Kilka tygodni temu czytałam jeden z jeden z artykułów nowego tygodnika polskiego „Uważam Rze inaczej pisane” (4/2011), w którym autor, Krzysztof Feusette, negatywnie wypowiadał się na temat polskiego kina, a tym bardziej o polskich serialach: „Jeśli dzisiaj polskie kino od Hollywood dzieli przepaść, to w przypadku polskich seriali trzeba mówić o wszechświecie”. Słusznie. Większość polskich produkcji (abstrahując od dramatów dokumentalno-historycznych, pełnych nieaktualnego już, dwudziestowiecznego patosu, które i tak pozostawiają sobie wiele do życzenia) to komedie romantyczne, mało tego, żenujące komedie romantyczne, na niskim poziomie, które - nad czym bardzo ubolewam – cieszą się wielkim zainteresowaniem wśród publiczności.
Podobnie sprawa ma się z polskimi serialami. Filmowcy do perfekcji potrafią zanudzić odbiorów, mówiąc językiem potocznym „lejąc wodę”. Paradoksalnie rzecz biorąc, potrafią ją zorganizować w taki sposób, by telewidzowie nie byli w stanie tego dostrzec, będąc przekonanymi, że mają możliwość zobaczenia czegoś ciekawego. Postacie,
w jakie wcielają się wszędziebywalscy, nierzadko niedouczeni aktorzy, których twarze znamy na pamięć, do znudzenia już chyba z każdego talk-show, są mało skomplikowane, bez ciekawej i wyraźnej osobowości. Nie będę się więcej rozwodzić na temat takich serialów jak „M jak Miłość”, „Barwy szczęścia”, „Ojciec Mateusz”, „Ranczo” itd., czy pobijający rekordy żenady i niskiego poziomu seriale pokroju „W 11”, oraz „Trudnych spraw”. Czasami odnoszę wrażenie, że dyrektorzy stacji telewizyjnych serwujący nam papkę nudnej i bezwartościowej paplaniny mają nas, widzów, za tępych prostaków i idiotów nie zdolnych do myślenia, wydawania sądów czy dyskusji. Oni to wszystko robią za nas.
Piętnastego marca 2011 roku miałam okazję obejrzeć na Scenie im. Stanisława Wyspiańskiego jeden ze spektakli muzycznych wystawianych przez studentów czwartego roku PWST z klasy wokalno-teatralnej. Były to „Śluby Panieńskie wg. Aleksandra Fredry”. „Śluby” zostały pokazane z innej niż dotychczas znaliśmy, klasycznej strony. Jednak tekst Aleksandra Fredry był nadal obowiązuje. Nowatorski nie był tylko śpiew, ale jeszcze mam na myśli realizację i interpretacje reżysera, ciekawe rozwiązania sceniczne i interesujący pomysł.
Dwie przyjaciółki, trochę naiwnie odbierające rzeczywistość i dziecinnie podchodzące do życia, Amelia i Klara znając niewierność mężczyzn składają sobie śluby panieńskie: „Przysięgam na kobiety stałość niewzruszoną nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną”. Niestety, okazuje się, że one same stają się marionetkami, dosłownie pociąganymi za sznurki i złapanymi w sieć intrygi uknutej właśnie przez ród męski…
Nie tylko świat ludzi obowiązują zawiłe ścieżki miłosne. Świat zwierząt też został ukazany jako ten, w którym obowiązują zasady miłości, harmonii, hierarchiczności…Jest to ważne w interpretacji, gdyż postacie zwierzęce oplatały postacie ludzkie, wręcz po nich chodziły, tak jakby do nich należały
i były ich częścią. Zadziwiające jak to dobrze zostało zauważone, jak zwierzęcość dobrze znajduje odbicie
w codziennym życiu, a tym bardziej w życiu uczuć. Nie powinnam się dużo mylić, jeśli napiszę, że ten świat natury silnie ingerował
w życie bohaterów, oni właśnie zakładali maski zwierząt, będące odzwierciedleniem charakterów i osobowości: zająca, żaby, sowy
i lisa.
Diabeł oraz Aniołoł też przeplatały własny świat ze światem głównych bohaterów.
Przyciągającymi aktorkami są Klara i Amelia, wymagają opisania, chociaż było w nich coś drażniącego
i niepokojącego, zwłaszcza w postaci blondwłosej Klary. Nie umiem tego do końca nazwać, ale coś uszczypliwego było w tych dwóch dziewczynach i świetnie podkreślało odgrywane przez nie postacie.
Niezwykle ciekawą postacią okazał się Jan
w nieco kabaretowym wcieleniu przypominającym muchę, w ciągu kilku sekund był w stanie rozbawić publiczność, bezspornie jego rola należała do jednej z najtrudniejszych, chociaż sam nie wypowiadał wielu słów.
W pozostałych rolach aktorzy też umieli się odnaleźć. Pani Dobrójska bardzo dobrze oddała troszczącą się o Klarę
i Amelię panią domu, Radost przedstawiony
jako silna osobowość, chciał połączyć Gucia z córką jego byłej miłości, Gustaw który spędzał czas na zabawie
i intrygach, oraz Albin romantyk, również wplatany w podstęp Gustawa i Radosta.
Na uwagę niewątpliwie zasługuje scenografia. Ogromne lniane,
szaro i lekko pożółkłe, ale prawie że białe materiały zostały podpięte pod sufit. Przesuwały się po scenie wraz
z aktorami, a czasami służyły jako tło do wyświetlanego świata natury. Kolory barwnie współgrały, nie gryząc się ze sobą, wrażliwie skomponowane i dobrane, nawet gdy były zestawione w nieco kontrastowy ze sobą sposób. Co ważne, scenografia nie była uboga, ani też w żaden barokowy sposób przesadzona, została po prostu zrealizowana z niesamowitym wyczuciem smaku i gustu. Kostiumy również były nieszablonowe, takie jak scenografia, lniane, przyciągały uwagę widza. Sposób
w jakim aktorzy poruszali się po scenie w tych właśnie strojach był lekki i płynny. Widać było ciężką pracę choreografów.
W tym spektaklu nie było miejsca na „lanie wody”, czy w nudny i żenujący sposób wolno postępującą akcję. Aktorzy, może i mający nie tak dużo doświadczenia jak od lat znane nam serialowe gwiazdki
i występujący w zupełnie innym charakterze od nich, byli bardzo wdzięczni, po prostu niezwykle prawdziwi. Praca, jaką włożyli zasługiwała na uznanie. To jest prawda obiektywna- wbrew opinii niektórych pseudo-artystycznych intelektualistów, krytyków, myślicieli czy filozofów artystycznych- istnieje coś takiego jak prawda obiektywna,
z którą się po prostu nie dyskutuje. I tą prawdą właśnie jest niesamowita praca włożona w spektakl
i jego urok.
Przedstawienie było trochę za głośne, co utrudniało skupienie się na odbiorze tekstu. Jednym ze smrodków artystycznych jakim posłużył się reżyser był krzyk. Dla mnie nawet lekko przekroczył granicę bólu, ale to chyba była wina dźwiękowców, którzy – jak niegdyś zażartował mój dobry znajomy reżyser dźwięku – zawsze muszą coś zepsuć. Linia melodyczna była zbyt monotonna, nie zmieniała się prawie w ogóle. Chyba tylko wcześniej wspomniana postać Jana nie pozwalała znużyć się słuchającej widowni i zasnąć. Aktorzy mający w sobie ogromny potencjał nie śpiewali sowimi naturalnymi głosami, jakby byli zredukowani do wymyślonego przez reżysera pomysłu. Zdradzili się zaledwie kilkoma dźwiękami, ale widać było, że większość z nich czasami dusiła się w swoich rolach nie mogąc pokazać tego jak potrafią śpiewać naprawdę i jakie są ich prawdziwe umiejętności.
Śpiewacy byli młodzi, silni, pełni życia i energii.
Mimo tych drobnych niedociągnięć spektaklowych życzyłabym sobie aby tacy właśnie aktorzy przejęli pałeczkę
i śmiało wkroczyli do polskiego kina i telewizji, a nawet rynku muzycznego, który w Polsce nie stoi na najwyższym poziome, czasami nawet na niższym od telewizyjnych seriali. Niech ceną będą nawet wyważone drzwi, byle by świat kiczu nie zalał nas całkowicie. Zastanawiam się tylko, jak ci młodzi ludzie, szukający prawdy w aktorstwie mogliby to zrobić, jeśli kierujący nimi reżyserowie i producenci zredukują ich, do własnych maślanie nudnych pomysłów, nie pozwalając im się prawdziwie popisać, wprawdzie nie do końca, ale troszkę podobnie jak miało to miejsce przy „Ślubach”.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Karol Oczycha · dnia 01.07.2011 11:07 · Czytań: 1060 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: