Zachęcony przyjęciem "Wieku gladiatora?" pozwoliłem sobie na kolejny sportowy "wybryk".
Kariera jak z filmu. Nad wiek rozwinięty fizycznie, sportowo uzdolniony dziesięciolatek z robotniczej dzielnicy trafia do szkółki piłkarskiej klubu Premiership. Tak zaczyna się "Świat Wayne'a". Dalej, jak w Hollywood: rekordy w drużynach szkolnych i młodzieżowych, debiut w lidze, pierwszy gol w wieku 16 lat i 361 dni - nikt przed nim nie zrobił tego szybciej. Wydarzenia toczą się w tempie lawiny. Debiut w narodowej reprezentacji, w wieku 17 lat i 111 dni, to kolejny rekord wyjątkowo pewnego siebie nastolatka.
Doświadczony reprezentant Anglii wspomina ze śmiechem: "Chcieliśmy utrzeć mu nosa, a ten bezczelny smarkacz już w pierwszym dniu, podczas gierki kontrolnej, przedryblował nas wszystkich i wjechał do pustej bramki."
Na mistrzostwach Europy w 2004 roku Rooney, strzelając 4 gole, zostaje gwiazdą drużyny Albionu i całego turnieju. Wprawdzie Anglia, po rzutach karnych, odpada w ćwierćfinale, ale Wayne wraca do domu jako bohater, a Wyspy ogarnia "wazzamania". Film kończy się happy endem.
Sukces należy zdyskontować, pora na "Świat Wayne'a 2". Zgodnie z receptą mistrza Hitchcocka, zaczyna się od trzęsienia ziemi. Alex Ferguson płaci Evertonowi za transfer Rooney'a 27 milionów funtów. Nigdy, wcześniej ani później, nie zapłacono nawet zbliżonej sumy za nastolatka. Ten zdaje się nic nie robić sobie z medialnego szumu. Debiutując w Lidze Mistrzów, podbija Old Trafford hat-trickiem.
Wayne jest przeciwieństwem elokwentnego, ale zalatującego fałszem i cwaniactwem Cristiano Ronaldo. Waleczny jak tygrys, silny jak nosorożec, wytrzymały jak muł, bezkompromisowy jak Tax Office. Kibice podziwiają kunszt Ronaldo, ale kochają fightera Wazzę. Tym bardziej, że poza boiskiem pozostał prostym, skromnym chłopakiem, wciąż wiernym swej szkolnej miłości, Coleen.
Na boisku nie jest aniołem, rozgrzany walką, często fauluje. Kibice wybaczają mu wszystko, nawet czerwoną kartkę w ćwiećfinale Mistrzostw Świata przeciwko Portugalii i kolejny przedwczesny powrót faworytów do domu. To nie nasz Wazza winien, to szelma Ronaldo przekabacił sędziego. Może ten właśnie incydent i okazane pupilowi pobłażanie sprawiło, że poczuł się bezkarny?
Wayne poślubia Coleen, która rok później rodzi mu syna. Sielanka trwa w najlepsze, również na boisku. Mam najlepszą drużynę na świecie - mówi Sir Alex i udowadnia to tytułami mistrzowskimi oraz upragnionym triumfem w Champions League. Ronaldo odchodzi do Realu, zostawiając całą scenę Theatre of Dreams dla jednego aktora. A talent Wayne'a, posłuszny wymogom scenariusza, eksploduje od nowa. Życiowa forma lidera Czerwonych Diabłów daje im 34 gole w sezonie i kolejne mistrzostwo kraju. Ale to rok Mundialu i nad reprezentacją unosi się duch admirała Nelsona z przesłaniem: Anglia oczekuje, że każdy spełni swój obowiązek. Fabio Capello obiecuje Anglikom złoto, za którym od lat tęsknią. W tej krucjacie Rooney ma być biczem na niewiernych. Fachowcy już podzielili skórę na niedźwiedziu, zgodnie widzą w nim największego faworyta do "Złotej Piłki", bo czego nie dotknie, zamienia się w złoto.
Ilość lukru zbliża nas niebezpiecznie do granicy kiczu, więc Pan Los, wytrawny scenarzysta i reżyser szykuje nam woltę. Wyczerpany sezonem, osłabiony niewyleczonymi kontuzjami, przygnieciony presją oczekiwań Rooney zawodzi. W żle grającej drużynie jest bodaj najsłabszym ogniwem, pierwszy raz zostaje "wybuczany" przez kibiców, doświadczając ulotności uczuć tłumu. Niesławne 1:4 z Niemcami i znów powrót na tarczy.
Rany po porażce jeszcze dobrze nie obeschły, gdy wybucha skandal. Podczas ciąży Coleen Wayne miał schadzki z prostytutką. Nasz bohater jest już nie w dołku, a w kraterze. From hero to zero. Opuszczony przez żądającą rozwodu żonę, osaczony przez media, lżony i obśmiewany na przyjaznych do niedawna boiskach. I w takim punkcie zwrotnym go zostawiamy. Napisy końcowe towarzyszą naszemu przekonaniu, że "Świat Wayne'a 2" wkrótce doczeka się kontynuacji.
Jaki będzie "Świat Wayne'a 3"? Jak na porządny sequel przystało, powinien przenieść protagonistę na kolejny, wyższy poziom w jego wędrówce do celu. By tego dokonać, zgodnie z żelaznymi regułami konstruowania scenariuszy, bohater musi pokonać przeszkody zewnętrzne i, co niemniej ważne, przezwyciężyć wewnętrznego demona - własną słabość lub skazę.
Uporządkowanie spraw rodzinnych to warunek konieczny odbudowy psychicznej. Zatem, na kolana, Wayne, i proś lubą o wybaczenie. Będzie się dąsać, droczyć, stawiać warunki - jest kobietą, czyli urodzonym negocjatorem. Ale w końcu się pogodzicie, przecież się kochacie, do licha.
Samotność nie grozi naszemu bohaterowi z całkiem innego powodu. Już się przekonał, że nie ma takiego miejsca, w którym byłby naprawdę sam. Musi nauczyć się znosić nieustanną obecność kamer, aparatów i mikrofonów. Nie wszyscy poprzednicy radzili sobie z taką presją. King Eric nie raz szarpał się z paparazzimi, zachowanie zimnej krwi lepiej wychodziło przywykłemu do celebry Beckhamowi.
Zgodnie z kolejną maksymą - co cię nie zabije, to cię wzmocni - kiedy Wayne poradzi sobie z kłopotami i własną psychiką, odzyska pewność siebie. A to warunek konieczny odbudowania formy sportowej i pchnięcia kariery z powrotem na właściwe tory. I wtedy stanie przed iście hamletowskim wyborem: should I stay or should I go. Scenarzysta może teraz wybrać dla swego bohatera motyw for Queen and country i kazać mu, niczym Kmicicowi, wierną służbą dla korony, ojczyzny i ukochanej odkupić winy. Najpierw wygra dla Sir Alexa kolejne tytuły, potem sprawi, że kibice "Trzech Lwów" urozmaicą intonowane do znudzenia God save the Queen gromkim We are the champions. A Coleen wynagrodzi jego trud gorącym uczuciem i drugim bobasem.
Alternatywą byłby motyw wyprawy po złote runo. Bohater, rozgoryczony i targany sprzecznościami, decyduje się opuścić kraj, który potraktował go, jak kiedyś małomiasteczkowa Ameryka weterana Johna Rambo. Wyrusza na podbój mitycznego Santiago Bernabeu, dołączając do Drużyny Pierścienia właśnie formowanej przez wiekiego maga Mourinho. W deszczu konfetti wzniesiony nad głowy Puchar Ligi Mistrzów, telebimy wciąż powtarzające zwycięskiego gola, błyski fleszów, las wysuniętych mikrofonów ... No właśnie, znów w centrum zainteresowania. Cały ten zgiełk, pytania w nieznanych językach. Wayne nie jest showmanem, no i, powiedzmy sobie szczerze, drogie garnitury leżą na nim jak siodło na rotweilerze. Tęskni za atmosferą pubu i pintą dobrego piwa.
Na miejscu agenta Wayne'a doradziłbym mu pierwszy wariant scenariusza. Bardziej pasuje do jego charakteru. Poza tym, klimat Madrytu nie najlepiej służy Anglikom. Ani Beckham, ani Owen, a wcześniej jeszcze MacMannaman nie zdołali tu osiągnąć formy demonstrowanej w rodzinnych stronach. W Madrycie Wayne zawsze będzie obcy, a każde potknięcie czy faux pas zostanie wyolbrzymione do rozmiarów katastrofy.
Diego Maradona też w niesławie kończył swój pierwszy udział w mistrzostwach świata. Bezradny wobec ośmieszających jego drużynę canarinhos, wyładował frustrację, brutalnie kopiąc rywala. Cztery lata później poprowadził Argentynę do mistrzowskiego tytułu. Historia lubi się powtarzać, za cztery lata Rooney może poprowadzić do tytułu Anglię. Ma "papiery" na lidera drużyny i reżysera jej gry. Kreowani dotąd na przywódców, Lampard czy Gerrard, to znakomici fighterzy i strzelcy, ale jako playmakerzy - zbyt przewidywalni. Rooney ma ich najlepsze cechy, ale dokłada jeszcze do tego tę nutę geniuszu i nieprzewidywalności będącą wcześniej znakiem firmowym Gazzy Gascoigne'a. Nie przypadkiem kibice nadali mu podobne miano.
Roy Keane i Eric Cantona to według Alexa Fergusona najlepsi piłkarze jakich spotkał podczas swej bezprecedensowej menedżerskiej kariery. Wayne jest na boisku waleczny jak Keano i szalony jak King Eric. I ma charyzmę obu. Jeśli pozostanie, będzie tam królem po wsze czasy. Zostać legendą Old Trafford - to warte więcej niż wszystkie tytuły tego świata.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: