___ 1
Bębniący o parapet deszcz wprawiał go w przygnębienie. Lało non stop już drugi dzień i nie zanosiło się na poprawę pogody. Na dodatek od morza wiał zimny, przenikliwy wiatr. Gdyby nie kalendarz powiedziałby, że to listopad, a nie koniec czerwca.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Szlag by to trafił, powiedział sam do siebie i z ociąganiem wygrzebał się z pościeli. Za godzinę musiał być w sądzie na swojej sprawie rozwodowej. Tak właściwie, to powinien się cieszyć, że po prawie dwuletnich procesowych korowodach, kupie szmalu wydanego na adwokata i dużej ilości zszarganych nerwów znów będzie wolnym człowiekiem. Przecież sam tego chciał, a właściwie chcieli oboje z Anką. Po dwóch latach małżeństwa doszli do wniosku, że nie mają sobie już nic do powiedzenia, że żyjąc ze sobą, tak naprawdę żyją obok siebie, każde swoim rytmem; on ciągle za kółkiem, starając się zarobić jak najwięcej w tych niełatwych dla taksówkarzy czasach, Anka na dancingach, dyskotekach, z kumplami, z przyjaciółkami, na zakupach, na plotkach… Widywali się przelotnie, przeważnie rankiem, gdy Anka wracała z imprezy, a Jacek wyjeżdżał do pracy albo kończył właśnie nocną zmianę. Z bólem serca patrzył, jak Anka lekką rączką wydaje forsę swoją i jego. Ale pretensje mógł mieć tylko do siebie samego. Żeniąc się z Anką wiedział, że ona lubi zabawę, życie na luzie, bez trosk, kłopotów, że nie przywiązuje wagi do pieniędzy i wydając je nie zastanawia się, skąd się wzięły w jej portfelu? Owszem, on też lubił rozrywkę, ale nie była ona dla niego tak istotna jak dla Anki. Na pewno pochopne podjęcie decyzji o ożenku, zaledwie po trzech miesiącach znajomości, było brzemienne w skutkach, ale Anka po prostu go zauroczyła. Miała wrodzony wdzięk, któremu kamień by się nie oparł, a co dopiero Jacek. Była bardzo ładna, szalenie zgrabna, żywa, świetnie tańczyła, posiadała duży iloraz inteligencji, co bardzo mu imponowało, a przede wszystkim miała długie, cholernie zgrabne nogi. Skończyła anglistykę, perfekcyjnie władała językiem Szekspira i gdyby tylko chciała, bez trudu znalazłaby całkiem niezłą posadę. Jednak tu zaczynała się ciemniejsza strona jej oblicza, której Jacek wolał dyplomatycznie nie zauważać, by nie zrazić do siebie Anki, a co było ogromnym błędem z jego strony. Anka nie była stworzona do pracy w systemie kapitalistycznej gospodarki. Bardziej odpowiadałby jej model pracy obowiązujący w nie tak odległej epoce. Nie dla niej punktualność, zaangażowanie, dyspozycyjność przez całą dobę. Takie sztywne reguły gry nudziły ją szybko. Nie potrafiła usiedzieć długo w jednym miejscu i zająć się swoją robotą. Dlatego też często zmieniała pracę tym bardziej, że nie miała kłopotów z jej znalezieniem. Wręcz przeciwnie, często to jej szukano gdy było jakieś pilne zlecenie. Nie zdarzyło się, by ktoś miał zastrzeżenia co jej kompetencji. Drażnił jedynie brak samodyscypliny i to skutecznie zniechęcało potencjalnych pracodawców od wiązania się z nią na stałe. Ale jej to nie przeszkadzało. Gdy zaczynało brakować jej gotówki brała wówczas pierwszą lepszą pracę, jaka nawinęła się jej pod rękę, jakieś tłumaczenia, korepetycje, a gdy uznała, że jest już zabezpieczona finansowo na jakiś czas rzucała zajęcie.
Małżeństwo z Jackiem przyniosło jej nieco korzyści. Teraz miała dodatkowe źródełko, z którego mogła czerpać fundusze na rozrywkę. Wprawdzie Jacek przez pierwsze pół roku łudził się, że zdoła choć trochę zmienić jej przyzwyczajenia, ale to były tylko jego pobożne życzenia. Konsumpcyjny styl życia był dla Anki o wiele bardziej istotny niż głos rozsądku męża. Ale ostrzegała go o tym lojalnie przed ślubem, ale tak to jest, jak mężczyzna zakocha się po czubek głowy… Jeszcze liczył, że może jak powiększy się ich rodzina, Anka będzie zmuszona spuścić nieco z tonu, ale niestety –jak to określiła-w najbliższej pięciolatce nie przewiduje takiej opcji.
Taka egoistyczna, typowo konsumpcyjna postawa żony na dłuższą metę była dla niego nie do wytrzymania. Był raczej typem domatora, lubiącym posiedzieć czasami w rodzinnym gronie przed telewizorem, pogadać o problemach, radościach a tu? Nie miał żadnej pewności, że w Ance znajdzie oparcie w trudnych chwilach, że gdy będzie jej potrzebował, ona nie odwróci się od niego i znajdzie sobie innego sponsora. Szczerze wątpił, by rozmowa z Anką doprowadziła do jej nagłej metamorfozy. Zbyt ceniła sobie swoją niezależność by tak nagle, z dnia na dzień, zrezygnować z tego. Kiedyś zresztą, gdy była nieco wstawiona, wyznała Jackowi, że nie ma pojęcia, co skłoniło ją do tego, by wyjść za niego za mąż? Przecież chodziło jej głównie o forsę, a do tego wystarczyłby jej jakiś bogaty kochanek, o jakiego wcale nie było tak trudno. A może podświadomie bała się, że kochanek mógłby się jej pozbyć w ciągu jednej godziny i to bez żadnych konsekwencji? A mąż, jak by nie było, to jednak pewniejsza instytucja. Na dodatek przystojny, dowcipny, przy forsie, w łóżku też niczego sobie… Tak, ten związek od początku był skazany na niepowodzenie.
Jechał swoim ośmioletnim volvo 440 przez skąpane w potokach wody ulice Gdyni. Kochał to miasto, ale dziś wydawało mu się wyjątkowo ponure i przytłaczające. Nie był rodowitym gdyniani-nem. Przyjechał tu piętnaście lat temu, by rozpocząć edukację w Liceum Morskim. Pochodził z Bieszczad, większość wakacji spędzał w rodzinnych stronach, nad morzem był ze trzy razy w życiu. Skąd więc to nagłe zainteresowanie wielką wodą? Może to zasługa jego wujka, który służył wówczas w marynarce wojennej w stopniu komandora? On to właśnie, podczas przedostatnich wakacji w podstawówce, kiedy to Jacek spędził prawie dwa miesiące w Gdyni, zasiał w nim ziarnko fascynacji morzem. A że trafiło ono na podatny grunt, od tamtej pory rozpoczęła się morska przygoda Jacka. Barwne opowieści wujka tylko podsycały umiejętnie jego chłopięcą wyobraźnię. Wprawdzie wujek od dłuższego czasu wiódł życie szczura lądowego, pracując w sztabie marynarki wojennej przy Skwerze Kościuszki, ale niegdyś pływał na kutrach torpedowych. Jacek nie zwlekał długo z podjęciem decyzji. Zapragnął pójść w ślady stryja z tą jednak różnicą, że bardziej od torpedowców i niszczycieli pociągały go masowce, drobnicowce i kontenerowce, a co za tym idzie-porty wielkiego świata. Chciał nie tylko pływać, ale także zwiedzać i poznawać dalekie kraje, co w ówczesnej sytuacji geopolitycznej miało duże znaczenie.
Nauka w liceum szła mu nawet nieźle, ale nie na tyle dobrze, by zakwalifikować się do słynnej szkoły pod żaglami kapitana Baranowskiego. Jego szkoła mogła wysłać w ten niecodzienny rejs tylko jednego ucznia. Konkurencja była ogromna, a kryteria naboru niezwykle wyśrubowane. Chcąc nie chcąc, Jacek musiał zapomnieć o rejsie „Pogorią”. Liczył jeszcze na protekcję wujka, ale spotkał się z kategoryczną odmową.
- Skoro nie sprostałeś wymaganiom, to nie zabieraj miejsca innym. Pomógł bym ci, gdyby chodziło o sprawę mającą zaważyć na twoim dalszym życiu, ale rejs? Jeszcze ci to pływanie bokiem wyjdzie. Owszem, taki rejs to niezapomniane przeżycie, ale daj szansę tym, którzy być może już nigdy nie będą mieli okazji stanąć na deskach pokładu -usłyszał wówczas w odpowiedzi.
Czuł wtedy duży żal do wujka, że nie pomógł mu w tak ważnej dla niego sprawie. Przecież całe ówczesne życie składało się ze znajomości, protekcji, łapówek, układów i układzików. Nie bardzo mógł to ogarnąć swoim nastoletnim rozumem, że w życiu trzeba liczyć przede wszystkim na siebie i na swoje możliwości, a nie szukać poparcia u innych. Z czasem przyznał wujkowi rację. W trakcie dalszej edukacji w liceum , a potem w Wyższej Szkole Morskiej miał kilkakrotnie okazję odbycia rejsów szkoleniowych, może nie aż tak dalekich jak „Pogorią”, ale dały mu one dużo satysfakcji i nauczyły zaradności i samodzielności. A z protekcji wujka nie było mu dane nigdy skorzystać i to z całkiem innej przyczyny. Gdy był na trzecim roku studiów, wujek zmarł nieoczekiwanie na zawał serca. Wraz z jego odejściem w Jacku dokonała się ogromna metamorfoza. Cały jego dotychczasowy zachwyt pływaniem nagle prysł. Niedawna, autentyczna fascynacja rozwiała się niczym lekka, poranna mgiełka. Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście chciał być marynarzem czy też uległ wpływowi osobowości wujka, swadzie z jaką opowiadał o swoich przeżyciach? Próbował przekonać sam siebie, że to niemożliwe, żeby tak z dnia na dzień dogłębnie zweryfikować swoje upodobania, że to tylko chwilowe zwątpienie, jakieś załamanie nerwowe, że trzeba się przełamać, wziąć w garść i żyć dalej. Poza tym nadal kochał morze jako wielką połać wody, mógł tez godzinami siedzieć na plaży i wpatrywać się w kraniec horyzontu, gdzie niebo styka się z falami. Lubił tez popływać „Bosmanem”, niewielkim sześcioosobowym slupem odziedziczonym po wujku, ale wizja dalekich, wielomiesięcznych rejsów przestała już go pociągać. Nagle uświadomił sobie, że nie jest zdolny do życia w samotności, że pragnie mieć żonę, dzieci, a co za tym idzie widywać ich na co dzień, a nie przez dwa miesiące w roku. Nie chciał brać przykładu z wujka, który nigdy nie założył rodziny.
Studia skończył bardziej dla świętego spokoju niż z przekonania, że te pięć lat nauki na coś mu się w życiu przyda. Mógł w każdej chwili podjąć pracę na morzu albo załatwić sobie jakąś ciepłą posadkę np. w Gdyńskim Urzędzie Morskim, ale zdecydował się zmienić profesję i zostać handlarzem. Korzystając z okazji kupił za niewielką sumę stoisko w hali targowej i postawił na branżę spożywczą. Nieduża kawalerka, która odziedziczył po wujku zmieniła się wkrótce w podręczny magazynek towarów od gumy do żucia począwszy , a na bananach skończywszy. Czasy były jeszcze komunistyczne i takie rarytasy pojawiały się w sklepach jedynie przed Bożym Narodzeniem albo na pierwszego maja i znikały dość szybko z półek. W towar zaopatrywał się, tak jak i inni, u marynarzy powracających z rejsów. Kilku jego kolegów z roku zamustrowało się na statki kursujące na różnych liniach. Szybko nawiązał z nimi kontakt i dzięki temu zawsze miał to, co potrzeba. Koledzy podśmiewali się z niego, że jednak do końca nie wyrzekł się morza, że kołaczą się w nim jakieś ciągoty w stronę wody. Niekiedy zazdrościł im trochę tych morskich przygód, opowiadanych przy piwie czy kilku szklankach whisky, niekiedy przesadzonych i mocno ubarwionych dla uzyskania lepszego efektu. Momentami marzył, by znaleźć się na miejscu któregoś z nich, ale to pragnienie mijało zwykle na drugi dzień wraz z po imprezowym kacem.
Interes prosperował nieźle. Jacek osiągał zyski, o jakich mu się nigdy nie śniło. Nawiązał kontakt z rodziną w Bieszczadach i sprzedawał im hurtowo to, co nie zeszło mu na stoisku. Tam każdy zagraniczny towar był witany z entuzjazmem i nikt nie przejmował się zbytnio upływającym właśnie terminem przydatności do spożycia. Musiał nawet wynająć pracownika do pomocy na stoisku podczas gdy on wyruszał z dostawą w Bieszczady. Po zmianach ustrojowych, kiedy to cały naród wziął się za handel tzw. łóżkowy, jego zyski stopniowo zaczęły maleć. To, co kiedyś było rarytasem, dostępne było teraz niemal na każdym rogu ulicy. Nie czekał, aż nastąpi totalna klapa; sprzedał swoje stoisko w hali, kupił od znajomego Szweda używane volvo i został taksówkarzem.
Zaparkował na Starowiejskiej. Stąd do sądu miał zaledwie parę kroków, ale i tak zdążył zmoknąć. Anka już była. Siedziała w niedbałej pozie na ławce. Prawa noga, założona na lewą, kusząco eksponowała jej zgrabne udo tylko nieznacznie przysłonięte czarną, krótką spódniczką. Nogi, które kiedyś uwielbiał pieścić, obleczone w czarne rajstopy i obute w tegoż koloru zamszowe szpileczki, zajmowały prawie połowę przejścia w i tak już ciasnym korytarzu. Każdy, kto chciał przejść, musiał zwrócić na nie uwagę, a następnie na ich właścicielkę; szczupłą, o zmysłowo zarysowanych piersiach i burzy kruczoczarnych włosów okalających twarz niemalże modelki. Twarz pozbawioną teraz emocji, tak jakby rozwód był dla jej właścicielki chlebem powszednim.
-Wyglądasz jak zmokły szczeniak –rzuciła obojętnym tonem na powitanie, a gdy stanął koło niej i kapiąca z włosów woda zmoczyła kilkoma kroplami zamsz szpileczek, dorzuciła z lekkim wyrzu-tem: -Mógłbyś się przynajmniej wytrzeć. Jeszcze narobisz tu potopu…
- Jako zmokły szczeniak najchętniej wytarłbym się o twoje nogi, którymi kusisz wszystkich petentów. Uważaj, bo sędzia się zapatrzy i pomyli w orzeczeniu wyroku.
Posłała mu lekceważąco – pogardliwe spojrzenie. – Nie jesteś zbyt oryginalny. Poza tym już za późno na takie łzawe teksty. Zresztą chyba nie chciałbyś żebym do ciebie wróciła?
- Wystarczyłyby mi twoje nogi. Zawsze działały na mnie zniewalająco. Chyba przesłoniły mi cały świat i dlatego nie zwróciłem uwagi na resztę, kiedy cię brałem za żonę.
- To nie dobrze jak mała „główka” rządzi dużą głową…
- Jaka główka? O co ci chodzi? – udał, że nie rozumie aluzji.
- Każdy chłop na widok młodej laski myśli tylko o jednym…
Nie wiadomo, jak potoczyłaby się ta wymiana zgryźliwości, gdyby nie sekretarka, która wła-śnie wyszła z sali rozpraw i wyczytała ich sprawę.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
jelcz392 · dnia 16.04.2011 21:04 · Czytań: 1131 · Średnia ocena: 3,67 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: