ILDEFONSO FALCONES – KATEDRA W BARCELONIE.
/recenzja/
autor - Ildefonso Falcones
tytuł - KATEDRA W BARCELONIE
tytuł oryginału - La Catedral del mar
Wydawnictwo Albatros - lipiec 2010r
tłum z hiszp. Magdalena Płachta
str.704
powieść oparta na dokumentach historycznych
I.Falcones - współczesny, żyjący, pisarz hiszpański.
Ta obszerna powieść, licząca 704 strony, opowiada o czasach pierwszej połowy XIV wieku, kiedy w Barcelonie budowano katedrę poświęconą Matce Boskiej. Ildefonso Falcones, współczesny pisarz hiszpański, prawnik z wykształcenia, opiera się na dokumentach historycznych, ale pisze bardzo współcześnie. Podchodzi do tematu w sposób historiozoficzny, stara się zrozumieć przyczyny poszczególnych faktów z ówczesnych dziejów oraz ich następstwa. Zamieszcza w książce dużo rozważań, dlaczego coś tak właśnie się stało. Wyjaśnienia tego typu wkłada w usta swoich postaci, co nawet czasem wywołuje zdziwienie, że ta osoba mogła mieć takie mądre przemyślenia. Ale ogólnie jest to bardzo interesujące, bo, pomijając pewne uproszczenia, traktuje się tę powieść, jako poważną, a nie romans czy drugorzędne czytadło.
Zanim jednak dochodzimy do samej katedry poznajemy przekrój ówczesnego społeczeństwa Hiszpanii i to od strony najgłębszych przeżyć wewnętrznych występujących tam postaci. Dowiadujemy się jak żyli, mieszkali, co jedli, czym się cieszyli i martwili. Poznajemy dużo biednych ludzi i trochę bogatych, jako że tych ostatnich zazwyczaj mniej.
Główną postacią jest zbiegły ze wsi chłop Bernat Estanyol i potem jego syn: Arnau. Jest i jego przybrany brat Joan i tragarze portowi, budujący własnymi siłami katedrę. Są tu Żydzi, których dotyka pogrom. Są kobiety upadłe.
Autor przyjmuje punkt widzenia ludzi ubogich, tych z nizin, zawsze krzywdzonych i poniżanych. Patrzy na świat ich oczami. Ale, co ciekawsze, ci biedacy pomimo niedostatku, ciężkiej pracy i nadmiaru cierpień, wcale nie są ubodzy duchem. Przeżywają drobne radości, kochają, miewają złamane serca, a co najważniejsze: pociechę, siły do życia, nadzieję, znajdują właśnie w uniesieniu religijnym.
Dlatego najciężej pracujący tragarze portowi z Barcelony własnymi rękami budują katedrę dla Najświętszej Panny. Z daleka dźwigają na budowę olbrzymie głazy i są przekonani, że Matka Boska im w tym pomaga i ujmuje ciężaru. Wierzą w to tak mocno, że ten nadludzki wysiłek znoszą z uśmiechem. Nawet mały Arnou, biedny sierota, zostaje przekonany, że figurka Matki Boskiej zastępuje mu jego własną matkę, a ptaki przenoszą jej wiadomości od niego. To najpiękniejsze strony tej książki.
Czytelnika napawa otuchą i wzrusza przedstawienie tego, czym dla (biednych i chyba nie tylko) ludzi może być wiara, jak ułatwia i upiększa żywot, nadaje temu wszystkiemu sens i uskrzydla.
Gdyby ta powieść była tylko o tym byłaby jednowymiarowa i banalna, ale jest tu też druga strona medalu, i to bardzo obszerna: ta mroczna, szczególnie, że autor patrzy oczami ludzi z nizin, tych poniżonych.
Kiedy dobiega końca budowa katedry, w kaplicy, którą najbardziej tragarze-budowniczy ukochali i miała być ich własna, pojawiają się szybko herby jaśnie wielmożnych i ich sarkofagi. Wkrótce widać, że ta powieść jest tak o miłości (w różnych odmianach), wierze i nadziei jak i o wszech panującej, straszliwej nienawiści. Co ciekawsze nie tych biednych do bogatych, którym powinni zazdrościć, ale na odwrót: bogatych do biednych. Ci, co mają wszystko, bogactwo, władzę i zaszczyty, nie potrafią się tym zadowolić. Nie cieszą ich bale, polowania, wykwintne potrawy, stroje, ale wciąż męczy ich nienawiść, do tych, których sami krzywdzą. Nieustannie pałają chęcią zemsty i to jest motorem wydarzeń.
Od pierwszych stron powieści bogaty ziemianin z premedytacją krzywdzi swego poddanego, Bernata, bo nie udało mu się zagarnąć jego ziemi. Widać bogatemu zawsze mało. Ale bogaty ma też kaprysy, jak nie ziemię, to zabierze biednemu świeżo poślubioną żonę, korzystając z prawa pierwszej nocy. Zniszczy ją, jego i ich dziecko. Dlaczego? Dla kaprysu? Tylko czemu ten kaprys tak krwiożerczy i długotrwały? Czemu w tym tak duża komponenta nienawiści?
To pytanie można stawiać w całej książce. Najpierw nienawiścią pała ziemianin i to się przeniesie w dalsze dzieje. Potem nienawidzi biednego Bernata jego bogacący się szwagier, choć podstawą jego bogactwa jest podwójny posag żony, jaki dzięki niemu otrzymał, i choć Bernat pracuje dla niego, jak niewolnik. Dalej nienawiść tą dziedziczy druga żona szwagra. Nie wiadomo dlaczego? I cała rodzina. Bez żadnego powodu. Bezinteresownie. Nienawiść opętuje i innych bogaczy, a w końcu duchownych z inkwizycji... Mechanizm ten ukazany poprzez introspekcję jednego z nich, Joana, który przecież nie powinien tak, bo ma długi wdzięczności wobec tych, którzy biednemu sierocie umożliwili karierę.
Tak, nienawiść, niczym zaraza, może być strasznym motorem w dziejach ludzkości, ale chyba w czarnych jej opisach autor nieco przesadził. Czyni to książkę mroczną, pełną okrucieństwa, chwilami odpychającą. Autor jakby lubował się w ponurej stronie życia, a bazuje na kronikach z tamtych lat. Na szczęście oprócz tego okrutnego szaleństwa, jest w powieści miejsce dla miłości, miłosierdzia i mądrości. Miłość bywa czasem dobra, czasem ułomna, grzeszna, która prowadzi do tragedii lub z niej się wywodzi. Pokazane są też kulisy osiągania bogactwa, jak ktoś z samego dna nędzy może stać się bogaczem, obywatelem obdarzonym zaszczytami, co teoretycznie możliwe, ale nieprzekonywujące. Jednak ten motyw jest dobry dla poprawienia samopoczucia czytelnika zmęczonego ponurymi opisami cierpienia i emocji negatywnych: nienawiści i zemsty.
Całość rzucona na ciekawe tło historyczne. Są tu więc barwnie opisane wojny, jest pogrom Żydów i plaga ówczesnych czasów zaraza morowa. Poznajemy przepisy prawa, według których ci ludzie żyli i cierpieli, oraz życie codzienne wsi i miasta. Niemal wyczuwa się językiem i nosem potrawy, jakie jadali, świeżo pieczony chleb i dokuczliwość głodu. Autor ukazuje nam wiele typów ludzi: od prostych i bogobojnych do opętanych straszliwymi namiętnościami. To mocno nakreślone, wyraziste postacie, zaskakujące swoistą logiką postępowania. Mamy też możność poznania od podszewki innych uczuć: wdzięczności, miłosierdzia, tęsknoty...
Dużo w tej powieści biedy, cierpienia, okrucieństwa i smutku. Aż za dużo. Jednak przed zniechęceniem do lektury ratuje jej druga strona, ta pozytywna: wiara i nadzieja ludzi biednych. Dzięki temu ich życie nabiera innego wymiaru, innego sensu. Oni żyją uczciwie i pomagają sobie nawzajem, a czytelnicy ich kochają i wynoszą z lektury otuchę. To mi się bardzo w książce podoba, bo mnie bardziej interesują zwykli ludzie niż władcy. Właśnie ci ostatni i cała ówczesna klasa panująca ukazani są w książce raczej zdawkowo, jednowymiarowo, trochę, jak z bajki o królu, i choć są, nie jest ważne, jak się nazywał ten lub inny. Natomiast przeżycia tych z nizin są przedstawione plastycznie i pogłębione psychologiczne. Każdy zresztą wynajduje w książce to, co jego najbardziej interesuje. Odnoszę wrażenie, że Falcones, jak przystało na współczesnego pisarza, miał więcej serca do biednych i łatwiej było mu wymyślić właśnie ich losy.
Tak, mnie samą zaskoczyło, że autor opisuje wydarzenia z punktu widzenia biedaków i dlatego ci wychodzą mu bardziej plastycznie niż wyższa warstwa społeczna. Może wynika to z zebranych dokumentów, gdzie dużo było faktów o karaniu biedaków za byle co, często śmiercią. Dużo też o panującym wtedy prawie, bardzo niesprawiedliwym dla niższych warstw. Np chłop, jego żona i ziemia, były całkowitą własnością pana i mógł robić z nimi co chce. Zabierał ziemię, wobec żony chłopa korzystał a prawa pierwszej nocy, wedle swego widzimisię wyznaczał chłopu kolejne prace, daniny i kary nieraz ze skutkiem śmiertelnym. Istniało też prawo, że zbiegły chłop, jeśli przetrwał w Barcelonie rok i jeden dzień, stawał się wolny. Dlatego pan tak zajadle takiego poszukiwał i potem się mścił. Pewnie dlatego sympatia autora, wywołana współczuciem, skierowana jest do tych biedaków. I dlatego ich życie opisuje tak ładnie, gdy możnowładców raczej w uproszczeniu.
Mimo, że powieść ta ma 704 strony i tyle w niej złych emocji i cierpienia, czyta się ją szybko, bo trzyma w napięciu i ma w sobie jeszcze to coś, co pozwala pokochać pozytywne postacie i przeżywać z nimi ich ból, trud, ale też pozytywy: wdzięczność, miłość i uniesienia religijne. Właśnie te pozytywy najbardziej wciągają czytelnika.
Wiele w tej powieści rozmaitych wątków i spraw do przemyślenia. Chociażby to, do czego może prowadzić nienawiść, którą my współcześni jesteśmy ostatnio epatowani, bo zalewa nas z każdego dziennika telewizyjnego, z każdej byle gazety. Cała książka pomimo swej dużej objętości trzyma w napięciu i dzięki sprawnej narracji czyta się ją szybko i z wypiekami na twarzy.
Polecam, naprawdę warto przeczytać, choć nie jest to miła książka do poduszki.