Vesper - cz.17 - Ramirez666
Proza » Długie Opowiadania » Vesper - cz.17
A A A
Przedział pasażerski, Sektor D, HSC Vesper

22 styczeń, 3:27

Ściany korytarza płonęły jasnym, gorącym ogniem, który zajmował coraz większą część sektora pasażerskiego, tworząc przy tym krwawą aurę nieposkromionego pożaru. Łuna pożogi oświetlała wszystko złocistym blaskiem, przysłanianym od czasu do czasu przez gęste całuny gryzącego dymu. Pośrodku zagraconego ruinami barykady skrzyżowania i pod ścianami przyległych korytarzy walały się poszatkowane kulami, leżące w sporych kałużach krwi, zwłoki żołnierzy. Część z nich zaczęła się już palić, przez co wokoło roznosił się okropny smród zwęglonego ciała. Grupa ocalałych z ostatniego szturmu Rosjan przebiegła przez owe makabryczne pogorzelisko i udała się w kierunku klatki schodowej, gdzie spodziewała się znaleźć niedobitki obrońców. Mijając skrzyżowanie, żaden z nich nie zwrócił uwagi na dwie prostopadłe do głównego holu odnogi. Sądzili, że teren jest dokładnie oczyszczony i w całym tym szalejącym piekle nie ma nikogo żywego. Mylili się. Wszakże w piekle mieszkają diabły. Jeden z takich diabłów, były komandos jednostki GROM, krył się w progu pobliskiej kajuty. Gdy szturmowcy pobiegli dalej, wykorzystał ich karygodną nieuwagę. Odczekał kilka sekund, zanim nie ucichły odgłosy ich kroków, po czym zaatakował. Wyskoczył z ukrycia i rzucił się na przeciwników z tylnej straży plutonu niczym niedźwiedź w ataku szaleńczej furii na przeładowującego broń myśliwego, który wcześniej zdążył go zranić. Pierwszego z komandosów Drzazga powalił uderzeniem pięści w twarz. Ogłuszony żołnierz w jednej chwili stracił świadomość i runął na podłogę. Drugi, stojący bliżej prawej ściany, próbował się bronić i wycelował w byłego gromiarza, jednak tamten był szybszy i znacznie lepiej wyszkolony. W końcu GROM to elita i chluba polskiej armii, a odbywający w nim służbę specjaliści umieją sobie radzić w najtrudniejszych sytuacjach, nawet będąc otoczonym za liniami wroga. Jacek szybkim, perfekcyjnie wymierzonym kopnięciem wybił kałasznikowa z rąk oponenta. Zamachnął się ponownie i poprawił uderzeniem z półobrotu. Ciężki, wojskowy but wylądował półtorej sekundy później na twarzy Rosjanina, miażdżąc mu szczękę i niemal całą kość policzkową. Mężczyzna cofnął się gwałtownie i walnął łopatkami o ścianę. Kanibal doskoczył do niego, po czym pchnięciem łokcia dodatkowo złamał mu nos. W korytarzu rozległy się krzyki. To Rosjanie zorientowali się, że z ich kolegami z tylnej straży coś jest nie tak i właśnie ruszali z odsieczą. Najemnik błyskawicznie zorientował się w sytuacji i ocenił zagrożenie. Szarpnął rannego żołnierza, który bezskutecznie próbował zatamować krwawienie z nosa, za kołnierz munduru i przyciągnął do siebie, zasłaniając się nim jak tarczą. Kilkoma mocnymi pchnięciami zdołał doprowadzić go do nawy głównego korytarza. Zdążył w ostatniej chwili, gdyż jego towarzysze, przybiegli właśnie na miejsce. Teraz stali zaledwie parę kroków dalej, z lufami wycelowanymi w głowę Drzazgi, jednak nie odważyli się strzelać. Widzieli wystraszone spojrzenie kolegi, który miał lufę pistoletu przystawioną do skroni, a do ich uszu dobiegał jego błagalny, zamieniający się w potępieńczy jęk, głos. Nie odważyli się ryzykować życia przyjaciela sądząc, że terrorysta i tak daleko nie ucieknie. Były komandos GROM właśnie na to liczył. Teraz zaczął powoli realizować swój taktyczny plan wycofania się na górny poziom. Przejście do klatki schodowej zagradzała mu obecnie uzbrojona po zęby drużyna Specnazu. Musiał znaleźć inną drogę. Do skrzyżowania, gdzie całkiem niedawno urządził z resztą oddziału pozycje drugiego pierścienia obrony, miał nieco ponad dziesięć metrów. Przypomniał sobie, że niedaleko znajduje się klatka schodowa dla personelu, którą widział w czasie jednego z ostatnich patroli. Postanowił wykorzystać ją do ucieczki. Zaczął powoli odsuwać się do tyłu, nadal używając zakładnika jako prowizorycznej osłony, przez co spotkał się z wściekłymi spojrzeniami jego kompanów. Doskonale wiedział, że któryś z nich może w końcu nie wytrzymać i spróbuje wpakować mu kulę prosto w łeb. Bądź co bądź, dzielił ich dystans zaledwie kilku metrów. Zwłaszcza, że znajdowali się w sercu pożaru, co budziło dodatkowe komplikacje. Jeden z nich mógł po prostu przestraszyć się głośniejszego trzasku płomieni i odruchowo pociągnie za cyngiel. A wtedy rozpęta się jeszcze większe piekło niż to, które ich otaczało. Musiał więc zaryzykować. Wywołać zamieszanie, które kupi mu bezcenny czas, by pokonać te kilka metrów. Kierowany wojskowym instynktem, gwałtownym ruchem oderwał pistolet od głowy pojmanego i wycelował w stojącą przed nim grupę żołnierzy. Lufa glocka zionęła czerwoną, ognistą smugą, a zamek cofnął się z metalicznym zgrzytem, wyrzucając z wnętrza komory nabojowej mieniącą się złotem łuskę. Kilka posłanych niemal na oślep strzałów wystarczyło, by cała drużyna rozpierzchła się, chowając w drzwiach i za osłonami. Na środku korytarza pozostał tylko jeden z nich, który trafiony kilkakrotnie w pierś, cofnął się i runął na plecy, prosto w ognisko, wzniecając przy tym kłęby iskier. Kanibal wykorzystał ten moment zamieszania i odskoczył się parę metrów. Nie przerywając ognia odwrócił się o ocenił odległość. Jeszcze tylko pięć kroków. Napastnicy nadal nie strzelali. Widocznie wysoko cenili życie towarzysza. I swoje, gdyż każde wychylenie się z kryjówki groziło wyłapaniem przypadkowego trafienia. Zakładnik nie panikował, ani też nie stawiał oporu. Dobry znak. Powinien więc zdążyć. Kolejny strzał. Jeszcze dwa kroki. Sekundy zaczęły dłużyć się w nieskończoność. Czoło zrosił pot. Drzazga sam nie wiedział, czy to wina stresu, czy potwornie wysokiej temperatury, bijącej od zajmujących ścian płomieni. Właśnie wtedy dostrzegł kątem oka jakiś ruch po swojej lewej stronie. Zerknął w tamtym kierunku. Zobaczył, jak ze skąpanej w przepastnej chmurze dymu, przeciwległej odnogi korytarza, wyskoczył niespodziewanie Klimczuk, trzymając w rękach odbezpieczony karabinek AKSU, skróconą wersję kałasznikowa z krótką lufą i składaną na bok kolbą. Drzazga obrócił się w jego kierunku, ponownie przystawiając gorącą jeszcze lufę pistoletu do skroni pojmanego, który z połączonym wyrazem obłędu i nadziei wpatrywał się w swojego dowódcę. Jacek spojrzał wyzywająco w oszpecone oblicze oficera i ostentacyjnie mocniej przycisnął lufę do twarzy zakładnika, co wywołało jego głuchy jęk. W końcu pół minuty wcześniej kopniak komandosa strzaskał mu policzek. Pewien całkowitej przewagi, gromowiec przesunął się do tyłu. Już prawie mu się udało. Jeszcze tylko krok i zniknie za załomem korytarza. Klimczuk nieznacznie się uśmiechnął. Przez korytarz przeszedł gwałtownie terkot automatu. Krótka seria trafiła młodego kaprala Specnazu w tors, zabijając go na miejscu. Z jego piersi buchnęła obfita fontanna krwi i odłamków kości. Ciałem mocno szarpnęło, po czym zaczęło się ono osuwać w dół. Osiemdziesiąt kilogramów, przyciąganych siłą grawitacji i pozbawionych oparcia oraz kontroli, zaczęło uporczywie ciążyć byłemu gromiarzowi, który mimo wielkiego wysiłku, nie zdołał ich utrzymać. Puścił kurczowo ściskane ramię zakładnika i odskoczył o krok, przylegając plecami do ściany. Ciało kaprala osunęło się bezwładnie na podłogę, a jego głowa upadła tuż pod stopami zdezorientowanego komandosa, wpatrując się w niego oskarżycielskim spojrzeniem wyblakłych, szklistych oczu. Gromowiec zerknął na twarz trupa, po czym uniósł pełen niedowierzania wzrok wprost na szpetną twarz Klimczuka. Tamten stał dalej niewzruszony, otoczony przez gęste smugi dymu wydobywające się z lufy karabinu. Jego wargi nadal wykrzywiał złowieszczy grymas. Drzazga nawet nie próbował poderwać broni. Wiedział, że nie zdąży. W jego oczach widać było strach. Odrazę. I coś w rodzaju iskry pogardy dla metody, którą wykorzystał jego przeciwnik, aby go pokonać. Nie zdążył się jednak nad tym głębiej zastanowić. Pułkownik wystrzelił ponownie. Sześć kul z rdzeniem penetracyjnym wbiło się gładko w lekką kamizelkę i przeszyło ciało Drzazgi na wylot. Impet rzucił umięśnionym ciałem najemnika o ścianę. Uderzył o nią plecami, po czym odbił się z hukiem i runął na podłogę. W momencie strzału radziecki komandos znajdował się tylko siedem metrów od celu, więc pociski miały olbrzymią moc kinetyczną, pozwalającą rzucić potężnie zbudowanym mężczyzną niczym szmacianą lalką. Upadając, Jacek uderzył twarzą o podłogę. Nie odczuł jednak bólu. Powoli przestawał odczuwać cokolwiek. Jak przez mgłę widział tylko buty przebiegających obok żołnierzy oraz pełną krwi i łusek posadzkę. Po niedługiej chwili obraz zgasł łagodnie i wszystko zalała nieprzenikniona czerń.


* * *


Steinhauser biegł na złamanie karku przez udekorowany bujną roślinnością hol, wzorowany na małej wielkości ogród botaniczny. Palmy i egzotyczne rośliny rosły tu w wielkich, ozdobnych donicach, stylizowanych na starożytne, greckie wazony. Ku sufitowi pięły się spiczaste gałęzie iglaków, a wzdłuż specjalnych mocowań na ścianach wiły się pnącza dzikich bluszczy i winorośli. Przy jednej ze ścian ustawiono nawet sztuczny wodospad, złożony z kilku gipsowych atrap skał. Napędzana elektryczną pompą woda spływała w nim monotonnie, szeleszcząc cicho i pluskając. Całość wyglądała bardzo realistycznie i budziła uczucia naturalnej sielanki i spokoju. Soczysta zieleń roślin kontrastowała mocno z bielą ścian i błękitem eleganckiego dywanu. Obraz niewątpliwie nie pasował do szalejącego piętro niżej i kilkadziesiąt metrów dalej piekielnego armagedonu. Legionista nie zwracał jednak najmniejszej uwagi na urok dzieła wybitnych projektantów wnętrz. Zatrzymał się wprawdzie i odwrócił, lecz tylko po to, by ocenić, czy któryś z jego towarzyszy jeszcze żyje. Z dołu dobiegały odgłosy kolejnych salw. Czyli ktoś jednak stawiał jeszcze opór. Uśmiechnął się lekko, bo obecność pozostałych członków drużyny podniosła go na duchu. Nie chciał walczyć sam. Już miał ruszać dalej, gdy zatrzymał się w pół kroku i odruchowo cofnął nogę. W jednej, krótkiej chwili groza i przerażenie przeorały mu wnętrzności. Został bowiem świadkiem nietypowego zjawiska. Cień, dotąd spokojnie spowijający swą czarną zasłoną korytarz przed nim, zaczął dosłownie wylewać się z niego i pełznąć wzdłuż całego pomieszczenia. Zwinnie i bezszelestnie prześlizgiwał się między donicami i gałęziami roślin. Po krótkiej chwili otoczył go niemal całkowicie. Żarówki walczyły jeszcze przez chwilę o stabilną dostawę światła, jednak napięcie wyraźnie spadło i kilka sekund później wszystkie jednocześnie zgasły. Zapanowała absolutna ciemność. Strach i zło stały się wręcz namacalne. Zdawały się dosłownie szturchać Niemca swymi lodowatymi szczypcami, z początku nieznacznie, jednak coraz mocniej i wyraźniej. A więc teraz jego kolej? Już? Tu i teraz? Na pewno nie będzie błagał o litość. Nie pozwoli się zmasakrować jak reszta jego ekipy. W razie potrzeby sam się zastrzeli. Uniósł lufę karabinka ACR i włączył przymocowaną do niej latarkę. Złowrogi cień przebiła smuga bladego światła. Steinhauser odetchnął z ulgą. Przynajmniej będzie miał szansę, by zobaczyć zbliżające się potencjalne zagrożenie, zanim na dobre wda się w śmiertelną walkę. Oświetlając sobie w ten sposób drogę, ruszył ostrożnie do przodu. Z tyłu dochodziły coraz głośniejsze dźwięki wymiany ognia. Powinien się pospieszyć. Nie mógł przewidywać jak potoczą się dalsze losy ich odwrotu. Szedł, mimo, że jego kolana drżały ze strachu. Ten cień wokół niego był dziwnie nienaturalny. Zbyt ciemny i zdecydowanie zbyt zimny. Wiele lat temu podróżując w poszukiwaniu adrenaliny zawędrował do bawarskich jaskiń. Był wtedy wiele metrów pod ziemią, w świecie całkowitej ciemności, od zarania dziejów odizolowanym od promieni słonecznych, jednak tamta właśnie ciemność nie mogła się w najmniejszym stopniu równać z tą, która teraz go otaczała. Obecny cień zdawał się dosłownie dusić strumień światła latarki, a on sam zdawał się w nim brnąć, niczym w gęstym i lepkim bagnie. Każdy krótki krok jego stóp w tej nieoświetlonej przestrzeni męczył go strasznie, sprawiając wrażenie wysiłku ponad jego możliwości. Na dodatek ten chłód. W promieniu latarki widział wydychane przez siebie kłęby pary. Jego mięśnie zaczęły drętwieć. Przecież to niemożliwe, żeby było aż tak zimno, pomyślał. A może to tylko podświadomość ostrzegała go przed tym, co czeka na niego dalej? Może powinien zawrócić albo poczekać na Dekerta i resztę, o ile ktoś jeszcze przeżył? Był mniej więcej w połowie korytarza, gdy usłyszał dobiegające zza zakrętu strzały. Zdziwiło go to, gdyż nie przypuszczał, że ktoś w tamtym sektorze jeszcze żyje. Przez chwilę pomyślał nawet, że to pułkownik Kraus. Wystarczył jednak krótki moment, żeby zrozumiał, co tak naprawdę zaszło. W huk strzałów wmieszały się bowiem mrożące krew w żyłach wrzaski brutalnie mordowanych ludzi oraz krótkie, urywane nawoływania. Wszystkie w języku rosyjskim. Hans zadrżał. Przez jego plecy przeszedł niewyobrażalny dreszcz. Wrażenie strachu potęgowała ta ponura ciemność. Do zakrętu miał jeszcze około sześciu metrów. Ruszył wolnym krokiem, zmierzając do przodu jakby na przekór sobie. Przecież wiedział, co tam spotka. Mimo to brnął dalej przez zimną ciemność, wsłuchany w przemienne interwały strzałów i potępieńczych okrzyków bólu.
Nagle zza rogu, tuż przed nim, wypadł jeden z rosyjskich żołnierzy. Był tak przerażony i zaskoczony nagłym uderzeniem światła latarki w oczy, że nie zdążył w żaden sposób zareagować. Steinhauser zgasił go krótką serią. Trafiony mężczyzna okręcił się w przedśmiertnym piruecie i ciśnięty impetem kul, poleciał w kąt korytarza. Hans postanowił nie czekać dłużej, sądząc, że jego obecność została właśnie zdradzona. Jednak przerażenie bijące z okrzyków, potworne jęki i niewypowiedziana atmosfera napięcia dająca się odczuć w powietrzu targały nim w środku, zabraniając stanowczo dalszych kroków. Był przecież tak blisko. Musi sprawdzić. Chociaż nie powinien iść tam sam. W hałas bitwy wdarł się dźwięk przypominający coś jakby głośne mlaskanie. Słysząc go, Steinhauser drgnął i mocniej zacisnął palce na uchwycie karabinka. W skroniach czuł mocne dudnienie własnego serca, które biło w szaleńczym tempie. Zdawało mu się, że nie brakuje dużo, aby mógł zatańczyć w jego rytm. Zrozumiał, że mimo panującego chłodu, obficie się poci. Chciał wychylić się, żeby wstępnie zbadać sytuację, jednak ani ręce, ani nogi nie chciały go słuchać. Nie mógł się ruszyć. Strach całkowicie go sparaliżował. W końcu zrobił stanowczy krok do przodu. Przełamał się. Wyskoczył zza załomu i przejechał promieniem latarki po całym przyległym do korytarza pomieszczeniu, w mgnieniu oka lustrując sytuację. Była to druga część szczytu umiejętności botanicznej architektury projektantów z zespołu Piotra Wilczura. Niewielkie pomieszczenie, zbudowane na bazie koła, było obszernym skrzyżowaniem dwóch korytarzy. Tak jak w poprzednim ogrodzie, ustawiono tutaj pełno krzewów i drzewek z rozłożystymi gałęziami oraz bujnie rozrastających się i rozchylających swe kwiaty, egzotycznych roślin. Pośrodku stała niewielka fontanna, udekorowana całą gamą antycznych płaskorzeźb. Całość dalej była utrzymana w stylu starożytnym, jednak autor tej części postawił duży nacisk na antyczny Rzym. W świetle latarki, były legionista dostrzegł dwa leżące tuż przed nim trupy. Kilka metrów dalej, pomiędzy dwoma ukwieconymi wazonami, ogromną kałużę krwi i szczątki trzeciego z rozszarpanymi wężami wnętrzności, makabrycznie rozciągniętymi po podłodze. W korytarzu po jego lewej stronie stał komandos z zamaskowaną twarzą. Strzelał seriami na oślep, próbując uchwycić swój cel w światło latarki. Był tak zaaferowany prowadzeniem ostrzału, że nawet nie zauważył wtargnięcia Steinhausera na pole walki. Ten wstrzymał tylko oddech, wymierzył precyzyjnie przez szybkę holograficznego celownika Eotech i posłał w jego kierunku pięć pocisków. Siła trafienia rzuciła Rosjanina wprost do donicy, w której rosła rozłożysta paproć. Trup zastrzelonego spoczął na niej plecami, wijąc się agonalnym skurczu. Gdy skończył jęczeć, zapanowała głucha cisza. Słychać było jeszcze przez chwilę brzęk toczących się po podłodze łusek. Jednak i ten dźwięk wkrótce zginął w niemej ciemności. Niemiec zamyślił się. Ten nieprzenikniony mrok zdawał się również dusić wszelkie powstałe wokół odgłosy. Wodził jeszcze przez chwilę latarką po całym pomieszczeniu, zastanawiając się, do czego tak naprawdę strzelali Rosjanie. Jakimś zamglonym pokładem podświadomości wiedział, ale chciał mieć pewność. Przechadzając się po miejscu strzelaniny, odnalazł dwa nowe trupy. Potwornie zmasakrowane, jeszcze bardziej niż poprzednie. Stał teraz samotnie pośrodku niemego cmentarzyska, obracając się co chwilę i szperając światłem latarki po jego ciemnych kątach. Nagle zrozumiał, że nie mając nikogo innego obok siebie, jest idealnym i zarazem jedynym celem dla okrutnej bestii. Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Był tak przestraszony, że dopiero po upływie dłuższej chwili usłyszał cichy odgłos kroków dochodząc z prostopadłego do ogrodu korytarza. Towarzyszył mu niewyraźny pomruk i mlaskanie, które słyszał poprzednio, jeszcze w trakcie strzelaniny. Steinhauser uniósł broń i strzelił kilka razy w tamtym kierunku, posyłając wszystkie kule w strefę nieprzeniknionej ciemności, której nie mógł przebić nawet promień światła latarki. Wibrujący cień po prostu zasłaniał solidną, niemal materialną ścianą wejście do korytarza. Komandos strzelił ponownie. Zero reakcji. Tylko charakterystyczny dźwięk odbijającej się od granitowej posadzki łuski. Ścisnął mocniej rękojeść i profilaktycznie rozejrzał się dookoła. Gdy powrócił wzrokiem do podejrzanego cienia, w głębokiej czerni coś zamajaczyło. W świetle latarki odbił się niewyraźny, czerwony kształt. Coś jakby beret. Po chwili dołączył do niego kolejny, tym razem nieco jaśniejszy, przypominający barwą i owalnym konturem ludzką twarz. Następnie z cienia wyłoniły się dwa muskularne przedramiona, odsłonięte do samych łokci przez podciągnięte rękawy szarego, marynarskiego golfa. Postać kroczyła powoli w kierunku Hansa, który otworzył usta ze zdziwienia. Kołnierz bluzy postaci był podciągnięty niemal pod samą brodę. Jej tors zasłaniała nowoczesna kamizelka kuloodporna, objuczona pasem z sześcioma ładownicami na magazynki i bandolierem z czerwonymi łuskami pocisków śrutowych do strzelby. Nogi okrywały czarne bojówki. Spod wojskowego beretu, na którym widniały posrebrzane dystynkcje 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, spoglądała na niego znajoma twarz o wysokim czole, twardym spojrzeniu i kilkudniowym zaroście.
- Porucznik – wyszeptał drżącymi wargami były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, starając się zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje wokół niego. Jego serce, o ile to w ogóle było możliwe, przyspieszyło jeszcze bardziej.
Wielgosz nie odpowiedział. Patrzył na Steinhausera świdrującym wzrokiem, nie wypowiadając żadnego słowa.
- Myśleliśmy, że pan nie żyje – dodał szybko Steinhauser. – Co się tutaj dzieje?
Dopiero wtedy dokładnie przypatrzył się i zobaczył, ze oczy porucznika wypełnia złowroga, bezdenna czerń. Upiór najwyraźniej to zauważył. Uśmiechnął się do niego, wystawiając na blade światło latarki dwa rzędy spiczastych kłów, ociekających ciepłą jeszcze krwią rosyjskich frontowców.
- Mnie nie da się zabić – Głos porucznika był nienaturalnie chrapliwy.
Młody Niemiec wydał z siebie odgłos podobny do jęku. Dżinn rzucił się na niego i jednym uderzeniem wybił z ręki karabin, który wylądował pod jedną ze ścian. Światło z jego latarki padało teraz na fontannę i środkową część sali, oświetlając bardzo dokładnie Steinhausera i atakującego go demona. Hans zwinnie odskoczył, bowiem Wielgosz wyciągnął w jego kierunku ręce, prawdopodobnie chcąc złapać go za głowę. Mężczyzna uniknął tego, uchylając się przed morderczym chwytem i korzystając z pochylonej pozycji, sięgnął do schowany w bucie nóż. Wyszarpnął go z pochwy, po czym wyprostował się płynnie i ciął od dołu. Ostrze prześlizgnęło się tuż obok twarzy porucznika, który wykazał się błyskotliwym refleksem. Legionista poprawił cios, mierząc sztychem w jego gardło. Trafił jednak w pustkę. Ułamek sekundy później poczuł dwa potężne uderzenia w brzuch. Nawet pod ludzką postacią, dżinny potrafią mocno atakować, zwłaszcza, jeśli przybiorą formę dobrze zbudowanego mężczyzny. Hans kaszlnął. Zamroczyło go na chwilę i musiał się cofnąć. W świetle latarki zobaczył zadowoloną twarz Wielgosza, który zamachał kilka razy dłońmi, zachęcając go do podjęcia walki. Doświadczony weteran nie dał się na to nabrać. Zamarkował cios z lewej strony, po czym zadał silne kopnięcie w bok. Trafienie było pierwszorzędne. Zwykłemu człowiekowi z pewnością złamałoby trzy lub cztery żebra. Natomiast zaskoczony dżinn stracił równowagę. Dopiero wtedy Steinhauser przystąpił do decydującego ataku. Wykonał serię szerokich cięć, mierząc w gardło i twarz. Podczas tej gwałtownej szarży stracił jednak niezbędną do walki czujność. Upiór wykorzystał to i podczas jednego z gwałtownych ciosów, przechwycił jego rękę. Hans poczuł jak mocny uścisk zimnych jak kamień palców miażdży mu nadgarstek, po czym z okrutną siłą wykręca całą rękę. Nóż wyślizgnął się z rozwartych bólem palców i z trzaskiem upadł na podłogę.
Wtedy druga dłoń Wielgosza wysunęła się w kierunku głowy ofiary, łapiąc go za szyję. Najemnik zaczął się dusić. Krew mocno zadudniła mu w skroniach. Wybałuszył przekrwione oczy. Jego głowa wygięła się nienaturalnie do tyłu. Próbował się szarpać, jednak dłonie upiora były niewzruszone. Poczuł, że powoli traci kontrolę nad swoim organizmem i jego ruchy stają się bezwiedne oraz chaotyczne. Próbował za wszelka cenę wpuścić do płuc choć odrobinę powietrza. Nie minęło pół minuty, a jego ciałem zaczęły targać drgawki. Rąbnął trzykrotnie łokciem pod pachę Wielgosza, jednak uderzenia była słabe i nie odniosły żadnego skutku. W końcu padł na kolana. Z jego gardła wydobył się zduszony bólem charkot. Ostatnim akordem zamglonego umysłu poczuł, jak z każdą sekunda swojej bolesnej męki, zostaje mu coś odbierane. Jakby ulatywała z niego cała życiowa energia, na miejsce której wszystkie jego wnętrzności zalewa fala obcego, nieprzyjemnego zimna.
Wtedy Dżinn zakończył jego cierpienie, nieznacznym szarpnięciem dłoni skręcając mu kark. Otworzył usta i w dzikim, wyzywającym okrzyku dał znać, kto jest panem i władcą na pokładzie całego statku. Nagle wyczuł przed sobą jakiś ruch. W cieniu przed nim ktoś był. Wtedy rozległ się łoskot serii karabinowej. Kule trafiły w zwłoki Steinhausera, które upuszczone, swobodnie upadły na kamienne płytki granitu. Demon w jednej chwili zamienił się w chmurę cienia i zanurzył w panującym mroku. Do ogrodu wpadł Klimczuk w obstawie dwóch innych komandosów wyposażonych w noktowizory. Czujnie wpatrywali się w ciało najemnika i szczątki kilku zmasakrowanych członków swojego własnego oddziału.
- Mówi Klimczuk – nadał oficer przez radio. – Mamy pańskiego stwora, doktorze.
- Doskonale – głos uczonego był więcej niż zadowolony. – Zaczynamy polowanie!

* * *


Goebbels ostrzelał kilkoma seriami próbujących szturmować schody Rosjan, po czym rzucił się do ucieczki, wymieniając w jej trakcie magazynek. Ruszył skąpanym w niemal całkowitym mroku korytarzem, mając nadzieję, że jeszcze odnajdzie Steinhausera i Kellera w jednym kawałku. Wiedział, że z nimi będzie miał większe szanse na wydostanie się żywym z pokładu Vesper. Właśnie wybiegał zza zakrętu, gdy jakieś dziesięć metrów przed sobą dostrzegł niewyraźną sylwetkę człowieka. Nim zdołał załadować do komory nabojowej pierwszy pocisk, zdołał zauważyć, że mężczyzna trzyma opartą na ramieniu stalową rurę, długą na nieco ponad metr i zakończoną spiczastą głowicą. Pomyślał, że to wyrzutnia rakiet. Próbował jeszcze uskoczyć, przez co niemal się potknął. Nim zdołał zrobić cokolwiek, usłyszał głuchy świst. Zamknął oczy, by nie widzieć, jak jego ciało zostaje poszarpane przez siłę wybuchu i grad odłamków. Świst ucichł, a spodziewana eksplozja nie nastąpiła. Zamiast tego poczuł jak jego ruchy krępują się coraz bardziej, a bliżej nieokreślona siła podcina go i zwala z nóg. Ostatkiem sił spróbował złapać równowagę, jednak nie mógł nawet oderwać rąk, ciasno przytroczonych do tułowia przez niewidzialne więzy. Nim się zorientował, leżał na ziemi, spętany w sidła niczym dzikie zwierzę. Nagle poczuł potężną falę ciepła przechodzącą przez jego ciało. Każdy nerw zaczął go palić żywym ogniem. Pół sekundy później stracił przytomność.
- Dobić – zapytał głośnio młody szeregowiec z karabinem, stojąc nad zaplątanym w sieć Dekertem.
- Nie! – zawołał nadbiegający doktor Suworow. – Może nam się jeszcze przydać. Zabrać go do punktu operacyjnego! – nakazał stanowczym tonem naukowiec, po czym odsunął rękaw kurtki i spojrzał na zegar. Mieli bardzo, bardzo mało czasu.

* * *


Maszynownia, Sektor G, HSC Vesper

22 styczeń, 3:30


W pomieszczeniu maszynowni panował całkowity mrok. Komora, w której znaleźli się Kacper i Fabian, była na dodatek zimna i wilgotna. Od żelaznych płaszczyzn ścian odbijało się echo monotonnego kapania kropel i nieustanny plusk wzburzonej wody, wyciekającej z przeciążonych zaworów. Mechanizm awaryjny Vesper zaprojektował inteligentny inżynier, który opracował skomplikowany system odsysania wody z zalanych poziomów, jednak nie przewidział on, że rury mogą nie wytrzymać szybkiego tempa pracy pomp. Skutkiem tego niedopatrzenia było kiepskie dobranie materiałów, dlatego przewody zaczęły się rozszczelniać przy mocowaniach, powodując spore wycieki. Poziom wody w maszynowni sięgał już kolan dorosłego człowieka i bardzo szybko się podnosił. Kacper przesuwał się naprzód bardzo ostrożnie, dokładnie badając stopami grunt, skryty pod spienioną w ciemności taflą. Nie uśmiechało mu się wylądować w lodowatej wodzie przez głupie potknięcie. Poza tym nie chciał wywoływać dodatkowego hałasu, by nie wzbudzić uwagi ofiary, którą mieli przecież zamiar zaatakować z zaskoczenia. Dwa kroki za nim podążał jego nieodłączny przyjaciel. Obaj mężczyźni widzieli otoczenie przez pryzmat matrycy noktowizora, która nadawała przedmiotom i ścianom jasnozielone barwy. Mogli wyraźnie dojrzeć całe wodospady lejące się z klatek wentylacyjnych, co oznaczało, że podtopiony został także system odpowietrzania. To mogło wkrótce doprowadzić do całkowitej awarii mechanizmu odsysania wody. Tak czy inaczej, statku nie dało się już uratować. Kacper spojrzał na sufit, z którego opadały na nich strugi wody. Czyżby komnata nad nimi też była zalewana? To oznaczało, że główny pokład lada moment zniknie pod powierzchnią morza i tylko górne piętra będą jeszcze przez chwile unosić się nad falami Bałtyku. Smutno się uśmiechnął na samą myśl i obrócił się ukradkiem w stronę Fabiana. Tak jak i on, Górski był już cały mokry. Na dodatek widać było wyraźnie, że czegoś potwornie się boi. Fakt, wszechobecna ciemność jego też napawała przerażeniem. Mimo to obaj brnęli dalej, pokonując kolejne metry mokrej i okrutnie zimnej maszynowni. Weszli właśnie do centralnej stacji zasilania. Powietrze tutaj było dosłownie przesycone lękiem. Im głębiej wchodzili w cień, tym wyraźniejsze stawało się to uczucie. Kacper zauważył, iż mimowolnie jego kroki stają się coraz krótsze i rzadsze. Przeciwna strona pomieszczenia, skąpana obecnie w monotonnym cieniu, napawała go grozą. Zdawało mu się, że idąc dalej nie zagłębiają się w piwnicach statku, lecz w jakiejś mrocznej, splugawionej otchłani.
Nagle dostrzegł w cieniu jakiś ruch. Jakby jakaś niewyraźna, zdecydowanie ciemniejsza od otoczenia plama przesunęła się wzdłuż jednej ze ścian. Mogła to być jedynie wywołana lekiem iluzja, awaria noktowizora lub efekt paralaksy, jednak wolał nie ryzykować. Uniósł do góry lewą dłoń, zaciśniętą w pięść. W wojskowej komunikacji niewerbalnej oznacza to, że oddział ma się zatrzymać i osłaniać swoją pozycję do czasu sprawdzenia zagrożenia lub zmiany decyzji przez dowódcę. Coś musiało być nie tak, pomyślał Fabio, nerwowo przełykając ślinę. Mimo obecności doświadczonego w zabijaniu kumpla, każda sekunda spędzona w maszynowni, zdawała się być dla niego morderczą katorgą. Na dodatek doskwierała mu, jako człowiekowi przyzwyczajonemu do luksusu i wygód, nieprzyjemna wilgoć i mróz. Chciał odezwać się do Kellera, jednak nie zdążył. W tej samej sekundzie gdy otwierał usta, rozległ się ogłuszający odgłos serii z broni maszynowej, a kilkanaście kroków przed nimi błysnął ogień salwy. Obaj błyskawicznie uskoczyli za najbliższą z pomp, wyraźnie słysząc, jak kule rykoszetują od powierzchni cienkiej blachy. Pół metra od nich trysnęła spora fontanna wody. To wrogie pociski trafiały we wzburzoną zamieszaniem, ciemną taflę. Keller przywarł ciasno do ściany zbiornika. Przez bluzę kombinezonu czuł na plecach dojmujący chłód stalowej obudowy.
- Skurwiel pewnie ma noktowizor – stwierdził twardo. – Musimy się rozdzielić. Ja zostanę tutaj i będę cię osłaniał. Ty obejdziesz go wzdłuż prawej ściany i uderzysz z flanki. Te rurociągi powinny dać ci osłonę – kiwnął głową w stronę pobliskich rur, łączących wszystkie ustawione po tej stronie pomieszczenia pompy.
- Tak jest – zgodził się Fabio.
- Nie angażuj się w walkę, dopóki nie będziesz miał czystego strzału. Ten facet zna się na robocie. To wyszkolony komandos, pracujący dla służb wywiadowczych. Uważaj na niego. Na pewno zdążył już zmienić pozycję i cały czas nas obserwuje.
- Nie wymądrzaj się Keller – skwitował Górski i wstał. – Dam radę.
- Czekaj, stary – Kacper chwycił go za rękaw. – Posłuchaj… tam jest coś jeszcze. Nie wiem dokładnie co, ale to wymordowało część ludzi Goebbelsa.
- W razie potrzeby wal cały magazynek i uciekaj. Nie oglądaj się na mnie, tylko wracaj na górę i spieprzaj ze statku! – odparł grobowym głosem gangster.
- A ty? – zapytał Kacper, patrząc na kamrata przez obiektyw noktowizora. – Fabio, nie daj się zabić!
- Litość to zbrodnia – przypomniał starą, więzienną zasadę Fabio, który ruszył pospiesznie i zniknął za winklem. Kacper wychylił się ostrożnie zza walcowatej bryły zbiornika i przyłożył oko do nowoczesnej lunety modelu ACOG. Podświetlony na zielono krzyż balistyczny błądził po ciemnych, niewyraźnych konturach maszyn i gęstwinach rur. Za każdą z nich mógł znajdywać się przyczajony śmiertelny wróg. Serce chłopaka biło mocno, ale w normalnym, wolnym rytmie. Był całkowicie spokojny. Tylko jego oddech nieco przyspieszył, choć nadal pozostawał regularny. W uszach dudniło rytmiczne, uspokajające bicie pulsu. Umysł Kellera ostygł i wyciszył się. Jego palec spokojnie oparł się na spuście. To był jego świat. Jego miejsce. Jego żywioł. Uśmiechnął się do własnych myśli. W piekle rzeczywiście czuł się jak w domu. Zapomniał jednak, że piekieł jest wiele, a wszystkich jeszcze nie widział.
Tymczasem Fabian Górski skradał się dyskretnie wąskim przejściem między stalowymi konstrukcjami układu zasilającego napęd. Z automatem w dłoniach przeciskał się pod wystającymi ze ścian zaworami, mając nadzieję, że żaden wrzący strumień pary nie wybuchnie mu za chwilę prosto w twarz. Z góry kapały na niego krople zimnej wody. To nieco go orzeźwiało i pomagało zapomnieć o uczuciu ściskającej żołądek grozy, jakie zawładnęło nim, gdy tylko znalazł się tu na dole. Ocenił, że do końca pomieszczenie zostało mu najwyżej kilka metrów. Dalej był pusty kąt i prowadzący w lewo zakręt. Górski ostrożnie przesuwał nogi, by zbyt głośny plusk wody nie zwrócił uwagi celu. Był w końcu bardzo blisko. Instynktownie się pochylił. Jeszcze najwyżej trzy metry. Nie miał pojęcia, czy powinien iść dalej, czy może już zacząć wypatrywać snajpera. Oparł się ramieniem o konstrukcję jednej z pomp. Wziął głęboki oddech i zaczął myśleć. Krótko rozważył wszystkie za i przeciw. Zdecydował. Bezszelestnie przesunął palcem dźwignię bezpiecznika i wychylił się, żeby ocenić sytuację.
Ciszę panującą w pomieszczeniu maszynowni rozdarł drastycznie głośnie huk. Krótka, urwana seria z pistoletu maszynowego. Najwyżej trzy pociski. Keller zdążył zobaczyć w obiektywie kolimatora, skąd dobiegały błyski strzałów, jednak strzelec znajdował się zbyt daleko, a seria była zbyt krótka, by mógł ocenić jego pozycję. Błądził jeszcze przez kilka sekund po krzywiznach mechanicznych przewodów na drugim końcu komory, po czym całkowicie zgubił ślad.
- Zostałeś sam, marynarzu! Nie masz żadnych szans! – Dobiegający z mroku okrzyk tryumfu przybrał formę niewyraźnego rechotu. – Poddaj się!
- Fabio, zgłoś się! – mruknął Keller do głośnika krótkofalówki, chowając się przezornie z powrotem za krawędź pompy. – Fabio! Fabio! Górski, skurwielu, odezwij się! – Ostatnie słowa ledwo wydusił przez ściśnięte żalem gardło.
- Gratuluje! – grzmiał dalej kapitan, który wyłonił się zza osłony i pewnym krokiem zaczął zmierzać w kierunku Kacpra. W dłoniach ściskał swój lekki pistolet maszynowy MP5. Ciężkiego karabinu SAW pozbył się tuż po tym, jak razem z Drzazgą odparł radzieckie natarcie na boczne skrzydło pokładu. Tamta broń tylko obciążałaby go i spowalniała, a potrzebował teraz dużej mobilności. - Nie wiedziałem, że zajdziesz tak daleko. To ty zabiłeś naszych żołnierzy, prawda?
- Tak jakby – odezwał się w końcu wściekły Keller, odrobinę wystawiając głowę zza osłony, starając się wyłowić wzrokiem kryjący się w ciemnościach cel.
- Kto cię szkolił? GROM, Formoza, wywiad? – zapytał Adamczyk, celując w miejsce, z którego dochodził głos chłopaka.
- Krakowska ulica! – usłyszał wyzywającą odpowiedź.
- Najemnik?
- Raczej myśliwy.
Adamczyk uśmiechnął się nieznacznie w ciemnościach. Zaczął się skradać w stronę kryjówki Kellera. Chłopak dobrze słyszał plusk wzburzonej krokami wody, ale wiedział, że każde wychylenie się, choćby na sekundę, grozi pewną śmiercią. Kapitan go widział, on jego nie. Nie mógł nawet ocenić odległości ani dokładnego kąta celowania potrzebnego do oddania pewnego, szybkiego strzału.
- Wiem, że pracujesz dla wywiadu – Keller próbował zyskać na czasie. - Media i policja też o wszystkim wiedzą. Ktoś przesłał informację o waszej operacji do Internetu. Wrobiono was!
- Przestań skamleć! – zawołał Adamczyk, przystając jednak na chwilę.
- To ruscy was wrobili – powtórzył chłopak. – Ciebie, Millera, całą komórkę wywiadu. Myśleliście, że walczycie z terrorystami, a przez cały ten czas to wy nimi byliście!
- Nieprawda – zaprzeczył żołnierz. – Nie każdy potrafi zrozumieć poświęcenie i wyższe determinacje kierujące kreowaniem historii! Wysadzając ten statek, będziemy mieli pretekst, żeby raz na zawsze zakończyć tą przeklętą wojnę z terrorem! Będziemy mogli odpocząć po niemal dwóch dekadach krwawej batalii o wolność i demokrację. Żaden z naszych żołnierzy nie zginie już na obcej ziemi, zabity przez te łachudry w turbanach. Wysadzając ten statek, zaczniemy nowy, lepszy rozdział w historii!
- Pięknie, kurwa – mruknął do siebie chłopak. – Fanatyk.
- Wysadzę ten statek, czy ci się to podoba, czy nie. Już za późno, żołnierzu!
- To go, kurwa, wysadź! – wrzasnął zniecierpliwiony Keller. – Chciałbyś, prawda!? Ale na statku nie ma żadnej bomby! Nie ma, bo cały wasz projekt to jedna, wielka mistyfikacja! Zasłona dymna dla wtargnięcia na pokład ruskich!
Adamczyk zagryzł wargi. Chłopak miał rację. Bomby rzeczywiście nigdzie nie było. Szukał jej nie tylko w umówionym miejscu, ale też po całej stacji zasilania. Spędził na tym ostatnie dwadzieścia minut. Nie mógł jej przecież przeoczyć. Na pewno nie dostarczono jej na pokład. A skoro jego przeciwnik wiedział o istnieniu projektu, więc fakt o wycieku informacji do sieci musiał uznać za prawdziwy. Więc naprawdę zostali wrobieni? Więc nie będzie medali i zaszczytów, tylko proces i więzienie? Czyżby to był koniec jego oficerskiej kariery? Niekoniecznie. Zostawała jeszcze córka Wilczura.
- Drugi agent ma ze sobą córkę Piotra Wilczura, właściciela tego statku! Ona jest kluczem całej sprawy. Dzięki niej jeszcze mam szansę! W przeciwieństwie do ciebie… - ponownie ruszył w stronę chłopaka, przeciskając się przez zalewającą maszynownię wodę, która sięgała już połowy jego ud. Keller słyszał wyraźny regularny plusk. Chciał nawet zaryzykować, wychylając się i próbując wycelować, jednak właśnie wtedy skrzywił się z bólu. W najmniej odpowiednim momencie zamoczona rana postrzałowa dała o sobie znać, piekąc nie do wytrzymania.
- Aneta Wilczur? Co ona ma z tym wspólnego!? – zdołał wysapać, zaciskając zęby z bólu.
- Kilka tygodni temu generał Miller spotkał się z jej ojcem. Zażądał, by Wilczur zgodził się na zatopienie jednego ze swoich statków, których używa do transportu leków i żywności do Afryki. Jego koncern farmaceutyczny działa w jakiejś organizacji charytatywnej i prowadzi stałe dostawy na tamten kontynent. Podobny akt terroryzmu, wymierzony przeciwko ludności potrzebującej pomocy, wzburzyłby opinię publiczną i mógłby zainicjować pierwotną wersję operacji FORNER. Wilczur sprzeciwił się. Na dodatek przeczuł, że spotkanie z przedstawicielami wywiadu może okazać się dla niego niebezpieczne, więc wszystko nagrał. Zagroził, że jeśli komuś z jego bliskich albo pracowników coś się stanie, płyta z tym nagraniem trafi do mediów. Wtedy Miller byłby skończony.
- I tak jest skończony! – odparł zrezygnowany Keller.
- Nie, jeśli odpowiednio spreparujemy nagranie, a sam Wilczur wszystko osobiście potwierdzi. Nagada dziennikarzom, że Miller tylko ostrzegał go przed podobnym atakiem, bo wpadł na trop jakiejś afery w szeregach agencji. Wyjdzie na to, że ktoś wrobił nas w porwanie Vesper. Gdy Wilczur dowie się, że jego własna córka jest w naszych rękach, jak myślisz, czy długo będzie się zastanawiał nad współpracą? Wymyślimy jakąś bajeczkę dla prasy. Takiego autorytetu jak Piotr Wilczur, nikt nie będzie podważał.
- Gdzie jest Aneta!? – warknął Keller i ugryzł się w język, że zbyt pochopnie okazał emocje. Stary weteran sił specjalnych od razu bezbłędnie to wyczuł.
- Mała Wilczurówna? Słodka, prawda? Nasz człowiek zabrał ją do sektora ewakuacyjnego. Zniszczenie śmigłowca trochę pokrzyżowało nasze plany, ale wyjdziemy na prostą. Kilka kilometrów stąd czeka łódź należąca do agentów Millera. Jeszcze tej nocy dostarczymy dziewczynę do kwatery wywiadu i przekonamy ojca, żeby pomógł nam wybrnąć z tego gówna, w które według ciebie wpadliśmy. Jeśli zostało mu choć trochę oleju w głowie, to może jeszcze kiedyś zobaczysz ją w jednym kawałku. Nie robiłbym sobie jednak zbyt wielkich nadziei… to córka milionera, bogatego potentata. Dziedziczka wielkiej fortuny. Nie jest dla faceta z naszej półki. Tacy jak my zdychają od kuli w brudnym okopie, w czasie gdy tamci bawią się na salonach.
Adamczyk cieszył się, że zajął przeciwnika rozmową. Dowiedział się, gdzie jest i kupił sobie kilkanaście sekund. Zakradał się coraz bliżej i coraz wolniej. Już wiedział gdzie ukrywa się Kacper. Policzek komandosa oparł się na rozsuwanej kolbie pistoletu maszynowego. Keller wyczuł zagrożenie. Zerwał z głowy noktowizor i cisnął nim w wodę. Sięgnął do paska i wyciągnął z bandoliera flarę. Drżącą ręką otworzył zamek w rurze granatnika i wsadził do niego pocisk.
- Widzisz, chłopcze – ciągnął dalej były kapitan kawalerii powietrznej, chcąc ostatecznie zagadać swoją ofiarę, był już bowiem bardzo blisko - w tym fachu nie wystarczy szybko i celnie strzelać. Jakiś czas możesz mieć szczęście, jednak fart wkrótce się odwróci. Wielu lepszych od ciebie ginęło na froncie każdego dnia. Ty także zginiesz, prędzej czy później. Choćbyś nie wiem jak był w tym dobry…
- Nie jestem dobry – warknął Keller, bardziej do siebie niż do Adamczyka. - Jestem najlepszy! – dodał wynurzając się zza osłony. Tuż po tym, jak się wychylił, posłał w sufit racę błyskową, która wyskoczyła z lufy wyrzutni, ciągnąc za sobą jaskrawy strumień iskier i eksplodowała tuż pod sufitem. Całe pomieszczenie rozświetlił na kilka sekund oślepiający blask białego światła. W momencie wystrzału Adamczyk odruchowo podniósł głowę i powiódł wzrokiem za flarą. Gdy rozjaśniła ona ciemną komorę maszynowni, krzyknął przeraźliwie. W jego oczy uderzyło bowiem światło, spotęgowane działaniem noktowizora, który czterdziestokrotnie zwielokrotnił jego siłę. Moc była tak duża, że kapitan poczuł niemal fizyczny ból. Zupełnie jakby ktoś wbił mu przez oczy do mózgu dwa ostre noże. Opuścił lufę broni, zasłaniając ręką twarz. Zatoczył się. Kacper ponownie wystawił głowę zza krawędzi pompy, by w świetle flary, która odbita od sufitu trafiła w kąt pomieszczenia, zobaczyć swojego wroga. Dojrzał go stojącego zaledwie kilkanaście kroków przed sobą. Wycelował dokładnie i strzelił serią. Niemal natychmiast poprawił drugą i trzecią. Ciałem oślepionego Adamczyka targnęły spazmy. Poharatany kulami zdążył jeszcze jęknąć, zanim padł i zniknął pod wodą, która chwilę potem uniosła jego ciało na powierzchnię. Wokół niego zrobiło się czerwono od krwi, wyciekającej obficie z dwunastu ran w jego ciele.
Kacper dźwignął się z miejsca, podszedł do niego i obojętnym wzrokiem spojrzał mu w twarz. Blade oblicze krępego bruneta wpatrywało się w sufit wygasłymi oczyma. Młody chłopak splunął tylko z pogardą, po czym rzucił się przez wodę w kierunku miejsca, gdzie spodziewał się znaleźć Fabiana. Zobaczył go chwilę później przy jednej ze ścian. Tak jak Adamczyk, unosił się na wodzie na wznak. Keller zobaczył trzy rany po kulach. Dwie z boku szyi i trzecią pod lewym okiem dawnego kompana. Ucieszył się z faktu, że jego przyjaciel miał chociaż szybką śmierć.
- Mówiłem ci, żebyś nie dał się zabić – szepnął troskliwie Keller, kładąc dłoń na piersi chłopaka. – Ale ty jak zwykle nie chciałeś mnie słuchać, draniu.
Westchnął cicho. Przejechał palcami po twarzy Górskiego i raz na zawsze zamknął jego powieki. Zostawił go i powlókł się z powrotem na górny poziom. Stymulator wyraźnie przestawał działać. Lewe ramię piekło go niemiłosiernie. On sam zaczął ciężko dyszeć. Gdy dotarł do schodów, poczuł, że całkowicie opada z sił. Ostatnich tchem wdrapał się po stopniach na poziom pasażerski. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność. Było też bardzo zimno. I cicho. Temperatura wahała się zaledwie kilku stopni powyżej zera. Cisza wskazywała na to, że bitwa już się zakończyła. Czyżby demon wybił całą załogę rosyjskiego desantu. Czy teraz to właśnie on jest ostatnim żywym człowiekiem na statku? Czy został już naznaczony na ostatnią ofiarę w tej krwawej uczcie? Ruszył na oślep wzdłuż korytarza, cały czas podpierając się ściany. Mdlał. Żołądek skręcały mu impulsywne skurcze. Płuca zaatakował gwałtowny kaszel, przez który wypluwał nagromadzoną w ustach krew. Jej posmak był tak ohydny, że wydawało mu się, iż za chwilę zwymiotuje. Nawet nie zauważył, gdy karabin zsunął mu się z ręki i z łomotem upadł na podłogę. Keller poruszał się dalej, po omacku wodząc dłonią wzdłuż ściany. Zaczął tracić oddech. Wreszcie runął na kolana. Ostatnim przebłyskiem gasnącej świadomości zdołał wyciągnąć z ładownicy otrzymany od Goebbelsa, zapasowy stymulator. Zrobił sobie zastrzyk, wbijając igłę w przedramię. Odczekał jakieś pół minuty, chwiejnie utrzymując się na kolanach, po czym spróbował wstać. Mimo szczerych chęci i wiary w działanie medykamentu, runął bez tchu na panele korytarza. Ostatkiem sił obrócił się na plecy i bezwiednie spojrzał w ukryty za głębokim cieniem sufit. Zamknął oczy i zdał sobie sprawę, że zaczyna spadać w głęboką, przepastną otchłań.

* * *


Biuro dyrektora CBŚ, Komenda Wojewódzka Policji, Gdańsk

22 styczeń, 3:31


Biuro Prusa wypełniał przyjemny aromat świeżo parzonej kawy. Wejchert, Szymczak i Czarnecki stali przed biurkiem swojego szefa, który delektował się nią, próbując odegnać tym dręczące go zmęczenie i senność. Pozostała trójka, młodzi i zatwardziali policjanci, jakoś sobie z tym radzili. Obecnie nakłaniali szefa do udzielenia im pozwolenia na bezpośredni udział w operacji przechwycenia Vesper, którą mieli przeprowadzić antyterroryści Wolskiego. Daniel właśnie przekładał Prusowi kilka optymalnych możliwości ataku, gdy w jego kieszeni rozdzwoniła się komórka.
- Przepraszam – rzucił zdawkowo nadkomisarz i odebrał połączenie. – Mówi Wejchert. Słucham?
- Witam, komisarzu. Lewandowski z tej strony. Mamy tego doktorka. – Głos krakowskiego funkcjonariusza był pełen entuzjazmu.
- Bardzo dobrze – ucieszył się Daniel. - Możecie jakoś zorganizować bezpośredni przekaz audiowizualny?
- Wszystko jest już gotowe – odparł uprzejmie Lewandowski. – Jak zwykle czekamy tylko na was.
- Będziemy gotowi za dwie minuty – powiedział Daniel, pożegnał się i rozłączył.
Skierował wzrok w stronę Prusa. Na jego twarzy wykwitł podstępny uśmieszek.
- Mają tego Klomberga – mruknął. – Najdalej za kilka minut dowiemy się, o co chodzi w tej całej aferze.
- To mamy gnoja w kieszeni – ucieszył się Szymczak, zacierając ręce.
- Więc dowiem się wreszcie, co to za jeden, ten wasz Keller? – dyrektor popatrzył na swojego ulubieńca wzrokiem wiecznego sceptyka.
- Z całą pewnością – przytaknął Wejchert.
- Więc ruszajmy – Prus wstał z wygodnego fotela i wskazał swoim gościom drzwi. – Zobaczmy, jaka kolejna, mroczna legenda o potworach kryje się za tym wszystkim – dodał drwiąco.
Daniel skrzywił się nieznacznie, ale tak, żeby szef niczego nie zauważył. Prawda była w tym przypadku rzeczywiście mroczna i nie należało tego ignorować. Prus jak zwykle potraktował wszystko dosyć banalnie. W końcu nie czytał raportu krakowskich kryminalnych, które precyzyjnie i drobiazgowo opisywały sposób i metody, jakich Keller używał do mordowania swoich ofiar.
Ale wkrótce się przekona, pomyślał. Przekona się, jak mroczna potrafi być prawda. Zwłaszcza, że mrok kryje się właśnie tutaj, wśród nich. A on przysiągł sobie, że jeszcze tego wieczoru dowie się, dzięki komu. Miał już bowiem pewien plan.

* * *


Otworzył oczy. Z głębokiego cienia zaczęły wolno wyłaniać się rozmyte kontury poszczególnych mebli. Pod ścianą stała szeroka, dwudrzwiowa szafa z dębowego drewna. Po przeciwnej stronie sypialni znajdował się kredens z telewizorem, gustowny kominek i stolik, na którym stał wazon z bukietem świeżych kwiatów. Obrócił głowę. Na mieszczącym się tuż obok łóżka biurku, widniało oprawione w ramkę zdjęcie. Jego własna fotografia z wakacji sprzed paru lat. Tknęło go niejasne przeczucie. Rozejrzał się jeszcze raz po całym pomieszczeniu, tym razem nieco dokładniej. Wiszące na ścianach obrazy, zasłony, książki na półkach. Poznawał to miejsce. Jego dom. Rezydencja, którą kupił przed dwoma laty od znajomego dewelopera. Leniwie usiadł na łóżku i zsunął bose stopy na podłogę. Tuż obok ramki ze zdjęciem stał aparat stacjonarnego telefonu, na którego panelu migała regularnie czerwona dioda. Wcisnął jeden z guzików.
- Masz jedną nową wiadomość – rozbrzmiało z głośnika.
- Cześć, kochanie. Musiałam dzisiaj wcześniej wyjść. Spałeś tak słodko, że nie chciałam cię budzić. Wrócę dzisiaj trochę później, chyba, że urwę się z ostatnich zajęć. Tak więc zakupy i obiad będziesz musiał zrobić sam. Wrócę pewnie w sam raz na kolację, więc możesz ją przygotować. Mam ochotę na coś ostrego. Może być jakaś tortilla. Byle nie za zimna. Do zobaczenia wieczorem, Kacper. Kocham cię.
Keller spojrzał obojętnym wzrokiem na aparat telefonu, który chwile później obwieścił:
- Brak nowych wiadomości.
- Już ja dobrze wiem, co ostrego lubisz najbardziej – uśmiechnął się chytrze chłopak, po czym wstał i wyszedł z sypialni.
Przeszedł korytarz, mijając kuchnię. Na stoliku zobaczył nie dopitą w całości kawę i zasypany okruszkami chleba talerz. Bałaganiara, pomyślał i uśmiechnął się złośliwie. Masując zdrętwiały kark, skierował się w stronę łazienki. Szarpnął za klamkę i otworzył nieduże, białe drzwi. Wtedy uderzył go w oczy potężny blask.
Ocknął się w tamtym korytarzu. Szerokim korytarzu przemysłowym, zakończonym dwuskrzydłowymi drzwiami z dykty. Poznał tamten magazyn. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, skąd dokładnie go pamiętał. Zza drzwi, jakieś dziesięć metrów dalej, dochodził łomot ostrej demolki i kobiece wrzaski. Znał ten ciepły, kobiecy głos, obecnie taki obcy i wystraszony. Jak zwykle w swych wizjach, niepewnie ruszył naprzód, kierowany wewnętrzną potrzebą rozwikłania męczącej go tajemnicy. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że trzyma w dłoni uchwyt kałasznikowa. Podniósł broń i spojrzał na odbijające się od oksydowanej stali promienie światła. Karabin był idealnie wyczyszczony i wypolerowany. W ciągu kilku długich sekund znalazł się na wprost drzwi. Lewa dłoń chłopaka pchnęła klamkę i otworzyła jedno ze skrzydeł, po czym objęła silnym uściskiem magazynek karabinu. Gdy już stanął w progu otwartych drzwi, w jego oczy ponownie uderzył go blask. Tym razem krótszy i mniej intensywny. Blask pistoletowego wystrzału. Dopiero pół sekundy później dotarło do niego to, co zdążyły zarejestrować jego źrenice, nim zdążyły zwęzić się pod wpływem nadmiaru światła. Spojrzał jak ubrany w skórzaną kurtkę mężczyzna strzela w głowę klęczącej metr przed nim dziewczyny. Boże Wszechmogący, tylko nie ona…
Jego serce ścisnął straszliwy żal. Odruchowo podniósł kałacha do strzału, pochylając głowę do celownika. Wymierzył w plecy zabójcy, który stał do niego tyłem, zaledwie parę kroków dalej. Tamten najwyraźniej go usłyszał lub po prostu wyczuł czyjąś obecność, bo właśnie się odwracał. Nim Keller zdołał ujrzeć jego twarz, pokój rozpłynął się jak we mgle, a on znów czuł, że spada. Znów znalazł się w nieprzeniknionej ciemności, przerywanej jedynie rozmytymi, urywanymi kadrami z tamtego wieczoru. W końcu wszystko ucichło, znieruchomiało i zgasło. Pozostał tylko on i nicość. Nagle, gdzieś w ciemności, usłyszał niewyraźne słowa:
- Bore khe karadan… Bore khe karadan…
Nim zdołał zastanowić się nad sensem któregokolwiek z tych wyrazów, w ciemności coś mignęło. Po chwili wyraźnie dojrzał iskrzące światełko na końcu tunelu. Niewielkie i słabo migoczące. Z każdą sekundą powiększała się nieznacznie. Zdawało mu się, że po prostu umiera i zmierza w stronę bram do raju. W końcu w każdej opowieści ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, jest wzmianka o światełku na końcu tunelu. Zdziwiło go to, gdyż dobrze wiedział, że na raj sobie nie zasłużył. Po chwili, jeszcze niedawno maleńka iskierka, raźno zaświeciła mu w oczy, niczym potężna lampa latarni morskiej. Kacper uniósł ociężałe powieki i spojrzał dokładniej w kierunku źródła światła. Dopiero po jakimś czasie wzrok przyzwyczaił się do jego natężenia. Zrozumiał, że pochodzi z latarki umocowanej pod lufą karabinu szturmowego. Rozejrzał się dookoła. Nadal leżał na podłodze korytarza, tak jak w momencie, w którym zemdlał. Z tą różnicą, że teraz stało nad nim czterech zamaskowanych mężczyzn z bronią w ręku. Jeden z nich świecił mu po twarzy. Najprawdopodobniej chciał sprawdzić, czy jeszcze żyje. W końcu był cały zakrwawiony i śmiertelnie blady. Chłopak stęknął ciężko. Komandosi najwyraźniej przekonali się, że nie jest z nim tak źle. Wywnioskował to po tym, jak zobaczył, że jeden z nich unosi nieznacznie nogę. W następnej sekundzie ta sama noga zaczęła z zastraszającą prędkością zmierzać w kierunku twarzy Kacpra. Gdy mocno podkuty, żołnierski but wylądował na jego twarzy, chłopak ponownie zatonął w kojącej ciemności. W ostatniej chwili zdążył obrócić głowę, ratując tym samym nos przed nieuniknionym zmiażdżeniem. Zamiast tego zafundował sobie opuchliznę prawego policzka na co najmniej trzy tygodnie.
Nie miał jednak czasu na zbędne rozmyślania o ranach i siniakach. Musiał pomyśleć, jak wydostać się z obecnej sytuacji. Wpadł w łapy wroga i miał bardzo mało czasu oraz jeszcze mniej sił, żeby wykombinować, jak ujść cało z tonącego grobowca w jaki zamieniła się Vesper. Gdy tracił przytomność, w uszach nadal dudniły mu tajemnicze słowa:
- Bore khe karadan…

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Ramirez666 · dnia 10.03.2011 09:28 · Czytań: 809 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty