz leżał już na ziemi. Matka próbowała go cucić, krzątała się i wołała męża.
Czemu wcześniej jej nie usłyszał?
Trudno orzec. Kolejna zagadka do rozgryzienia.
Ważne, że usłyszał małżonkę teraz. W momencie, gdy babcia na własną rękę pragnęła dojść do dziadka, szarpiąc i wyrywając się niczym śliska ryba. Poniosła porażkę. Dźwignął ciałem niczym kawałkiem szmacianej lalki, po czym posadził je na krześle, zachowując przy tym najwyższą ostrożność i delikatność, na jakie było go tylko stać. Babcia jednak nie doceniła tych starań.
- Aniu, ratunku złamał mi nogę. Boże, on mi złamał nogę. Czesiu, kochanie. Czesiu... chcą nas zabić. Uciekaj!
Krzyczała, wrzeszczała, darła się wniebogłosy. Rodzice podnieśli dziadka z podłogi. Prawą ręką już wstrząsał skurcz - pierwszy sygnał nadciągającego ataku. Oddychał ciężko i niemiłosiernie się spinał. Potok śliny toczył się nieprzerwanie po brodzie, szyi, a błękitne ślepka, wciśnięte w sflaczałą powierzchnię twarzy, zaszły mgłą. W pewnym momencie opadły mu powieki, zasnął.
A potem przyjechała karetka i cały spektakl w wykonaniu babci rozpoczął się raz jeszcze. Miała teraz zupełnie nową widownię, sanitariuszy i lekarza. Mogła się popisać i to właśnie robiła...

Nie, nie umarł.
Niestety.
Dwudziesty października pożegnał będąc w stanie ciężkim, ale wciąż żył. Tak jakby wiedział, że ma jeszcze czas, że do końca roku zostało jeszcze kilka ładnych tygodni.
Już wiem, że nie skończymy wcześniej; trzeba przestać się łudzić, przecież oni to robią celowo. Ewidentnie. Babka ma cholernie dobrą zabawę z naszego poświęcenia, a dziadek, on pewnie także. Nie zrezygnują z tej przyjemności tak szybko.
Podejmę jednak ostatnią próbę. Tonący brzytwy się chwyta, a my toniemy, już od dawna toniemy.


Błagam.
Jestem waszym wnukiem.
Dziadku, pamiętasz jak kiedyś puszczaliśmy latawce?
Babciu, a ty pozwalałaś mi piec ze sobą ciastka, prawda?
Kochani... odejdźcie.
Proszę was, ulitujcie się nad nami;
chociaż ten jeden raz okażcie serce i...
... umrzyjcie.
Nie mamy już sił.
Nie mamy już sił.
A nie oddamy was, nie możemy tego zrobić, przecież dobrze o tym wiecie.
Wasza śmierć to jedyne rozwiązanie.
Oddajcie nam nasze życie, nasze stare życie. Oddajcie mi dawnego ojca i dawną matkę.
Dziadku, babciu, kocham was.
Ale zaśnijcie już... proszę.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Bajdurzysta · dnia 21.01.2010 10:06 · Czytań: 3117 · Średnia ocena: 4,09 · Komentarzy: 16
Komentarze
Elwira dnia 21.01.2010 16:12 Ocena: Bardzo dobre
Cytat:
Niegdyś białą, wykrochmaloną, czystą. Nie była już czysta. Śmierdziała.


Drugiego zdania bym się pozbyła, zobacz:

Niegdyś białą, wykrochmaloną, czystą, dziś - śmierdzącą.

Cytat:
było poniżej jego godności. A miał swoją godność. Powłóczył nogami


tu znowu drugie zdanie do wycięcia, bo powtarzasz treść, zobacz:

było poniżej jego godności. Powłóczył więc nogami...

Cytat:
pozostawał głuchy na tym podobne zawodzenia.


tym podobne - do wycięcia

Cytat:
przebrała łóżko, Robert zabrał[/quote]

zbyt podobne, można inaczej dobrać słowa

[quote]W końcu zaczęli się pakować, matka zaczęła się pakować.


to w końcu oni, czy tylko matka?

Cytat:
zwarły się na nimi z donośnym


zawarły się za nimi?

Cytat:
Wypadek z dwudziestego październik


października?

Cytat:
jak by ten planował


jakby

Cytat:
kreśląc dziwaczne, niewidzialne mazgaje.


mazgaje? jakoś mi nie pasuje...

Cytat:
dostałam te ziemię



z
Cytat:
aangażowania w tą czynność




Braki w przecinkach.
Usunęłabym też moja i mój sprzed ojca i matki, skoro opowiadacza znamy - syn i wnuczek.
Końcówka położyła świetną całość. Niestety. Bardzo ładnie oddany obraz choroby dziadka, świetne nerwy babci, jej złość. Trochę dziwi to opanowanie ojca i matki. Właśnie z tego bym coś wycisnęła, jakieś drugie dno.
Wnuczka też bym chciała lepiej poznać. Jak zmieniło się jego życie, czego by chciał. Bo smród chyba nie jest jedynym powodem prośby o śmierć?
Rozumiem, że dziadkowie zaszli mu za skórę chorobą, pijaństwem, stylem życia, ale ich kochał przecież, jak mówi w końcówce.

Ogólne wrażenie pozytywne (o ile można tak powiedzieć, jeśli się weźmie pod uwagę treść ;) )
Pozdrawiam.
Tirieel dnia 21.01.2010 18:09 Ocena: Bardzo dobre
Trochę literówek, ale poza tym większych błędów stylistycznych nie widać. Nie zgadzam się z Elwirą - końcówka bardzo dobra, nie licząc ostatniej linijki - "To właśnie moja...", która faktycznie nie pasowała do reszty i zepsuła efekt.
Tekst ciekawy, bardzo wnikliwy, postawiłaś sobie cel i osiągnęłaś go moim zdaniem w doskonałym stylu. Gratuluję, daję bdb. :)
Pozdrawiam
Usunięty dnia 21.01.2010 20:25 Ocena: Dobre
Pracuję na poczcie i nie wszystkim podbijam pieczątką listy.

A tu daję stempel.
Bajdurzysta dnia 21.01.2010 22:08
Dziękuję za komentarze. Elwiro jak zwykle jesteś nieoceniona. Z ,,drabinki" oczywiśćie skorzystam, ale dopiero później.
Teraz chciałbym się jeszcze wytłumaczyć z zakończenia, które budzi największe wątpliwości.
Pisałem tą pracę z myślą o konkursie, a zatem musiałem liczyć się z ograniczeniami. Zakończenie jest efektem tych właśnie ograniczeń. Mmo wszystko muszę jednak stwierdzić, że nie chciałem przedstawiać wnuka bardzo szczegółowo. Planowałem, że postać ta będzie pełnić rolę cichego obserwatora, żyjącego wśród ludzi, których ma już po prostu dosyć. Nie chciałem obdarzać go jakimiś konkretnymi cechami, planowałem bowiem, że takie przedstawienie bohatera, jakiego dokonałem, ułatwi czytelnikowi postawienie się w jego sytuacji.
Nie wiem, czy mi się udało...
Tirieel i Ołowiany Źołnierzyku także dziękuję
pocosienogipoco dnia 22.01.2010 15:20 Ocena: Dobre
życiowe, mądre opowiadanie. czyta się z zaciekawieniem, ale końcówka (według mnie) zdecydowanie odstaje od reszty - po prostu nie pasuje do niej.
Berserkerka dnia 22.01.2010 17:07 Ocena: Bardzo dobre
Ciekawy tekst i jak dla mnie bardzo prawdziwy. Czyta się przyjemnie jeśli można to tak nazwać. Moim zdaniem taki "opis" wnuczka jest w porządku - do mnie trafił.
przyroda dnia 23.01.2010 14:09 Ocena: Bardzo dobre
Ten "obrazek" wprost z życia wzięty...znam taką historię poniekąd z autopsji...zachowania osób opiekujących się dziadkiem...nie są mi obce...smutne i prawdziwe
Za ten realizm...bdb

Pozdrawiam:)
SzalonaJulka dnia 20.04.2010 08:36 Ocena: Świetne!
Świetny tekst. Przemawia bardzo wyraziście.
Miladora dnia 25.04.2010 02:21 Ocena: Świetne!
Bajdurku, jeszcze takie małe coś do poprawki: ;)

- z niewidzialnych oków bezsilności - okowy/okowów

Świetne zakończenie.
Kiedyś rozmawiałam z pewną opiekunką społeczną, zajmującą się osobami starymi i chorymi. Powiedziała, że nie powinna się nimi opiekować rodzina, ponieważ niszczy to wszelkie relacje i zaciera dobre wspomnienia, jakie mamy z nimi związane.
To prawda.
Człowiek na pewnym etapie sklerozy zatraca swoją osobowość, staje się kimś zupełnie innym, obcym i nieznanym i już nie jesteśmy w stanie go kochać. Nie jest to niczyja wina.
I rozumiem, że można wtedy błagać w myślach, by odszedł, ratując swoją godność i nasze uczucia. Naszą pamięć o nim.
Z jednej strony ułatwia to pogodzenie się z jego odejściem, gdyż czuje się ulgę. Z drugiej - zostaje poczucie winy, że nie potrafiliśmy go kochać do końca. I litość. Ta najgorsza, mdląca odmiana litości.
Bardzo trudno jest wybaczyć to sobie. I długiego czasu potrzeba...

Dlatego wolałabym, żeby można było pozostawić prawne dyspozycje dotyczące godnego odejścia w takich przypadkach.
Nalka31 dnia 25.04.2010 09:54 Ocena: Bardzo dobre
Ciekawy tekst, który chce się czytać, a do tego życiowy. Z jednej strony niby beznamiętny, ale tak naprawdę dużo w nim emocji, choć inaczej sie wydaje. Przynajmniej ja go w ten sposób odbieram. Pozdrowionka :bigrazz:
Usunięty dnia 25.04.2010 11:29 Ocena: Bardzo dobre
Bajdurzysta

Tekst na bdb

Miladorciu przemiła!

Napisałaś: ”Człowiek na pewnym etapie sklerozy zatraca swoją osobowość, staje się kimś zupełnie innym, obcym i nieznanym i już nie jesteśmy w stanie go kochać.„ Chciałbym zaprotestować, bo to bezpodstawne uogólnienie. Owszem, zdarzają się takie wydarzenia, lecz w trakcie swojego wieloletniego pobytu wśród ludzi bardzo starych, niedołężnych i chorych od lat, spotykałem osoby nie pasujące do Twojego stereotypu. I tak jak są staruszkowie kompletnie pozbawieni wrażliwości na drugiego człowieka, a ich dzieci – nieczułe na ich los kanalie, tak też bywa odwrotnie: kochają się aż do nieuniknionego końca.

Nieprawdziwe jest też twierdzenie, że demencja zabija miłość. Znam wspólniedolantów z Domu Opieki odwiedzanych regularnie przez swoje rodziny i mogę Cię zapewnić, że nie były to wizyty kurtuazyjne. Widziałem także śluby zawierane między pensjonariuszami. Śluby podyktowane wzajemną miłością, a nie sklerozą. Osoby „skazane” na egzystencję w tego rodzaju przybytkach, łączą się w pary także z tego powodu, że poszukują ciepła, zrozumienia, towarzystwa opartego na obopólnym i wyrozumiałym przeżywaniu swoich dolegliwości. Bo nic tak nie wiąże, jak wspólne doświadczenia.

Nieustanne buziaczki
Bajdurzysta dnia 25.04.2010 15:02
Dziękuje bardzo za wszystkie komentarze. Jest mi niezmiernie miło spostrzec, iż lektura mojego utworu skłoniła czytających do dyskusjii. Osobiście nie będę prezentował swojego stanowiska, myślę, że powyższe opowiadanie w sposób wystarczający prezentuje moją życiową postawę. Dodam jedynie, że ,,Dziadkowie" to pierwsza praca niemal w całości oparta na życiowych doświadczeniach. Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuje.
Miladora dnia 25.04.2010 15:21 Ocena: Świetne!
Owsianeczku
To nie jest bezpodstawne twierdzenie - możemy mieć inne doświadczenia przecież, prawda?
Ja mówiłam o sklerozie, która odbiera ludziom uczucia i osobowość.
O przypadkach, kiedy nie poznaje się już swoich bliskich i często traktuje ich jak wrogów, a w najlepszym razie jak kompletnie obcych, nie rozumiejąc, że się chce pomóc. Wtedy nie da się już wytłumaczyć niczego.
Inaczej jest, gdy tych ludzi odwiedza się - inaczej, kiedy trzeba samemu od rana do wieczora opiekować się nimi. Wtedy nie ma się już własnego życia. I to miała na myśli owa opiekunka społeczna mówiąc, że takie układy potrafią zniszczyć wszelkie relacje.
Poza ty, niestety, ludzie z demencją nie potrafią kochać - oni po prostu nie pamiętają już, co znaczą uczucia. Nie przeżywają ich. Jak zresztą mogą kochać kogoś obcego - a tak jawią się im nawet najbliżsi.
Wiem, bo bardzo bliska mi osoba traktowała mnie jak obcą dziewczynę do posługi, nie rozpoznając zupełnie kim jestem...

Jonathan Carrol napisał:
"Wszyscy jesteśmy świadomi, że jedyną rzeczą, jaka ostatecznie nam pozostaje, są wspomnienia; ale jak można je zatrzymać, gdy jedna część człowieka postanawia umrzeć wcześniej od innych?"
Elwira dnia 01.05.2010 21:52 Ocena: Bardzo dobre
Czyli jednak ta ramka z polecanymi czasem działa :)
Bajdurzysta dnia 02.05.2010 15:59
Dziękuje Ci bardzo, Elwiro
deborah dnia 19.02.2011 21:06 Ocena: Świetne!
...leżąc w trumnie jeszcze się poruszał...O ja Cię! - mocne teksty piszesz Bajdurzysta. Podoba mi się :)Zostawiam notkę/
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty