cd
Siedziała. Uparcie, bez ruchu. Oczy miała przymknięte. Otwarła je, słysząc kroki. Rozpromieniła się. Spojrzała na biały fartuch, jaki zakładał w laboratorium.
- Trudna ta anatomia?
- Niekoniecznie. Trzeba tylko rozumieć, jak to razem funkcjonuje, co od czego zależy, z czym się w przebiegu nerwów łączy oraz wkuć łacińskie nazewnictwo - wtedy wszystko proste jak drut.
- A ja najbardziej lubię grać na pianinie. I śpiewać. Występuję w teatrze. Naszym... przy domu kultury. Dopiero tutaj tamto wszystko wydaje się okropnie banalne.
Poradził, żeby zeszła na dół do klubu studenckiego. Pokręciła głową. Będzie czekać, a przy okazji przyjrzy się życiu na uczelni. Zaśmiał się.
- Z zamkniętymi oczami?!
- Nawet tak można wiele wyczuć! Ja słyszę i czuję więcej niż inni! Czasem wydaje mi się, że słyszę nawet zapach trawy.
- Czuję - poprawił. - Czuję zapach.
- Nie, ja naprawdę słyszę! To znaczy niezupełnie tak. Ale to coś więcej niż tylko czuć zapach. I ja tak we wszystkim...
- A trawa choć pachnie? - spytał rozbawiony. - Pewnie dopiero jako siano.
- Dla mnie - pachnie. Nawet ta zielona.
Przyjrzał się jej uważnie, ale nie dodał nic i powrócił do sali ćwiczeń, skąd dolatywał już szum. "Chyba ta dziewczyna nie będzie go prześladować do końca zajęć?" - dumał. "Koleżanki dostarczą jej bagaż i odjedzie."
Ku jego zaskoczeniu - czekała niestrudzenie. Studenci spoglądali na nią z zaciekawieniem. Jej granatowa spódnica w grochy rozkładała się na ławeczce szeroko fałdami. Biała bluzka zdradzała początkującą. Takie onieśmielone biedactwo z prowincji. Mocno sfrustrowane po klęsce na egzaminach wstępnych. Zatopiona w myślach zdawała się nikogo nie widzieć. Nie reagowała na uśmiechy, pochlebne słówka.
Ten widok Garbicę irytował. Lecz zarazem wzruszał. Coś go zmuszało, by się nią zaopiekował. To jeszcze bardziej go irytowało, bo tego wcale nie chciał. Ale cały czas podczas ćwiczeń ze studentami czuł, że za drzwiami czeka na niego coś ogromnie kolorowego, coś niezwykłego, czego dotychczas nie spotkał.
Gdy za którymś razem uchylił drzwi na korytarz, dostrzegł w miejscu, gdzie siedziała, tłumek chłopaków. Usłyszał jej śmiech. Śmiała się głośniej od innych!? Ona to była? Czy nie ona? Zbliżył się. Ucichła przestraszona, a otaczający rozpierzchli się. Spojrzała ku niemu zalotnie, jakby ten rys nie zdążył jeszcze zgasnąć, i z powrotem posmutniała.
"Dziwne - pomyślał - raz ona taka, raz zupełnie inna. A jaka jest naprawdę?"
Ćwiczenia coraz bardziej się dłużyły. Stawał się roztargniony. Coś go cieszyło niepomiernie i zarazem stanowiło źródło zakłopotania, a skupiało się tam za drzwiami, na ławce pod oknem. Trudno było wsłuchiwać się z uwagą w odpowiedzi studentów. Zaczęły mu się plątać dendryty z neurytami, receptory z efektorami, nie żeby nagle zgłupiał, ale wszystko zdawało się być jak za oddaloną zasłoną. Przestraszył się, że studenci coś zauważą, więc wspaniałomyślnie wybaczał niedokładności w ich wypowiedziach i zlecił ciche zajęcia nad porównywaniem preparatów.
"A niech tam - myślał - jeśli się teraz nie przyłożą, braki w wiadomościach wyjdą, gdy przejdą do analizy dróg czuciowych”. Zawsze był na zajęciach zasadniczy i dokładny. Dziś, zerkał co chwilę na zegarek, ile jeszcze do końca.
Znowu przestał śledzić, co mówi wywołany do odpowiedzi chłopak o wielkiej kędzierzawej czuprynie, ale on zazwyczaj mówił mądrze.
„Ola - myślał Antoni. – „Jakie ładne imię”.
W przerwie na papierosa znowu wyjrzał za drzwi. Czekała. Podniosła na niego oczy zdziwione, nieprzytomne, jakby budziła się ze snu. Widać znużona czekaniem zapadała w stan półsnu, półjawy. Po co więc czekała? On sam by już z dziesięć razy poszedł sobie i wrócił, przeczytał z dziesięć książek, a w ogóle nigdy by się nie zgodził na takie marnotrawstwo czasu. Rozczuliła go swą powolnością. I tym, co wspomniała o swej nadwrażliwości, że słyszy zapach trawy.
- No jeszcze z pół godziny i będę wolny - powiedział a ona wyszeptała błagalnie:
- Chciałabym zobaczyć co tam za drzwiami... Wcale nie zemdleję... Proszę...
Pozwolił. Przycupnęła w ostatniej ławce z dala od wszystkich.
„A więc tak wygląda prawdziwy mózg - myślała - tylko ten zapach wkoło formaliny przykry”. Starała się jak najmniej oddychać, lecz była dumna, że znalazła się w zupełnie innej rzeczywistości. Kolorowa tablica na ścianie koło niej przedstawiała coś jakby olbrzymiego, kolorowego motyla. Ach to przekrój rdzenia kręgowego! - zorientowała się przeczytawszy podpis. Zaciekawiona spoglądała na nieznaną jej aparaturę, jakieś preparaty w oszklonych szafkach, rysunki odsłoniętych mięśni, to kości, prawdziwe szkielety i modele. Wszystko tu intrygowało!
Wychodząc po chwili, czuła się zupełnie kimś innym. Kimś komu dane było na moment dotknąć tajemnicy życia. Owa tajemnica skojarzyła się jej z rojami motyli. Nieważne, że były to rysunki systemu nerwowego. Nie odbierała tego rozumem, ale zmysłami wyczulonymi na urodę świata. Teraz dojrzała tego świata jeszcze jeden aspekt i to ją zachwyciło. Była wdzięczna nowopoznanemu panu, że umożliwił poznanie tego. On chyba ma ze trzydzieści lat, albo więcej - myślała. Tak na pewno więcej. Czuje się przy nim bezpiecznie, jak przy ojcu. Poważny człowiek, nie żaden tam podrywacz.
Tymczasem Antoni, nieświadom, że mogła go uznać za tak starego, zdjął biały fartuch i usiłował niecierpliwie zmyć z rąk duszący zapach formaliny. Wreszcie stanął znów przed Olą.
Chwilę patrzyła, jakby go nie widziała, zatopiona w myślach, albo tak zmęczona, że aż senna.
- No, jak się czujemy? - spytał z niepokojem. - Nie mdlejemy?
- Podobały mi się te motyle na ścianach.
- Jakie motyle??
- No, przekrój rdzenia kręgowego...tak kolorowo pokazany...
- Ach to! Niesamowite! Mnie się pani też skojarzyła z czymś kolorowym. Dopiero w tym momencie pojąłem, że z motylem. Dziwny zbieg skojarzeń.
Roześmiała się i ruszyła ku schodom. Zbiegała w dół, postukując głośno obcasami. Podążający z tyłu Antoni uświadomił sobie, że ten głośny werbel otacza każdą piękną kobietę. Dotąd tego nie zauważał. Wiedział, że wokół takiej unosi się woń perfum. Że twarz, talia, nogi, przyciągają wzrok. Ale nie zwrócił dotąd uwagi na towarzyszący takiej rytm - wystukiwanych wysokimi obcasami - kroków. Niczym zwycięski werbel. Po raz pierwszy to sobie uświadomił. I to on, człowiek nauki, ceniący najbardziej przymioty umysłu i ducha, mający już - było nie było- blisko dwadzieścia siedem lat i doktorat na ukończeniu.
Zrównał się z nią i idąc raźno, wykrzykiwał na lewo i prawo powitania. Machał ręką z daleka nawet do tych, którym dotychczas ledwie ozięble kiwał głową albo mijał obojętnie. Rozradowany dziś był skory powitać wylewnie każdego. Chciał, żeby go wszyscy widzieli!
Opowiadał Oli o mijanych ulicach, o zabytkach. Wiele z nich znała. Bywała tu często, bo mieszkała trzydzieści pięć kilometrów stąd. Ale Antoni lubił się popisywać erudycją. Zawsze go cieszyło, że wie więcej od innych. Lubił się wiedzą dzielić. Ofiarowywać innym to coś najbardziej cennego. Nie przychodziło mu do głowy, że kogoś zanudza, albo wzbudza zawiść, kiedy góruje mądrością.
Dziś musiał mówić cokolwiek, byle mieć pretekst do zatrzymania Oli. Radowało go, gdy odrzucała do tyłu długie, brązowe włosy, przymykała w słońcu oczy o długich rzęsach i szła na wysokich obcasach, miarowo nimi postukując. Patrzyła w niego z uwagą, potulna i oddana, jak wymagająca opieki dziecina. Szła dokąd prowadził. Cały czas słyszał koło siebie pośpieszny stukot jej obcasów i wybuchy śmiechu. "Ognik" – pomyślał. - "Żywiołowy, migotliwy ognik". A po chwili uzupełnił: "Tylko, żeby się za szybko nie wypalił".
Dotąd nie spotkał tak kruchej osoby, wymagającej takiej tkliwości. Z bratem, nawet siostrą, raczej rywalizował, kto silniejszy, mądrzejszy, kto wyżej wydrapie się na drzewo, wygra w szachy. Halinka – jego dziewczyna - sama opiekowała się w pracy dziećmi głuchymi, a w domu starą matką, całą rodziną. Jest tak dzielna, że nie potrzebuje, by się nią opiekowano. Tak, Halinka jest silna psychicznie... Za to przy Oli trzeba być szczególnie ostrożnym. Widok żebraka bez nogi wywołał na jej twarzy skurcz bólu. Podobnie, gdy napomknął coś o egzaminach wstępnych. Ścierpł ze strachu, że się na środku ulicy rozpłacze.
Szybko pociągnął ją do najbliższej wystawy, a było to przed sklepem jubilera. Ożywiła się na widok błyszczących cacek. Zaczęła objaśniać, które pierścionki są godne uwagi. Jeden podobał się jej szczególnie. Ledwo rzucił tam okiem. Co w tym mogło być ciekawego? Dotąd myślał, że takie błyskotki tylko dla znudzonych hrabin ze starych romansów. Tymczasem Ola odkrywa mu nowe światy.
Przy następnym sklepie jubilera zaczął już wyróżniać z tła precjoza, którymi się zachwycała. Chętnie by jej przyozdobił rękę takim klejnotem. Roześmiał się sam do siebie, dostrzegając własną śmieszność. Nie mógł być kimś wymarzonym dla tej dziewczyny, on - poważny naukowiec, neurobiolog, oderwany od spraw przyziemnych, do tego rudy i długi jak tyczka. A ona ładna i nad wyraz wrażliwa.
Kiedy znowu przystanęli przed wystawą - ileż na tej trasie sklepów jubilerskich?! - poprosiła, aby mówił jej po imieniu.
- Proszę bardzo. Spróbuję. Widzi pani, widzisz - plątał się. - przywykłem moim studentkom mówić: pani. Na uczelni panują ceremonialne zasady...
Urwał stropiony, czy pozwolić, by i Ola mówiła mu po imieniu? Przez te kilka godzin znajomości, zanim odjedzie? Ona jakby to wyczuła:
- Ja będę mówić - pan...
- Ależ, mów mi Antek!
- To lepiej Antoni... Albo Anton.
Spodobało mu się to "Anton". Nikt tak go jeszcze nie nazywał. Podziwiał łatwość odnajdywania się Oli w nowej sytuacji. Jemu często zdarzało się nie wiedzieć, co w danej sytuacji począć, powiedzieć. Głownie dlatego, że nie lubił się wpasowywać w utarte formułki, konwenanse. Wolał je w roztargnieniu pogwałcać. Roztargnionemu uczonemu - myślał - niejedno ujdzie. Dlatego szybko zyskał przydomek: "profesor". Trochę się jednak niepokoił, czy podoła ceremonialnym obowiązkom na czekającej go lada miesiąc obronie pracy doktorskiej. Zawsze współczuł kolegom, biedzącym się podczas przyjęcia, jakie wypadało wydać dla przybyłych na obronę gości. Najgorzej, gdy ktoś nie miał przy sobie znającej się na rzeczy kobiety. Pewnej siebie i z inwencją. Ola wygląda na taką. Ale u jego boku będzie inna... Nie chciał o tym teraz myśleć.
Nie było na to czasu. Ola chyba głodna, on też, weszli więc do najbliższego baru. Chyba powinien ją raczej zaprosić do eleganckiej restauracji? Ale mogłaby to odczytać, jako coś wykraczającego poza przelotną znajomość. Przecież nie zabiega o jej względy. Nie musi dokładać starań, szpanować. Na wszelki wypadek spytał o to, ale odrzuciła taki pomysł. Zaraz wypatrzyła na tablicy omlet z groszkiem i tego sobie zażyczyła, płacąc od razu za siebie. On zamówił kaszę z gulaszem i kiszonym ogórkiem. Chciał, by wypadło to prozaicznie. Bał się stwarzania nastrojów, które rozbudzałyby wyobraźnię, pociągały za sobą wspomnienia, chęć powrotu.
- Zaprowadź mnie do stolika - szepnęła, - tak mi słabo, jakbym miała zemdleć...
Przytrzymywał ją za łokieć i poszła krok przed nim, nieco chwiejnie, niczym lunatyczka. Trochę się przestraszył, a równocześnie pomyślał z rozczuleniem, że jest głodna i zmęczona tyloma dziś wrażeniami. W dodatku wynudziła się, czekając na korytarzu laboratorium. I to ona, taka delikatna.
Odsunął pospiesznie dla niej krzesło. W tym momencie krzyknęła:
- Nie tyłem do sali!
Wszyscy w barze odwrócili głowy w ich stronę. Kiedy przycupnęła już na krześle z widokiem na salę, wyszeptała, że nie znosi, kiedy za plecami coś się dzieje, a nie wie co. Może ktoś tam się czai z nożem? Albo coś gorszego?
Roześmiał się, chcąc rozładować sytuację, ale twarz Oli stężała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Jeszcze by tego brakowało!
- Jesteś po prostu głodna - uspokajał. Na omlet należało dłużej poczekać, więc skwapliwie przyniósł jej jajecznicę ze szczypiorkiem i bułeczki posypane makiem. Zaczęła dziobać ostrożnie widelcem po talerzu - wyraźnie zmęczona - lecz po chwili z większym apetytem. Posilona rozjaśniła się uśmiechem. Skończyła i patrzyła, jak on pochłania gulasz z kaszą i kiszone ogórki.
- Lubisz to? - spytała zdziwiona.
- Co?
- Taką kaszę.
- Nie przykładam uwagi do tego co jem. Jest tyle ważniejszych spraw. A kasza ponoć zdrowa.
Spuściła głowę. Dopiero po chwili oznajmiła:
- Imponuje mi, że wykładasz studentom. Stoisz nad nimi wysoko. Oni muszą się ciebie bać.
„Omlet!” - rozległo się od baru. Poderwał się go przynieść. Po drodze zabrał brudne talerze. Skosztowała wysmażonego na złoto omletu z górą zielonego groszku i twarz jej zakwitła wyrazem rozkoszy.
- Anton, dziękuję za wszystko.
- Przyjemność po mojej stronie - rzucił zaskoczony, że znalazł na poczekaniu wyświechtaną formułkę.
- Musisz przyjechać, zobaczyć nasz teatr w domu kultury.
Zgodził się, po raz kolejny zadziwiony zaproszeniem i jej bezceremonialnością w mówieniu mu na ty, do czego nie przywykł.
"Dziwna dziewczyna - myślał - zaczyna nim rządzić, choć ze siedem lat młodsza. Zapomni o zaproszeniu zanim odjedzie." Powinien wreszcie zakończyć to łażenie po mieście. Ma mnóstwo roboty. I kolacja w akademiku mu przepadnie. Jak wyszli z baru, spytał, czy odwieźć ją na dworzec? Odmówiła. Zostanie do jutra. Chciała jeszcze połazić po mieście.
Zatem pociągnął opowieści o bruku ulicznym, o kręcących się wszędzie gołębiach, i obiektach, jakie mijali. Bał się, że kiedy przestanie na moment mówić, Ola odejdzie. Rytm jej kroków stawał się wolniejszy.
Kiedy odprowadził ją pod akademik, powiedział zdawkowo:
- No to żegnaj. Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
- Ależ jutro! Z samego rana. Wyjeżdżam dopiero wieczorem.
Stanął jak wryty. Nawet nie spytała, czy ma czas. Planował wybrać się do promotora, popracować w czytelni. Coś go jednak podkusiło i zgodził się.
Co mu tam?! O jeden dzień opóźni doktorat, ale zobaczy raz, jak spędza się czas z dziewczyną, co biega na tak wysokich obcasach. Jak można na czymś takim chodzić i nie upaść? Kobiety to dziwne stworzenia. Zaskakują na każdym kroku.
- - -
(to jeszcze nie koniec, ale na razie dość. S)
(trzeci fragment powieści: Krystyna Habrat- "Ta nadchodząca w werblach wysokich obcasów" - Całość "Ta nadchodząca")
www.mybook.pl/6/0/bid/173
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 07.07.2010 08:28 · Czytań: 881 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: