Rozmowa z Ewą niespodziewanie pozwoliła mi zobaczyć go w innym świetle. Jakby na scenie włączył się boczny reflektor i wydobył wszystkie wgłębienia na twarzy, niedostrzegalne z mojej perspektywy. Świadomość jego kreacji miałam prawie od początku tej dziwnej znajomości, ale nagle dodatkowe światłocienie zachwiały mną i zmusiły do przewartościowania sądów.
Motywację do nazywania tego, co nas łączyło, osiągnęłam dopiero wtedy, gdy w trakcie długo oczekiwanej rozmowy wyszło na jaw, że Ewa opowiada o mężczyźnie, którego znam. „Znam” - z tego słowa śmiałyśmy się, ale tylko do pewnego momentu. Do chwili, gdy równocześnie, w tajemnicy, przeczytałyśmy książkę Adama. Ukryłyśmy pieczołowicie ten fakt, zapewne z lęku, czego każda z nas może dowiedzieć się o jego wrażliwości bądź jej braku. Nie było w tym zatajeniu złych intencji, raczej próba ochrony drogiej osoby. Zaoszczędzić Ewie rozczarowań implikowanych jego poczuciem estetyki – było moim zadaniem; motywacją Ewy - zaprzeczyć małostkowości w traktowaniu kobiet.
Każda doznała uczucia zaskoczenia i dlatego, pomimo wcześniejszej czytelniczej konspiracji, gnałyśmy na spotkanie, żeby podzielić się wrażeniami.
- Adam napisał książkę – ogłosiłam nowinę.
- Wiem, jestem właśnie w połowie. - Spuściła głowę. - Nie mówiłam, bo treść jest dziwna. Chciałam skończyć.
- Nie objawiłam rewelacji z tych samych powodów – uspokoiłam ją. - Właśnie przeczytałam i mam bardzo mieszane uczucia.
- Czyli, że co ci się miesza?
- Zauważyłaś, że najczęściej używamy tego zwrotu, kiedy trudno rozpoznać, o co chodzi?
***
W którejś z rozmów Adam opowiedział mi, że literaturą nie nazwie nigdy osobistych wynurzeń, ubranych w pseudoliteracką formę. Obstając przy wersji, że prawdziwą sztuką jest stworzenie fikcji tak, by czytelnicy podejrzewali, że to zdarzenia zaczerpnięte z autopsji - malowałam mu twarz w zadowolone przyzwolenie, ale gdy powiedziałam, że równie cenne jest zawoalowanie własnych przeżyć w ten sposób, by wszyscy oprócz świadków nie wykryli autentyczności przekazu - spotkałam się z ironicznym uśmiechem.
Znałam Adama zupełnie innego, niż namalowała go Ewa.
Zbyt duże nadzieje wiązała z tym, że miał na imię Adam, lubiła mitologizować wydarzenia, pewnie dlatego wyidealizowała ten związek. Dla mnie zestaw imion od razu był banalnym zbiegiem okoliczności i bardziej śmieszył niż uwznioślał, ale rozumiałam zapatrzenie Ewy.
Jeśli teraz rozmyślam o nim, a po przeczytaniu książki robię to o wiele częściej, to tylko w jakiejś symbiotycznej formie odbierania ściśle związanego z Ewą. Nie umiem oddzielić tego, co przeżyła Ewka, od tego, co sama zapisałam we wspomnieniach. Nie wiedziałam, że tak można się zatracić we współodczuwaniu, nie przypuszczałam też, że stracę dystans do relacji, którą pogrzebałam wraz z odejściem Adama. Rozmowy z Ewą były jak narkotyczny ciąg, jednocześnie zbliżały nas do siebie i odpychały przez nasze odmienne poglądy. Intensywna wymiana spostrzeżeń i empatyczne zrośnięcie odczuć spowodowały powtórne, wspólne odkrycie Adama. Wnikliwe porównywanie naszych przeżyć zacieśniało tajemniczy krąg, a właściwie trójkąt, z którego nie umiałyśmy się wyzwolić.
Jedno nas różniło: Ewa nadal potrafiła wyizolować swoje uczucia, dla niej wciąż był rewersem, w nim widziała swoje przeznaczenie. Prawdopodobnie żywiła nadzieję, że kiedyś jeszcze się odezwie, wróci i będzie kontynuacją tego, czego nigdy oficjalnie nie zamknęli.
Dla mnie był tylko kolejnym doświadczeniem, odkrytym powtórnie ze zdwojoną siłą dzięki perspektywie Ewy, ale równocześnie rozdziałem zamkniętym, do którego nie chciałam wracać.
***
Adam za wszelką cenę próbował dopasowywać się do kobiecych oczekiwań, choć w rozmowach z Ewą początkowo na to nie wpadłam. Przecież każda z nas miała prawo do własnej wizji i wcale nie musiałyśmy postrzegać go tak samo. Okazało się, że to nie tylko nasz bagaż doświadczeń powodował inne spojrzenie. To on próbował przybierać inny zestaw cech. Wpisywanie się w kobiece pragnienia nie wychodziło Adamowi jednak najlepiej. Olśnienie przyszło, gdy skonfrontowałyśmy jego diametralnie różne zachowania wobec nas. Nie wiedziałyśmy, dlaczego stosował przykrawanie siebie na miarę naszych zapotrzebowań, ale w dłuższej perspektywie to wchodzenie w różne role było męczące zarówno dla niego, jak i dla kobiet, z którymi się spotykał.
- Dla której z nas był bardziej sobą?– zapytała Ewa.
- Może lepiej, żebyśmy myślały, że dla żadnej.
- Dlaczego popełnił taki błąd?
- Prawdopodobnie dlatego, że zwracał uwagę tylko na to, co każda z nas prezentowała w słowach i gestach – próbowałam dociec. - Nigdy nie interesowały go intencje naszych zachowań. Przecież żadnej z nas nie zadał pytania: „dlaczego”?
- Z tego powodu traktowałaś go, jakby był kimś płytkim?
- Możliwe.
Książka, której dla naszego dobra powinien był nigdy nie napisać, spowodowała wejście w rozdział wątpliwości. Rozumiałyśmy ją zupełnie inaczej, dlatego nas podzieliła. Nie, nie poróżniła, podzieliła na dwa obozy dostrzegania przeciwstawnych znaczeń.
Ewa widziała w niej dowód na głęboką wrażliwość Adama, której istnieniu przecież każda z nas w różnych momentach znajomości zaprzeczała. Ja stworzyłam wersję doskonałego kreacjonizmu i wykorzystywania zmysłu obserwacji do tworzenia głębokiej warstwy dzieła. Jednym słowem: dla Ewy był skrzywdzonym przez nią, niepoznanym do końca nadwrażliwcem, dla mnie - inteligentnym sukinsynem, który wie, jak wykorzystać środki do stwarzania obrazów i wrażeń.
Te dwa różne spojrzenia były powodem tego, że rozmowy z Ewą stawały się toksyczne. Adam, choć nieobecny, zatruwał słowa, myśli i uczucia. Naszą siłą było to, że umiałyśmy sobie o nich opowiedzieć.
- Czasem mam jednak potrzebę idealizowania go – mówiłam. - Wtedy posługuję się twoimi aureolkami i jest mi lżej, gdy mogę odczuwać do niego więcej sympatii.
- Nadmiar pozytywnych uczuć uruchamia we mnie tęsknotę – odpowiadała. - Pożyczam, więc od ciebie krytyczne spojrzenie i to pozwala uśpić najbardziej męczące uczucia. Rodzi się wtedy sąd: nie był wart.
***
Jednego byłyśmy pewne - żadna nie okazała się dostatecznie ważna, by utrzymał z nią kontakt i to bolało najbardziej. Wiele czasu musiało upłynąć, zanim przyznałyśmy się do tego przed sobą. W momencie, kiedy to zrobiłyśmy, nastały nowe możliwości.
Myślenie warunkuje zdarzenia – stwierdziła każda z nas, gdy dostałyśmy listy od Adama. Zupełnie nieistotne stało się, jakiej treści, choć nie omieszkałyśmy sobie jej przekazać. Wystarczyło jedno spojrzenie, wymowne, przynoszące ulgę, którym obdarowałyśmy się jak prezentem.
Listy były identyczne. To, paradoksalnie, ucięło raz na zawsze wszelkie dyskusje. Uwolniło nas.