TAKI „BOŁKIE”
Wiem, że to słowo nic nie znaczy. Po prostu takiego nie ma w ogólnej świadomości, ale są tacy, którzy je znali. Tu czas przeszły, bo pewnie już zapomnieli. Ja jednak dotąd go używam, bo bywa przydatne.
Pierwszy raz powiedział tak pewien smutny pan na poważnym stanowisku. Kierował dużą szkołą w niedużym mieście. Stąd taki poważny. A smutny dlatego, że w ostatnich latach pochował kolejno dwoje dzieci: córkę studentkę i syna tuż po maturze. Chodził więc milczący, zamyślony, jakby zatrzaśnięty od środka dla innych. Rzadko wydusił z siebie jakieś słowo. Chyba, że musiał. Właściwie nie był nawet smutny, jego twarz pozostawała kamienna. Nie okazywał nic. Ale ludzie znający jego tragedię odbierali to jako smutek. Można powiedzieć, że pan ten jest po prostu poważny, tak jak poważna jego sytuacja życiowa i stanowisko. Nie do pozazdroszczenia było i to, że cały dzień otaczały go dzieci szkolne. Czasem rozbrajające, często nieznośne. Ich krzyki dolatywały zza drzwi kancelarii. Tylko te jego dzieci za zasłoną ciszy, w grobie za żelaznym płotkiem.
Zdarzało się jednak, że na chwilę wypadał ze swej roli, odsłaniał maskę i ukazywał inne oblicze. To było nawet gorsze, bo krzyczał i stawał się straszny. Szczęściem, natychmiast mu przechodziło. Kiedyś zaszedł do świetlicy szkolnej. Intendentka< spuchnięta tego dnia od zęba, rozdawała kanapki z kwaśną miną, a uczniowie tak rozrabiali, że szło jej to niesporo. Ktoś rozlał mleko. Tam chłopak popchnął drugiego, aż wytrącili dziewczynce bułkę i rozsypała się po podłodze: jedna połówka, druga, dalej czerwone plasterki kiełbasy. Kierownik popatrzył i bez słowa sięgnął do kosza i zaczął śpiesznie podawać bułki podchodzącym. Poszło sprawniej. Tylko jeden uczeń się zagapił, bo odgrywał koledze jakieś facecje.
- No, bierz bołkie!!
To mrukliwy kierownik tak wrzasnął. Aż się przejęzyczył! Sala zamilkła. Zamarli w pół gestu uczniowie, z wypchanymi jedzeniem buziami, z białymi wąsami od mleka, patrzyli zdumieni na zazwyczaj kamienną twarz smutnego pana. W tej chwili aż poczerwieniał ze złości.
W minutę wszystko wróciło do normy. Pan, znów nieodgadniony, milczący, odpłynął dostojnie, intendentka rozdała resztę śniadań i przyłożyła rękę do spuchniętego policzka. Dzwonek popędził maruderów do klasy. Tylko odtąd kierownik zyskał sobie przydomek „bołkie”.
Niewtajemniczeni pojęcia nie mieli, o co chodzi. Ale uczniowie wiedzieli. I cała szkoła. Odtąd, ilekroć mijał ich ów ponury pan, którego się bali, szeptali cichutko: „bołkie” i lęk mijał, jak ręką odjął. Pomagało nawet wtedy, gdy niespodzianie na nich krzyczał, bo krzyczał czasami, kiedy się rozdokazywali. Milczący ludzie gromadzą w sobie wszystkie słowa, które powinni powiedzieć, i robią to tak długo, że któregoś dnia tama milczenia pęka i wylewa się z ich ust powódź wrzasku. Mija szybko, ale wystarczy, by określać takich, jako ponurych, gburowatych mruków, z którymi nic nie wiadomo. Słowa od takiego nie kupisz, odburknie na telefon, obieca – nie oddzwoni. Tylko spoziera spode łba i nigdy nie wiadomo, co knuje. Jakby mu kto - jak mówią - ojca i matkę pozabijał.
Wkrótce podobne typy określano w tym mieście krótko: „Taki bołkie!”. I już było wiadomo. Co ciekawsze, to przezwisko miało w sobie dziwną moc, bo wielu z tamtych uczniów, co to słowo z ust kierownika usłyszało, też zostało takim bołkie. Porozmnażali się, rozleźli po świecie. Przybywało takich.
Była też i dobra strona tego słowa. Niejeden twierdził z przekonaniem, że wystarczy o takim powiedzieć, ba, pomyśleć: „bołkie”, a zaraz na duszy lżej. Tak, to naprawdę pomagało. Czasem ktoś się długo na kogoś wyżala, jak to go tamten skrzywdził, wykiwał, a rzuci tylko to słowo-wytrych i już żal przechodzi.
Dziś zirytowała mnie babsztylica ze spółdzielni mieszkaniowej, sprawdzająca kaloryfery. Od progu, zaczęła wykrzykiwać pretensje, że nikt nie czekał wczoraj pod garażem o godzinie 20. Tak przecież zarządziła, by tam mogła sprawdzić! Wisiała kartka! Zapomnieliśmy na amen. Żeby nie pomyślała, że ją lekceważymy, co jest nam obce, wystękałam dyplomatycznie, że byliśmy u lekarza. Ale ta jeszcze głośniej, że byliśmy wcześniej (fakt: do osiemnastej) i ja kłamię! A ona nawet swe dziecko uczy, że kłamstwo nie popłaca! Czyżby była na podglądzie i podsłuchu, jak za PRL-u? Wystawiano takie na balkon i notowały wszystko o wszystkich.
- A co to śledztwo prokuratorskie? – rzuciłam z irytacją i wyszłam dalej popijać herbatę.
Mąż ma silniejsze nerwy, niech jej te kaloryfery udostępnia. Jeszcze zza pleców doleciało mnie, że to tylko żarty, ale nie zawróciłam. Z taką babą lepiej nie zaczynać. Mogła dokuczyć, wymyślić nieoczekiwaną zaległość, dopłatę do czynszu. Tak już bywało. Te z administracji chcą być takie ważne, że z nimi nie zadzieraj! Inaczej zrobiłabym jej afront. Niby gość w dom, Bóg w dom, ale po co włazi taka do mego królestwa i pyszczy? Do późna w noc chodziłam jak struta. Nie mogłam usnąć.
Musiałam jakoś odreagować! Wyzywałam ją w duchu od „bołkie” i zaraz usnęłam. Rano okazało się, że dręczy mnie to nadal. Widocznie bołkie odnosi się tylko do gburowatych mruków, a to babsko na odwrót: miało gębę od ucha do ucha. Ba, nawet dookoła głowy. Wymagała silniejszej klątwy.
Jest zatem takie słowo? Bołkie? Z pewnością są tacy ludzie. Czasem bywa przeciw nim zaklęcie. Tylko nie zawsze działa.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 08.06.2010 09:14 · Czytań: 854 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: