Wracałem późnym wieczorem z popołudniowej zmiany. Prom odbił kilka minut przed czasem, połykając jęczącą z bólu karetkę pogotowia. W jej wnętrzu jarzyło się zimne światło, w którym, być może, ktoś walczył o życie. Facet z podniesionym kołnierzem płaszcza ćmił ukradkiem papierosa, chowając go w muszli dłoni. Śmieszka przysnęła na relingu, schowała jedną z rabarbarowych nóżek w białym puchu. Motor promu mruczał przez siedem minut, a potem zawyły stery strumieniowe i klapa zjazdowa z hukiem opuściła się na drugiej stronie kanału. Karetka, wznowiwszy swoje jęki, pomknęła przez wilgoć nocy w stronę szpitala na Jana z Kolna, garstka zmęczonych ludzi rozsypała się w niewyraźnej przestrzeni jak szklane kulki.
Ruszyłem przed siebie ulicą Armii Krajowej, świetliste jęzory latarni lizały ze smakiem mokry asfalt. Byłem zmęczony, lecz szedłem dość szybkim krokiem, marząc o wannie z gorącą wodą. Wystawy sklepów przesuwały się jak jasne okna wagonu toczonego wzdłuż peronu. Było cicho, bezwietrznie ale mroźno. Połowa listopada, jakby nie patrzeć. Pusty plac po zburzonym kinie drzemał, śniąc najbardziej kolorowe sceny z poranków bajkowych, wzdychając zagruzowaną piersią. Przeciąłem Plac Wolności i skręciłem w Grunwaldzką, jak zwykle zadzierając w tym miejscu głowę i, po raz nie wiem który, podziwiając oświetloną iglicę kościoła Chrystusa Króla. Minąłem róg Marynarzy i usłyszałem za sobą skrzypienie zawiasów, ktoś wyszedł z bramy starej, poniemieckiej kamienicy. Po chwili rozległo się stukanie obcasów.
Kobieta - pomyślałem automatycznie. Na pewno te modne teraz kozaczki z wywiniętą pod kolanem cholewką. Ładnie prezentują się na nogach, szczególnie na zgrabnych. Dochodząc do strzelistych kominów ciepłowni zastanowiłem się nad kształtem nóg tej, która szła za moimi plecami. Rozkwitło we mnie przekonanie, że są to piękne nogi. Smukłe i silne - ich właścicielka lubi długie spacery, dokładnie jak ja. Może ma psa, który musi dużo biegać? Tak, to pewne: ma psa i wychodzi z nim codziennie na długi spacer, bez względu na pogodę - tak, jak ja. Przechodząc obok "zielonego rynku" pomyślałem: jak miło byłoby wziąć nasze czworonogi i przejść razem przez całą plażę, od falochronu do granicy. Gdyby to jeszcze było pogodne, sobotnie popołudnie... Moglibyśmy potem napić się na rozgrzewkę malinowej herbaty, rozmawiając o zagmatwanych teoriach filozoficznych i o ostatnim odcinku brazylijskiego serialu, słuchając piosenek Gershwina. Odbijając przed supermarketem w Wilków Morskich nabrałem przekonania, że ona pasjonuje się dziełami Sorena Kierkegaarda, Barucha Spinozy i Awicenny.
Wciąż słyszałem za sobą stukot obcasów, odbijał się cichym echem od balkonów i trafiał w sam środek kłębowiska moich myśli. Neon sklepu medycznego przenikał błękitem wilgoć wiszącą w powietrzu. Westchnąłem, wciągając w płuca ten chłodny blask i poczułem nagle jakąś więź z tą dziewczyną idącą z tyłu. Przecież ona wdycha teraz to samo powietrze, patrzymy na tę samą anielską poświatę neonu. I może, tak jak ja, myśli przy tym o błękicie ciepłej zatoki, w której wodach pływamy razem leniwie, powiedzmy - rok po tym, jak się poznaliśmy.
To są nasze pierwsze wspólne wakacje. Spędzamy je włócząc się po wybrzeżu Morza Śródziemnego, zaczynając na Bałkanach i posuwając się bez pośpiechu w stronę Atlantyku. Dobrze mi się z nią podróżuje, nie upiera się przy swoim, wszystko jej się podoba, ze wszystkiego jest zadowolona i potrafi zawsze znajdować dobre strony rzeczy. Błądzimy w wąskich ulicach miasteczek rozsypanych na skałach, chłoniemy półmrok małych kafejek, zapachy przypraw na straganach, słońce i siebie nawzajem.
Na Kołłątaja, w okolicach rzeźni, przypomniał mi się wiersz o ulicy pachnącej cynamonem i ciepłej jak szarlotka. W tym wierszu dwoje zamyślonych ludzi idzie wzdłuż muru, tak jak my teraz. Różnica polega na tym, że oni szli razem. Poza tym teraz jest zimno i mokro, kojarzy się to bardziej z galaretą albo śledziem niż z jabłecznikiem.
"Jej włosy na pewno są złote" – pomyślałem, przysłuchując się krokom za plecami. – Jak promienie zachodzącego słońca, pachną łąką i lasem. – I potrafi upiec pyszną szarlotkę. – Czułem to każdym atomem ciała.
Takie świeże, dopiero co wyjęte z piekarnika ciasto, łagodzi złość, gasi płomyki irytacji. Ale my nie będziemy się kłócić – ona jest przecież wyrozumiała, zgadza się z uśmiechem na wszystko, nie robi niepotrzebnych wyrzutów, nie potrafi się dąsać. Nasze jabłeczniki będą wolne od obowiązków mediatora, jedynym ich zadaniem będzie wspaniale pachnieć i smakować.
Czasem, przy śniadaniu w pracy, znajdę w kawałku ciasta długi, złocisty włos. Przyjrzę mu się pod światło trzymając w dwóch palcach i uśmiechnę do siebie.
Za rzeźnią skręciłem w Poznańską, moja dziewczyna za mną. Po obu stronach kamienice z czerwonej cegły. Dużo oświetlonych okien, nie było jeszcze bardzo późno. W jednym z nich stała kobieta z dzieckiem na ręku. Pokazywała palcem czarne niebo, mówiąc mu coś do ucha. Dzieciak cieszył się i machał zaciśniętą w dłoni grzechotką. Zwolniłem, przyglądając się temu. Stukot obcasów również zmniejszył częstotliwość. - Widocznie zauważyła to dziecko w oknie, obudził się w niej instynkt macierzyński. Tak, dojrzała już do tego, coraz częściej czuje tę potrzebę. Tylko, że jeszcze nie spotkała nikogo, o kim mogłaby pomyśleć: „On będzie ojcem naszego dziecka, moim mężczyzną”.
- Tu jestem! Idę przed tobą! – krzyczałem w myślach. – Czy nie widzisz, że pasujemy do siebie jak cynamon do szarlotki? Nie czujesz tego w każdym z miliona złotych włosów? Nie widzisz mnie, wilka wyjącego pod twoim oknem przez całą noc?
Za skrzyżowaniem z Kujawską miałem już w głowie trzykołowy rowerek mknący parkową alejką i nas, wpatrzonych w małego cyklistę dumnym wzrokiem, trzymających się za ręce – po prostu szczęśliwych. Listopadowa noc stała się jakby odrobinę cieplejsza, czarne niebo wydawało się zaróżowić, jak przed wschodem słońca. Zastanawiałem się, kiedy kroki tej boskiej istoty ucichną, przerwane ponownym skrzypieniem drzwi klatki schodowej. I co mam wtedy zrobić? Zapomnieć, pogodzić się z tym, że od teraz będzie ona dla mnie wiecznym rozpamiętywaniem? Wytatuować sobie na piersi napis „A co by było gdyby” i rozdrapywać go paznokciami każdego poranka przed lustrem w łazience? Nie! Na to nie mogłem pozwolić!
Skręciwszy w Gdyńską pomyślałem: „Teraz albo nigdy!”. Zatrzymałem się i odwróciłem.
Od tamtej chwili każdy listopad ma zielone oczy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
andro · dnia 18.11.2010 08:37 · Czytań: 3696 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 29
Inne artykuły tego autora: