PODRĘCZNIK CZAROWNICY.
(powieść)
I. INTRODUKCJA.
Na drzwiach wisi napis: PORADNIA DLA STRAPIONYCH. Marta Żaleńska odczytuje to machinalnie ilekroć przekręca klucz w zamku i wciąż marszczy brwi. Wątpi, czy ta nazwa najlepiej określa istotę jej działalności. Wolałaby "Uniwersytet Życia”, czy coś w tym rodzaju, żeby każdy od razu wiedział czego tu szukać. Przecież ludzie straszliwie błądzą. Nie umieją żyć!
Zmrok gęstnieje, gdy po chwili dociera do przystanku tramwajowego. Z dala wynurzają się już dwa światła, podobne oczom, i wydłużają smugami wzdłuż szyn a te dźwięczą coraz donośniej. Tramwaj rośnie błyskawicznie. Trzeba przyśpieszyć kroku. Ostatnie metry Marta przebywa kłusem. W ostatniej chwili z całych sił wciska zielony guzik przy drzwiach, one rozsuwają się i zdyszana wdziera się w mur oblegających pomost a pojazd z dygotem rusza.
Serce łomocze, jakby chciało rozszarpać pierś. Oddech się rwie. Przesuwa się w stronę krzeseł. Na każdym oklapnięta postać – na wpół uśpiona. „Czemu oni tacy byle jacy?” - oburza się. Mogliby przecież czytać, uczyć się słówek, prowadzić intelektualne dyskursy. Ho ho! Znowu się rozpędziła! Daje o sobie znać nerw pedagoga! Nieustannie łapie się na tym, że wciąż, tkwi w niej groźna profesorka matematyki, która kiedyś stawiała najwięcej dwój. Ciągle patrzy na wszystkich krytycznym okiem. Nawet mówią o niej ... Nie! Tego nie będzie przypominać! Wszystko przez to, że każdego chciałaby udoskonalać! Każdemu pomagać! Przecież po to stworzyła "Poradnię dla strapionych".
Tylko gdyby zdradziła to już w nazwie, wyśmiano by ją, że uzurpuje sobie, iż wie lepiej od innych, jak żyć. I to kto? Postrzelona baba po czterdziestce! Od niej nawet córka uciekła! I mąż! Na próżno by tłumaczyła, że wyjechali na krótko. Ludzie wiedzą swoje i już. Jednak do jej poradni, choć nazwana tak nieprofesjonalnie i tak, ku zazdrości kolegów po fachu, przychodzi wielu strapionych, co się pogubiło i cierpi. Dziś zasiedziała z takimi do późna.
Owija się ramieniem wokół rurki, oddzielającej pomost, i zawisa się na niej całym ciężarem. Nie jest to dogodna pozycja do studiowania rozmówek angielskich, co zwykle robi podczas jazdy. Postanawia więc wyciszyć się po znojnym dniu. Raptem uświadamia sobie, że znów jej usta szepczą bezwiednie: „circumambulatio... circumambulatio”...
Przeklęte słowo! Wciąż ją prześladuje! Rozgląda się przestraszona, czy się kto z niej nie śmieje. Ale pasażerowie są jak pogrążeni w śnie. Ukoiło ich monotonne postukiwanie kół o szyny, taka kołysanka wieczornego tramwaju. Tylko ci, co dopiero wsiedli, wyciągają ręce w stronę kasownika, a wkrótce uwieszeni barierek chwieją się, jak marionetki na sznurku, do tyłu i do przodu.
Ją też ogarnia senność. Z nagła przeszywa ją dreszcz! Nie ma biletu!? Wczoraj była na konferencji z inną torebką! I jeździ tak tramwajami od rana! Wymacując w przepastnym wnętrzu, niemiłosiernie wyładowanej torby, saszetkę, gdzie powinien być miesięczny, oddycha z ulgą, i tylko serce kołacze gwałtownie a usta trzepią znowu raz po raz: circumambulatio... Zaciska zęby, przegryzając wpół natrętne słowo.
Gromi się za ten głupi przejaw neurastenii. Co się z nią ostatnio dzieje?! Przecież dawno sobie wmówiła, że jest wolna od wszelkich kompleksów, fobii, natręctw. Pomaga innym takie coś zwalczać. Nigdy nie zawraca sprawdzić czy dobrze zamknęła drzwi, czy wyłączyła żelazko. Takie słabości według niej to tylko „momenty zawahań”. Każdy ma takie chwile. One dowodzą, że intelekt pracuje na najwyższych obrotach. I o to chodzi!
Ale o sobie lepiej za dużo nie rozmyślać. Jakby się rozniosło, że w chwili napięcia mamrocze natrętnie to swoje: „circumambulatio”, dopiero by się natrząsali. Już i tak obsmarowują ją za plecami, że wpycha się gdzie tylko jest coś do zrobienia. I wszystkich chce pouczać. Jakby wszelkie rozumy pozjadała. Patetyczna przy tym aż strach. Jakby unosiła się z metr nad ziemią. „No cóż – broni się - mam tylko rozbudowane poczucie powinności. A co do rozumu, niech im się wydaje że jestem taka mądra, bo sama mam wątpliwości.”
Dopiero co zamknęła za sobą drzwi PORADNI DLA STRAPIONYCH. Sama tą poradnię założyła i od trzech lat prowadzi. Udziela też porad w domu, ale córka krzywo na to patrzy, więc wynalazła większe lokum, gdzie prowadzi warsztaty terapeutyczne. Pojutrze rozpoczyna takie z nową grupą kobiet. Poprzednia wykruszyła się przed końcem. Aż dziw, jak te rozmamłane kobieciątka tak mało wytrwałe. Wciąż zaskakuje ją fakt, jak bardzo ludzie nie potrafią żyć. Co gorsza, choć cierpią, nie znoszą, by ich pouczać! Przychodzą do niej, aby coś w swym życiu poprawić, a nie chcą wypełniać jej poleceń. Rzeczywiście wiele od nich wymaga, lecz inaczej nie wyrobi się odporności psychicznej. Od tego trzeba zacząć!
Trudno, zawsze była wymagająca. Wobec siebie samej i wobec innych. I jak uczyła matematyki i teraz jako inspektor szkolny i gdy pomaga innym wydobyć się z dołka psychicznego. Nawet 30 lat temu, jako przedszkolanka, była zanadto poważna. Niełatwo jej było zniżać się do poziomu lalek i klocków. Dzieci się jej bały.
Trudno! Nigdy nie cierpiała kompromisów! Żadnego ułatwiania sobie! Chodzenia na skróty! Gdy jej to wytykano zaperzała się, że „życie łatane kompromisami jest jak pstra szata błazna”! Te słowa wyczytała kiedy miała ze 20 lat w bardzo starej książce o filozofii sztuki Heilperna. Spasowały jej jak ulał. Później taki pancerz zaczął uwierać. Musiała się zmienić. Wciąż jednak preferuje najtrudniejsze ścieżki.
Czasem jednak coś się jej wymyka spod kontroli, jakby zmęczona krępującymi rygorami porządności zaczynała z tego pokpiwać i wtedy miewa dzikie pomysły. Czasem całkiem głupie. Zaskoczonym, tłumaczy, że to „transgresja, takie przekraczanie własnych możliwości w celu osiągnięcia coś więcej”. Nie wie, czy ktoś to rozumie, ale to niezły wybieg. Nadanie czemuś nazwy nieraz coś wyjaśnia, a kiedy indziej - tuszuje. Ludzie rzadko chcą dociekać każdą rzecz do końca.
Tylko odkąd z pół roku temu, przeczytała kolejną książkę o psychoanalizie, stało się coś, że odtąd raz po raz ulega natręctwu osobliwego słowa: „circumambulatio”. Szczególnie gdy ją coś niepokoi, a do tego wykończona całym dniem rozlicznych zajęć, wybija się ono na wierzch z mroków podświadomości. Powtarza je bezwiednie, i to na głos.
Ale czarne torbisko, nieznośnie obciążające ramię, nie bez powodu jest dziś źródłem niepokoju. Tam - obok kosmetyczki, etui z dokumentami, notesów, czasopism, zapasowych rajstop, chusteczek, książki do angielskiego, powieści kieszonkowej, tomiku wierszy, pęków kluczy, dezodorantu, scyzoryka, latarki, herbatników, telefonu komórkowego i pistoletu gazowego - kryje się dziś coś, co od miesięcy skupia najbardziej skrywane niepokoje.
Przedwczoraj przybrało to formę gęsto zapisanych kartek, i to - jak w emocjach - dość koślawym pismem. To dodatkowo dręczy, bo jak ognia boi się łamania form i na ogół jej kaligrafia jest wykwintna, a przynajmniej bez zarzutu. Niestety tym razem pisała to ta cząstka jej pełnej sprzeczności osoby, która bywa zwariowana. I to, co pisała dotyczy spraw wymykających się rozumowi. Ale gdyby zaczęła przepisywać, w ekscytacji wyszłoby jeszcze gorzej, i nigdy by nie skończyła. Na komputerze nie mogła tego napisać, bo jeszcze - nie daj Boże - uwieczniłoby się, na pastwę niepowołanych oczu, gdzieś w zakamarkach plików, bajtów, bitów, które wciąż swą tajemniczością przerażają.
Te kartki to list, będący wielkim krzykiem zapytania. Usiłuje o nim nie myśleć. Nie wolno w nieskończoność roztrząsać tego co dręczy! To wbrew zasadom psychoterapii! Tym bardziej nie wolno w kółko rozważać, czy w ogóle powinna go napisać. Niewiadome należy wyjaśnić, żeby nie dręczyło. Nada list na poczcie i zapomni. Tylko czekać na odpowiedź nie będzie lekko. Do niełatwych sytuacji nawykła, są jej chlebem powszednim, zagrzewają do działania. Gorzej żyć w nieustannym dygocie niepokoju. Trzeba raz to przeciąć! Rozpisała się na całe dziewięć stron. Nie mogła pominąć żadnego aspektu sprawy. To pominięte mogłoby później dręczyć, że nie posłużyło za argument i coś przepadło. Dwa dni to pisała. Wczoraj ostatecznie zakleiła pękatą kopertę. Dziś, choć stara się o tym nie pamiętać, w miejscu gdzie ona tkwi, bez przerwy czai się coś, co zakłóca każdą myśl. I strach to, i nadzieja.
Tramwaj staje i rusza dalej, ludzie wysiadają, wsiadają nowi. Wreszcie może usiąść na zwolnionym miejscu. Zaraz wyciąga samouczek do angielskiego. To jedyna okazja, bo zwykle brakuje czasu, ciągle się gdzieś śpieszy. Niestety światło tu za słabe, a pojazd trzęsie się niemiłosiernie i litery skaczą jej przed oczami. Nie daje za wygraną. Zerka do słowniczka i powtarza zwroty w pamięci, długo, aż litery się jej kompletnie zacierają.
Za oknami tramwaju zmierzch jesieni. Szary, oślizgły wilgocią. Żółcą się jedynie światła latarń, kwadraty okien... Pojedynczy przechodnie śpieszą do domów. Odgradza ją od nich pobłyskująca światłami szyba, a na niej - jej odbicie. Zerka ukradkiem, czy jej ciemne włosy znowu się nie rozwichrzyły, ale są ściśnięte surowo w kitkę. Tylko gdzieniegdzie prześwitują srebrne nitki, te pierwsze oznaki trosk i znużenia. Mocniej ściska pasek na fałdach żakietu. Myśli, że kostium w jodełkę, szary, o prostym kroju, konweniuje (takiego słowa używa starsza dama, którą się opiekuje w ramach wolontariatu) z jej surowym i zapracowanym stylem życia. Jeszcze zaciska zbyt wydatne wargi. Wychodząc, nie zdążyła skorygować ich szminką. Nawet ma wątpliwości, czy powinna.
Ale nie lubi swych grubych, spierzchniętych warg, które w śmiechu odsłaniają wielkie zębiska i bardzo oszpecają. Co gorsza, jak raduje się całym sercem, jej śmiech przechodzi w przeraźliwy rechot, aż inni milkną zaskoczeni. Wyczytała raz, że kto w śmiechu, nie pięknieje, nie może być człowiekiem dobrym. Odtąd przestała się śmiać. Nieustannie zaciska wargi i pilnuje, by nie rozdziawiały się w głupawym śmiechu. Teraz mówią, że jest nazbyt serio, aż odpychająca. Dlatego zaskakuje, gdy niespodzianie wybucha śmiechem. Na ogół ułożona do granic surowości, bywa też nie przewidzialna, całkiem zwariowana, jakby się nie mogła dłużej utrzymać w ściągających ja ryzach.
Patrzy chwilę w umykające za oknem latarnie, kamienice, drzewa, reklamy, oglądane każdego dnia, że omal niewidzialne i zaraz wraca do nauki słówek. Nie odpuszcza sobie. Ostatnio życie jej koncentruje się wzdłuż linii tramwajowej jedenastki, którą krąży w kółko, dzień po dniu, tam i z powrotem, z jednego krańca na drugi, podczas gdy mieszka pośrodku. Kiedyś jadąc tak wieczorem, na wpół senna, skojarzyła swe jeżdżenie jedenastką - tam i z powrotem, - z terminem „circumambulatio”. Jung tak nazywał krążenie po okręgu, a ruch według wskazówek zegara określił jako wznoszenie się w górę, ku świadomości, tej najpełniejszej jaźni, a ten przeciwny, w dół, do nieświadomości.
I ona krąży od dołu w górę i z powrotem. Na początku tramwaj przedziera się przez ciasny tunel kamienic. Ulica zapchana klekoczącymi bezlitośnie ciężarówkami w kłębach dymu. Nawet autobusy wydają się tu bardziej zasmolone niż te same nieco dalej. Może tu taki cień, a może wszystko tu czarniejsze. Jak wyjdzie z tramwaju widzi przez chwilę tylko pantograf odjeżdżającego pojazdu i zaraz zapada się on nie wiadomo gdzie, a ona schodzi w podziemne przejście. Jeździ tam jako kurator wykolejonej młodzieży. Niemal co dzień wędruje wśród kamienic z poobdzieranym tynkiem. Stara się nie widzieć rupieci i chwastów na podwórkach, schodów z labiryntem zakamarów, ciemnych że oko wykol. Jednak tam gdzieniegdzie wyziera ślad niegdysiejszej świetności: jakiś balkon o wykwintnej linii balustrady, ozdobny gzyms, witraż że słonecznikiem, secesyjne pawie z długimi ogonami.
Chyba nie widzą tego ludzie o nieobecnych spojrzeniach, przemykający wśród odrapanych murów, ani smutne kobiety z podkrążonymi oczami ani zataczający się mężczyźni, czy świdrujący przebiegle na wszystkie strony osobnicy, których lepiej omijać z daleka. Wygląda, że im się w życiu nie powiodło. Marta mawia, że nie znaleźli godziwego pomysłu na życie. Albo ich pomysł odległy od wyobrażeń, jakie miewają ludzie o jasnym spojrzeniu.
Dalej linia jedenastki wznosi się wyżej a spośród zieleni wyłaniają się białe bloki. Ulice tu coraz szersze, latarnie o bardziej wysublimowanym rysunku. Centrum wyróżnia się wieżowcami. Tu większość pasażerów tramwaju wysiada. Przyjechali do pracy i żeby coś załatwić, czy uduchowić się w muzeum lub teatrze. Tutaj na wystawach sklepów leżą futra i akcesoria myśliwskie. Nawet sztućce stają się tu dziełem sztuki. A sklep z warzywami, żeby usprawiedliwić swą tu obecność, stara się układać marchew, brukselkę i cytryny w obrazy starych mistrzów. Wiosną bywa to Primavera, zimą fragment z Bruegela, ze śniegiem z czosnku. Nocą jasne sklepy powtarzają po wielokroć światła lamp w wielkich szybach wystaw. Świat poza nimi tonie w nierealnej poświacie.
Dalej bloki ustępują willom, kryjącym się za coraz wyższym żywopłotem. Spoza niego tu i ówdzie można dostrzec pyszniące się detale architektoniczne, stylowe balustrady, wimpergi , czy łypiące wśród dachówki wole oko świetlika. Tu rozsiadła się dzielnica tych, którym się w życiu udało, o, nawet bardzo. Z czerwonego chodnika u wejścia hotelu portier patrzy z pogardą na tych, którzy nigdy jego progu nie przestąpią. W ciszy tu i tam rozlega się znienacka ujadanie, aż strach, że zaraz wyskoczy żarłoczne psisko.
Na obrzeżu tej dzielnicy mieści się poradnia, gdzie Marta prowadzi terapię dla zakompleksionych, nieśmiałych i strapionych. Obok rozrasta się park że starodrzewem, przechodzący w las. A co dalej? Marta nie wie.
Ona jeździ w oba krańce tej linii tramwajowej, bo i jednych i drugich pragnie ratować od smutku. Każdego chciałaby uczyć jak żyć. Taki już jej zawód, a robi to z wielką żarliwością. Nie na darmo posiadła pewne tajemnice. I nie bez powodu złośliwi mówią na nią: „czarownica”. Jej samej niekiedy się wydaje, że naprawdę podczas terapii odczynia tajemne rytuały, wygłasza ekstatyczne przemowy, a jej słuchacze niewiele z tego rozumieją. Przypuszcza, że właśnie takie wystąpienia można nazwać glosolalią, ale nie mówi tego głośno. Ludzie czegoś takiego nie lubią. A ona kocha tajemniczość niezrozumiałych dla innych słów.
Czasem ulega złudzeniu jakby oświetlała ją jakaś dodatkowa lampa, dzięki której myśli stają się lotne i sięgają w najodleglejsze strefy. Nawiedza ją wtedy mnóstwo pomysłów. Zapomina o czasie, o zmęczeniu, a siły przychodzą jej nie wiadomo skąd. Niekiedy tak się w tym zapomina, że sama nie wie co się z nią dzieje. Dlatego dzień po dniu krąży od jednego zajęcia do drugiego i raz po raz naciska to zielony przycisk przy wejściu do tramwaju, to czerwony, gdy wychodzi. Kiedy nic się nie dzieje, myśli mąci zmęczenie i jakiś niepokój, że kiedyś popełni coś szalonego. Na razie potrafi to zwalczyć. Jeszcze by tego brakowało, żeby ona terapeutka nie trzymała się w ryzach.
Sama mieszka pośrodku trasy, którą co dzień przebywa. Tylko ostatnio bywa w domu jak najmniej. Mąż, Włodek, od kilku sezonów za granicą. O powrocie jakoś nie wspomina. Lepiej nie dociekać, co to znaczy. Kasia, ich jedynaczka, wybrała liceum plastyczne daleko stąd. Wolała miasto z bogatszą tradycją i architekturą, podniecającą codziennością, co bardziej inspiruje wyobraźnię. Zawsze była skryta, a pouczeń wysłuchiwała w milczeniu, patrząc ironicznie spod zmrużonych powiek.
Marta, chociaż na wszystko ma receptę, nie znalazła takiej dla siebie, żeby pogodzić ambicje zawodowe z należytym wychowaniem dziecka. I Kasia snuła się po podwórku z kluczem na szyi, albo wysiadywała godzinami w świetlicy szkolnej, tłamszona przez wrzeszczące świetliczanki, które chcąc przebić się przez hałas dzieci waliły metrową linią w stół. A teraz wyjechała, zostawiając nawet komputer, który ojciec sfinansował. Siedziała przy nim godzinami. Całe to urządzenie w Marcie wzbudza lęk, ale się zawzięła i wdrożyła co nieco w system. Tylko gdy się program zawiesi, wydzwania o pomoc do kolegów Kasi.
Nie potrafiła zatrzymać córki. Cóż, łatwiej rozwiązywać problemy innych. Jaki błąd popełniła ? Chyba poświęcała córce za mało czasu. Trudno, praca dla innych miała być drogą do osiągnięcia czegoś ważnego, czegoś wielkiego. Tylko w nawale zajęć, zapomniała, czym miało być to coś ważnego. Misja? Służba? Wszystko dla innych. Ale i coś więcej.
Oczywiście, pomagając innym lepiej żyć, Marta ma poczucie, że wypełnia tak nakaz dążenia do ideału. Każdy chciałby być lepszy. Nawet jej podopieczni, łobuzy i bandziory - skrywają w sobie pragnienie, by być w czymś najlepszym. Oczy jej wychodziły na wierzch, gdy podczas występów na Dzień Nauczyciela ci chmurni i na pozór nieociosani chłopcy wyczyniali w tańcu przeróżne wygibasy i kręcili się na głowach, wywijając nogami w górze. Bała się, że się połamią, że kogoś kopną! "Ależ to break-dance i hip-hop" - uświadomiono jej, gdy siedząc w pierwszym rzędzie, odchylała się do tyłu. Oni uczą się tego w jakimś tam klubie. I robią to ochoczo! Inni znów próbują sił w sporcie. Bez opamiętania jeżdżą na łyżwo-rolkach w kolistych tunelach w górę i dół. Jak się to nazywa - zapomniała. Albo ćwiczą karate. A jeden niedomyty i potargany pisze wiersze. Nieporadne, jak on sam, ale jednak. Trzeba w każdym to coś dobrego odnaleźć. Wtedy wydobędzie go z dna.
Pomagając potrzebującym Marta zapomina o zmęczeniu, o upływającym czasie. Zapomina o narosłych w niej żalach i złości do całego świata. Oczywiście panuje nad emocjami, ale te spychane w nieświadomość, mogą łatwo wybuchnąć! Nie, to tylko wybryk jej zmęczonej podświadomości! Cóż, każdy miewa chwile zawahań psychicznych!
Wysiadając z tramwaju, znowu naciska guzik obok drzwi, tylko czerwony.
Potem jeszcze biały - w windzie i na koniec - jeszcze jeden, tym razem od telewizora. Tak sobie pstrykając guziczkami, niczym bajkowa Alicja, wchodzi coraz to w inną rzeczywistość. Czasem jak w dzielnicy domów w ogrodach, gdzie tramwaj numer 11 kończy bieg. Tylko filmy tam się dziejące nudzą ją ckliwością. Naciska znowu przycisk pilota i na innym programie ma scenerię podobną do tej na drugim krańcu jedenastki, dzielnicą starych kamienic, o której los zapomniał.
Dopiero zasypiając, uświadamia sobie, że nie nadała na poczcie listu. Stary Freud zaśmiałby się złośliwie: zapomniała, bo nie chciała go wcale wysłać. I chyba miałby rację. Jeszcze nie wie, czy powinna ...
(Pierwszy fragment powieści "Podręcznik czarownicy" www.mybook.pl/6/bid/20
Marta wcześniej była bohaterką opowiadania "Pstra szata błazna" ze zboru "Sprzedawca karykatur" wyd.KAW. Tu ciąg dalszy jej dziejów.)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 07.06.2010 08:32 · Czytań: 969 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: