Zanim się urodziłem, wiedziałem wszystko.
Było to trochę uciążliwe, kiedy znałem treści komend zanim jeszcze zostały wypowiedziane na głos. Ale nauczyłem się z tym funkcjonować i nie mówić nikomu co nastąpi.
Nie byłem podobny do innych rekrutów: ponadprzeciętnie potrafiłem liczyć w pamięci, zapamiętywać długie ciągi cyfr i czytać szybciej niż wymagano. Nie należałem do tych towarzyskich i roześmianych, raczej trzymałem się z boku uważany za pomruka. Jeszcze bledszy i chudszy od innych patrzyłem na nich spod gęstych włosów, które spadały mi na oczy. Nikt nie wiedział co myślę i kim byłem zanim się tutaj znalazłem.
Moja prycz mieściła się na samym końcu baraku, w prawym kącie. Spałem na dole, a miejsce na de mną zajmował Jurij, dobrze zbudowany Rosjanin, o głowę większy od innych rekrutów, jak każdy inny Rosjanin z resztą, ale tamten był lojalny i na swój sposób wrażliwy. Mówił głośno, z charakterystycznym akcentem, czasem się jąkał, kiedy mnie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, ale nigdy nie był wulgarny. Raz wspomniał mi o swoim domu na wsi
i pracach rolniczych, jakie wykonywał, zanim się tutaj znalazł. Żył skromnie, mieszkał
z matką, pracował ciężko w polu, przygarnął psa, małego i ruchliwego kundla, który machał ogonem i podnosił wzrok zawsze gdy ten obok niego przechodził.
Nie powiem, żebyśmy byli przyjaciółmi, ale kiedy Jurij pomógł mi się podnieść z błota na jednym z nocnych poligonów, zacząłem go darzyć szacunkiem największym zaufaniem
z rekrutów w naszym baraku.
Wszyscy rekruci wiedzieli, że jestem słabszy fizycznie, ale mądry, dlatego jeszcze uważali mnie za kogoś potrzebnego. Gdyby nie moje zdolności, nie miałbym życia w ogóle.
Wiedziałem, że kiedyś będę musiał kogoś ostrzec, łamiąc tajemnicę mojego jasnowidzenia,
a Jurij był tego warty. Jedynym momentem, kiedy mogłem to zrobić była noc. Jak tylko mogłem najciszej wszedłem po drabinie na jego prycz, potrząsnąłem nim i kiedy już ze zdziwieniem otworzył oczy zapaliłem zapałkę.
- Nie idź na górę – wyszeptałem – Umrzesz. Jeśli odmówisz wykonania rozkazu ześlą cię, ale przeżyjesz i wrócisz tutaj za miesiąc. Obiecaj, że nie pójdziesz. – Widziałem zdziwienie na jego oczach – Nie musisz wszystkiego rozumieć, po prostu tam nie idź – już nie prosiłem, ale żądałem. Zapałka zgasła, widoczny został tylko unoszący się od niej dym.
Jak co rano obudził nas gwizdek. Tym razem jeszcze głośniejszy i okrutny. Kolejny dzień znęcania, pomyślałem. Tym razem rozkazy były inne, zamiast biegać dookoła obozu mieliśmy się ubrać w mundury i stawić na placu apelowym. Mnie to nie zdziwiło, inni wiedzieli, że miało się wydarzyć coś złego, ale jeszcze nie wiedzieli co. Ja o siebie byłem spokojny.
Stałem w trzecim szeregu, ostatnim. To był bezpieczny szereg. Od komendanta dzieliły mnie dwie osoby, a więc było pewne, że ten nie będzie mi wypluwał rozkazów krzycząc prosto
w twarz.
- Wyczytani wystąp! Kmieć, Gargsten, Żegmiłow…
Jurij zrobił krok do przodu. Za nim inni skazańcy.
Oni zostali, w sumie dziesięć osób, to cały zastęp najsilniejszych jacy byli, my w pełnym rynsztunku musieliśmy przebiec obowiązkowe pięć kilometrów…
Wieczorem już, kiedy ledwo stałem na nogach rzuciłem się skonany na prycz. Nie musiałem sprawdzać czy na swojej będzie Jurij. Nie odmówił, pojechał z innymi. Zawsze był lojalny. Umrze, jeszcze tej nocy, myślałem, kula w głowę, to nie jest długa i bolesna śmierć. Nie spałem, naiwnie czekałem na jakiś znak.
Następnego dnia apelu ogłoszono nazwiska poległych bohaterów. Po południu przyjechali nowi rekruci, jeszcze bardziej zdezorientowani i przestraszeni niż my pierwszego dnia.
W nocy zrobili nam alarm. Mnie też wysyłają, mogę odmówić, ześlą mnie wtedy, jeśli pójdę to i tak się dobrze skończy. Przecież wiem, że się dobrze skończy, ale… nie wiem jak. Po raz pierwszy… Uczucie niewiedzy, albo raczej szczątkowej niewiedzy było dla mnie dziwne, nowe, wręcz abstrakcyjne, przyciągało jak ogień przyciąga ćmy zadając im śmierć. Było mi wszystko jedno, dlaczego więc nie mam się dowiedzieć jak to jest być tym „normalnym” bez proroczej wiedzy?
Nie odmówiłem wykonania rozkazu. Nikt nie odmówił, kolejny zastęp lizodupów.
Na początku przywieźli nas na lotnisko. Bez instrukcji, płomiennych słów motywującego przemówienia, ot tak, po prostu wsadzili nas do samolotu wojskowego. Lecieliśmy w burzy, w deszczu natomiast biegliśmy do bazy-baraku. Tam przy jakiejś małej lampce poinformowano nas o celu operacji – mieliśmy zdobyć punkt oblegany przez wroga. Nie wyglądało to dobrze: oni mieli przewagę w ludziach i sprzęcie, a do tego byli tubylcami, lepiej od nas znali teren. To, że dowództwo podejmuje nieudolne decyzje było dla wszystkich oczywiste, ale dlaczego nie mogą wysłać nam wsparcia?
Nie wiedziałem, co się stanie, ale wiedziałem, że nic złego…
Biegliśmy. Noc. Deszcz. Światła. Strzały. Góry. Jakiś krzyk. Trawy do oczu. Wybuch. Znowu strzały… Zbliżaliśmy się do okopu. Dowódca coś krzyknął, ale już nie słyszałem co. Poczułem ból na skroni. Strzał przebił się przez hełm. Umieram, umieram, a więc tak się umiera… To nie boli… Ale słodko… Jeszcze tylko zamknę oczy…
Krzyk małego dziecka zagłuszył całą salę porodową. Brzydkie, sine i obślizgłe dziecko zostało umyte, potem położone na piersi wyczerpanej, ale szczęśliwej matki. Ból i pot nie miały już dla niej znaczenia, oddychała głęboko, przytulała dziecko patrząc na nie
z niesamowitą miłością.
Zanim się urodziłem wiedziałem wszystko, pamiętam o wszystkim, dalej jestem w stanie przewidzieć to, co zaraz się stanie. Potrafię wykonywać w pamięci skomplikowane zadania matematyczne.
Jestem wariatem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Karol Oczycha · dnia 04.07.2011 22:20 · Czytań: 1202 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: