– Jak popracujesz tutaj rok, to cię nikt na mieście nie ruszy – powiedział brat, który mi robotę załatwił.
Zacząłem o dziesiątej następnego dnia. Z radia poleciała „Dumka na dwa serca”. Ulubiony kawałek kelnerki. Pachniało piwem, niewywietrzonym dymem papierosowym z poprzedniego wieczoru i rozlanym przy maszynach do gier forszmakiem.
– Aby do pierwszego klienta – pomyślałem i poszedłem na zaplecze nastawić wielki gar z kaszą i kośćmi dla dwóch dobermanów szefa. Jeden z ważniejszych barmańskich obowiązków. Drugim najważniejszym było pilnowanie kasy. Dzięki temu miałem zostać pracownikiem doskonałym, a moja kariera zawodowa miała nabrać rozpędu i zmienić moje nudnawe życie.
Po godzinie zapach taniego piwa wywietrzał, forszmak zebrałem dokładnie mopem. Za to z zaplecza zaczął dochodzić swąd z wielkiego gara. Niemytego od zakupu, uzupełnianego jedynie, dzień po dniu, nową porcją pieskiego żarcia.
– Byle do pierwszego klienta – pomyślałem znowu. Oparłem łokcie na barze. Przylepiły się. W myślach wydałem w piętnaście minut cała swoją pierwszą pensję. Nowy Cohen, skompletuje Sapkowskiego i na imprezę w „Koyocie” powinno jeszcze wystarczyć. „Dumka na dwa serca” znowu zaczęła snuć się między ścianami wyłożonymi do połowy wysokości drewnem, co miało dawać wrażenie swojskiej chaty albo domku gajowego. Choć to chyba zbyt odważne stwierdzenie, bo w „Trolu” nawet serwetka do serwetki nie pasowała, kolory ścian były tak przypadkowe, jak numery lotka. W rytm „Dumki” snuła się kelnerka, równie przypadkowa, jak wszystkie inne elementy lokalu. Wycierała stoły, na których i tak zostawały okrągłe ślady po szklankach okraszone dodatkowo mazajami ze ściery. Odlepiłem łokcie i zobaczyłem rzuconą na blat garść drobnych. Nie zauważyłem jak wszedł. Trzęsącą ręką przytrzymał się baru.
– Wina – rzucił.
– Nie stać Pana.
– Szklankę wina – powiedział, a głos trząsł mu się tak samo jak dłoń.
– Nie ma wina na szklanki.
– Wczoraj kurwa było! – dodał zirytowany.
– Nie wczoraj, a rok temu i nie kurwa bo cię wyrzucę, nalej mu piwa – wszystko
w jednym zdaniu dziewczyny po ostatnim obrocie w rytm „Dumki” rzecz jasna.
– Chuj – rzucił mój szanowny pierwszy klient, co odebrałem za zgodę na nalanie piwa.
Złapał szklankę i dłoń momentalnie przestała mu latać. Doniósł do stolika nie roniąc ani kropli. Usiadł. Dowiedziałem się, że wino na szklanki było za poprzedniego właściciela i co jakiś czas w knajpie zjawia się zabłąkana dusza bez orientacji w czasie, która wpada na swoje śniadanie za drobne.
Poszedłem zamieszać w garze. Jak wróciłem, przy barze stał kolejny klient. Nos wciśnięty mocno między oczy, szeleszcząca góra od dresu zapięta starannie pod szyją, wytarta bassebolówka na głowie. Twarz po nieprzespanej nocy, dwie blizny, kilka zmarszczek na czole.
– Dwudziestkę piątkę dla mnie i dla ciebie – zamówił.
Barman pić nie może, ale zanim mu to wytłumaczyłem zza jego pleców zobaczyłem kiwającą się na „tak” głowę kelnerki. Polałem. Wypiliśmy. Zapiliśmy. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. W kącie przy stoliku siedział mój pierwszy gość. Rozbudził się po łykach piwa, oczy mu się szerzej otworzyły, złapał kontakt z rzeczywistością, może nawet sobie przypomniał, który dzisiaj mamy. Spojrzał w naszą stronę i po górze od dresu chyba poznał.
– O! Lubartowska przyszła – rzucił.
I nie było jak w filmie. Człowiek z Lubartowskiej nie odwracał się od baru w zwolnionym tempie, nie pytał dlapewności: „Coś powiedział?!” Nie rzucał mięsem w stronę narożnika. Nie próbował zmyślnym zdaniem przestraszyć gościa tłumacząc, że mu urwie jaja, wyciągnie je przez gardło, wydłubie oczy i zje. Nic. Odwrócił się od baru w normalnym tempie, podszedł do narożnika, chwycił szklankę z niedopitym piwem, rozwalił na głowie gościa, dorzucił dwie pięści w twarz. Na odchodne kopnął jeszcze w brzuch. Wrócił do baru i wypiliśmy po kolejce. A wszystko w czasie, jaki potrzebny jest na przeczytanie dwóch ostatnich zdań. Przez jego ramię, wychylające kieliszek, widziałem spływającego po ścianie człowieka, który za trzy słowa, wypowiedziane w bardzo nieodpowiednim czasie, miejscu i przy nieodpowiedniej osobie, znowu zapomniał, który dzisiaj jest i, dodatkowo, jak się nazywa. Przez chwilę jednak było jak w filmach. Za opadającym gościem zostawał na ścianie ślad krwi z rozwalonej głowy. Potem już go nie widziałem, zbyt nisko się osunął i schował za krzesłami. Zrobiło się cicho. Stróżka rozlanego piwa leciała ze stołu na linoleum.
– Bolek jestem – przedstawił się – jak cię ktoś na Lubartowskiej zaczepi, to się na mnie powołaj.
Kazał zadzwonić po taksówkę, na barze zostawił stówę mówiąc, że reszta dla mnie i że mam dzisiaj fart. Wyszedł. Po dwóch godzinach pracy miałem na Cohena, kawałek imprezy w „Koyocie” i chody na dzielnicy Bolka. W takim tempie, do końca dnia powinienem zarobić na całego Sapkowskiego i nie bać się chodzić w nocy po Lublinie. Wziąłem mopa i poszedłem posprzątać po krótkiej wymianie zdania z jednej strony i ciosów z drugiej. Jeden wsiadł do taksówki, a drugi, właśnie podpierając się na krzesłach, łapał pion. Złapał i wyszedł. Do widzenia nie powiedział. Może się bał, że znowu dostanie. Ja się nie bałem. Po czterech kieliszkach z Bolkiem, to on był bardziej moim kumplem. Drugiego w myślach posądziłem o brak wyobraźni. Bo kto widział, żeby wkładać kij w takie mrowisko i to jeszcze przed południem. Przychodzi porządny bandzior do knajpy walnąć z barmanem kilka kolejek, a tu mu taki zupełnie Nikt wypomina skąd pochodzi. Gdzie maniery? Gdzie wychowanie?
Znowu poszedłem zamieszać w garze. Kasza napęczniała, skrawki mięsa dawały się już oddzielić od kości. Zdjąłem gar z gazu, a potem pomaszerowałem z nim przez pierwszą salę baru do drzwi.. Od drzwi po śliskich, zmarzniętych schodach na chodnik. Z chodnika w lewo do bramki. Za sobą zostawiłem cudowną woń jadła, która pod sufitem unosiła się przez następną godzinę. Jak to jest nakarmić dwa duże psy widząc je po raz pierwszy w życiu? Bardzo łatwo. Z takim garem stajesz się ich ukochanym Panem. Merdają na twój widok tym co zostało po ogonach, kibicują ci, kiedy rozważnie stawiasz kolejne kroki na oblodzonych stopniach. Szturchają cię, jak rozdzielasz sprawiedliwie po miskach ich jedzenie. Nachylasz z wysiłkiem gar, gęsta zupa wypełnia miski, ciężar staje się coraz mniejszy. A w tym czasie para wali ci prosto w twarz zostawiając po sobie woń. Zaczadzony wracasz do baru, pachniesz kaszą i mięsem. Stajesz za barem i robisz cokolwiek. Żeby się nie nudzić i żeby widzieli, że coś robisz.
Po wizycie Bolka uznałem, że w zasadzie chrzest bojowy mam za sobą, cieszyłem się, że tak szybko i dalej to już będzie tylko łatwiej. Nie było. Od szesnastej bar się powoli zapełniał. Kto by pomyślał? Ani to centrum miasta, ani dzielnica interesująca, a tu – proszę – gości pełno. Młodzież ze szkoły na wagarach. O koleżankach przyszli poplotkować zwracając szczególną uwagę na rozmiary dup i cycków. A to powymyślać nowe określenia na nazywanie nauczycielki od polskiego. Kobieta pewnie nawet nie wie, jaką zdolną młodzież wzięła pod swoje skrzydła i jakie ta młodzież potrafi epitety i porównania na poczekaniu wymyślać. Po uczniach starsze pokolenie zaczęło napływać. Większość w strojach sportowych, a co bogatsi z narzuconą na dres skórzaną kurtką. Klimat niczym z szatni jakiegoś klubu piłkarskiego, w której akurat rozgorzała dyskusja na temat: „Jak mogliśmy dać sobie strzelić trzy bramki w dziesięć minut?!”.
Jedni przy stolikach, inni przy automatach. Tym przy stolikach piwo, tym przy automatach rozmienianie banknotów na drobne. Pieniądze tych przy stoliku do kasy, a tych przy automatach do pudełka. Herbata dla Henia w jego szklance. Zrobić, zanieść, postawić na automacie, wziąć dwadzieścia złotych, oddać dziesięć dwuzłotówek. Odejść. Nie odzywać się. Nie pytać, jak dzisiaj idzie, bo można skończyć jak mój pierwszy klient. Potem na chwilę do drugiej sali zapytać, czy ktoś czegoś potrzebuje, pozbierać szklanki, policzyć, sprawdzić czy nie kradną. Za bar. Znowu rozmienić banknot na bilon i na zaplecze umyć szklanki. I powrót za bar. Od czasu do czasu delegacje na polecenie jednego, albo drugiego szefa. A to do spożywczego rozmienić pieniądze. A to do zakładu trumien po długi, albo na drugie piętro do burdelu z ciepłym żarciem. I za bar. Nadal jednak przygoda z przedpołudnia biła wszystko na głowę. Do dwudziestej pierwszej.
Zaczęło się zupełnie niewinnie od nalewania kolejnego piwa dla kolejnego gościa. Potem była krótka rozmowa na temat ciężkiego życia. Ot, relacja – barman i jego noszący się na sportowo klient. Ale z tych lepszych, bo i browar droższy zamówił, a na dres miał nałożoną skórę, co wskazywało na podwyższony status majątkowy mojego nowego znajomego. Po dziesięciu minutach uprzejmości z obu stron coś się w naszym świeżym związku zepsuło. Znajomy bez uprzedzenia, pytając jednocześnie, czy nie chce się z nim zmierzyć, złapał mnie za koszulę i zaczął wyciągać przez bar na swoją stronę. Nogi mi się oderwały od podłogi, ręce złapały za blat. Szef tłumaczył – „Jakby się coś działo, zza baru nie wychodzisz”. Do serca wskazówkę sobie wziąłem. Gość wyciąga mnie przez bar. Czyli się dzieje. Szef zabronił wychodzić, więc chwytam się blatu i sumiennie stosuję do zasad. Wiszę i myślę na odpowiedzią. Jak zapytam, na co zmierzyć, to automatycznie zgodzę się na to całe mierzenie. Jak powiem, że nie chcę to zlekceważę potrzeby klienta. Wiszę dalej. Uwiera mnie pod pachami naciągnięta koszula. Łysy łeb patrzy się na mnie i czeka na odpowiedź. Może zapytam o pogodę? Albo czy mu się ostatni „Terminator” podobał? Zbiję go z tropu, to mnie może przynajmniej postawi. Łatwiej się myśli mając jakieś oparcie dla nóg. Wiszę dalej. Sytuacja patowa. Rozglądam się trochę, ale nie specjalnie ktokolwiek zwraca uwagę na moje z klientem docieranie. Przebywanie w stanie nieważkości dobija do pół minuty. Zaczyna mi być wszystko jedno. Pogodziłem się, że będę miał nos jak Bolek i kilka nowych zębów. Byle by mi rąk nie połamał, bo uraz z dzieciństwa po kilku złamaniach został i wstręt do takiej formy okaleczania. Filmów kung-fu dlatego oglądać nie lubię, a co dopiero na własnej kości odczuć. Zbieram się do odpowiedzi. Ustaliłem, że grzecznie przeproszę, że nie specjalnie czuję się dzisiaj na siłach. Jak mnie do tego momentu nie walnie, to jeszcze go poproszę, żeby mnie postawił Usta składam do pierwszego wyrazu.
– Ze mną się zmierz – słyszę od drzwi.
Znajomy mój odwrócił się i poczułem grunt pod nogami. Heniek nie odrywał wzroku od automatu, wrzucał kolejne bilony, dopijał herbatkę. Poprawiłem koszule i dopiero teraz poczułem, że serce wali mi mocniej. Wcześniej nie było czasu, żeby zwracać uwagę na pierdoły. Walczyłem przecież o nos, zęby i kości. Podszedłem do Henia, zabrałem pustą szklankę, rozmieniłem kolejne dwadzieścia złotych. Poszedłem na zaplecze i zrobiłem mu świeżą. Do końca pierwszego dnia w pracy już nic się specjalnego nie wydarzyło,. A nawet jakby, to ja już na śniadanie przyjąłem Bolka, a na kolacje nieudane zacieśnianie stosunków ze stałym gościem knajpy.
Pracowałem miesiąc. Codziennie podobnie i zawsze nudniej, niż pierwszego dnia. Dziewiąta trzydzieści. Autobus. Krótki spacer od przystanku do baru. Nastawianie gara dla psów. Szklanki ze stołów. Mycie, wycieranie. Przewietrzyć, ogrzewanie włączyć, zmienić beczkę, włączyć automaty. Szklanka Henia. Umyć, wytrzeć, postawić w widocznym miejscu. Pierwszy klient. Nie ma wina. Piwo pierwsze, trzecie ósme. Szklanki, umyć, wytrzeć. Zakupy z Makro, kiełbasa, nacinanie żeby się lepiej przypiekała. Sprawdzanie czego brakuje, lista, szef. Rozmienianie, zakład z trumnami, kasa. Gar wyłączyć, przez salę, po schodach, w lewo do bramki. Wódka, kieliszki. Szklanki umyć, wytrzeć. Przynieść kij baseballowy z samochodu klienta, żeby mógł sprawdzić ile są w stanie wytrzymać automaty. Miotła, zbieranie szkła z rozbitego automatu. Szef. Tak, psy nakarmione. Tak, zrobiłem listę. Nie, piwo jest. Nie, nie było. Tak, byłem. Powinno wystarczyć. Do widzenia. Piwo, nalać, pięć piw, zanieść do stolika. Szklanki umyć, wytrzeć. Zapiekanki, dwie, dziesięć złotych. Reszta dla ciebie. Imieniny kolegi drugiego barmana. Wódka, soki, zdrowie kolegi, sto lat. W ramach prezentu godzina w burdelu na koszt szefa. Nie, nie piję, w pracy jestem. Dziewczyny, piwo. Szklanki, przynieść, umyć, wytrzeć. Dzień, wieczór, noc. Trzecia, koniec, szef, samochód, parking, klatka schodowa, czwarte piętro, dom, prysznic, łóżko, zmęczenie, brak kłopotów z zaśnięciem.
Pół roku po tym jak po prostu nie poszedłem do baru, zobaczyłem w "Panoramie" list gończy. Kurcze, gdybym wiedział, że on będzie występował w telewizji. Może bym się wtedy zdecydował i z nim zmierzył.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Rohan · dnia 07.05.2010 09:19 · Czytań: 1007 · Średnia ocena: 2,57 · Komentarzy: 22
Inne artykuły tego autora: