Love Generation
_________________
Monika była w szoku. Roztrzęsiona. W oczach strach.
Wbijała się właśnie, naprędce, we wąską spódnicę - tę ciasną - bo do Kościoła popędzić musiała. Tym lepiej, im prędzej, więc się rzucała po kątach biegając, sprężając, jak tylko umiała. Ale spódnica a`la zakonnica to rurka dosłownie przecież. Na ciepło się ją wciąga i żeby wystygła, związała, to czasu wymaga. Z gorsetem już lepiej o wiele, bo mechanicznie zaciska się, automatycznie. To mgnienie oka zajmuje góra, nie więcej.
- Włosy! - krzyknęła. "Spiąć? W kok? We warkocz i schować? Ło Matko, odrosty blond! Farbować? Kłopot, kłopot bez końca. Skaranie Boskie! Biegać! Biegać! Biec muszę! Ogolić, jak mówi ksiądz? Przysięgam, ogolę. Wieczny kłopot. Skaranie Boskie z tymi kudłami."
Tera jeszcze rękawiczki i płaszczyk gumowy, i w lustro spojrzenie ostatnie. Prawie dobrze, prawie.
"Ale twarz moja śniada! Oj, te rumieńce! No, jakbym o chłopach myślała. Za długo! Za długo na słońcu. Normalnie podpada." Trudno. Musi lecieć, więc musi ujść w tłoku, więc idzie, wychodzi. Tylko coś jeszcze: węgiel na zęby nakłada - szoruje bryłką usta, bo uśmiech niechcący ma grzeszny, olśniewający, chłopom mętlik robiący. No, gdzie z takim ryjem?! Nawet do ludzi wyjść nie wypada, a co dopiero do księdza. Ot, taka niedola. Biada.
Raz, dwa, trzy, cztery ruchy po wargach i lepiej. To dobry patent z tym węglem. Dobry pomysł dobrej sąsiadki. Gdyby nie ona, to sama już nie wie. A to, że po tym Monika wygląda jeszcze ponętniej - jak gotka - to nic, trudno. Ważne, że widać, że się upodla i szpeci, że nie chce być piękna, słodka, idiotka. "Lecę."
Biegnie - krokami japońskiej dziewicy. Tych kroczków wydrepta dziesiątki setek, tysiące, choć do Kościoła ma ino dwa kilometry. A dlaczego? To wina tej wąskiej spódnicy - zaciska się nawet na kostkach.
Mało praktyczna taka praktycznie, a za to schludna i elegancka, a do Kościoła i na Plebanię, i między chłopy, wprost idealna - nóg nie rozłożysz. Patrząc, więc od strony praktycznej, to bardzo praktyczna - teoretycznie.
Gorączka jak na pustyni, skwar, szusza, chrząszcz szczy w trzczcinie, szosa sucha... Monika w biegu kontrolowanym kreacją, nogami targa, szamoce, jak motyl dupą w zamkniętym kokonie. Tup, tup, tup, tupcik, tup, tupcik... Stopka za stopką, a patrząc z boku, to jakby wcale się nie porusza.
A pot z czoła leci i skroni. Ciureczkiem w dół, cała rzeczka. Z boku jej noska, przez czarne usteczka, a dalej po szyi smukłej (już z węglem) pod kołnierz i między cycki. A stąd do pępka i niżej - po brzuszku - w sam środek... Między nogami, po łykach, w trzewiczki.
"O Matko!" - Euforia, bo się Monika wspięła na szczyty. Teraz już leci, bo z górki droga. Pofrunie, jak pingwin, do samych bram Boga.
I teraz kobietka się kładzie, bo tak wymyśliła, i na dół na boczku, jak walec pojadzie.
Frrr i toczy się, jak szpulka nici, jak rurka z kremem w środku, tyle że czarna, a z jednej strony ma botki, a z drugiej tornadem wirują włosy, bo kok się rozpadł i warkocz rozkręcił, zaraz po pierwszym obrocie.
Co za prędkość!
I bum! Z takim impetem w bramę Kościoła wleciała. Wstała. Się rozejrzała i plask - się wyjebała. No to wstała i... znów się wyjebała. A potem się wyjebała, choć jeszcze nie wstała. Próbowała, próbowała, próbowała...
- A co ty robisz, córko?!
Teraz się okazało, że ksiądz już wyszedł z Kościoła i patrzał na te potworne widoki. Był właśnie w Kaplicy, się modlił, wyciszał Różańcem, gdy huk i trzask, w drzwi pierdolnięcie! Wybiegł, jak oparzony, i widział Monikę, jak wstaje i pada, i się podnosi i pada, i pada i pada, się kładzie, zatacza. No obrzydlistwo! Z długimi włosami do pasa, cała porozrywana, postrzępiona, pijana, rozmemłana, Sodoma.
- Proszę księdza! Proszę księdza! - krzyknęła, gdy ten się odwracał z pogardą na świętej pięcie. - Proszę ojca! Proszę.
No to zlitował się łaskawie i przemówił, łypiąc wzrokiem bokiem:
- Mów, prochu marny.
- Widziałam diabła. Diabła widziałam! Czorta.
- A idź ty!
- Widziałam! Widziałam! Sama widziałam.
Kobieta dorosła, niedługo trzydziestka uderzy, a skacze jak dziecko.
- Co ty widziałaś?! Ktoś cię napadł, czy co? Jak ty wyglądasz, na Boga!
- Nie, nie, nie. Nie napadł. To było za stodołą wszystko, na sianie. Miał dziurkę w głowie i się tak strasznie poruszał.
- Ciii! Cicho, cicho. Jezus Maria! No to wejdź, wejdź wtedy. Na zachrystię.
Opowiesz mi wszystko. O Boże.
*
Na wielkim, bogato rzeźbionym fotelu, za wielkim biurkiem zasiadł wielki człowiek - ksiądz. Przed tym biurkiem, na małym taboreciku Monika usadowiona, bo opowiadać miała, więc siedziała i opowiadała.
Zaczęła od tego, że wczesnym rankiem wstała, że się modliła, że posprzątała, uprała, wycisnęła, wyżymała, umyła, obrała, poszatkowała, ugotowała... Później poszła oporządzić ptakom i świniom jeść dała. Potem poszła do sąsiadki, bo jej znajoma mówiła, że jej teściowa...
Ksiądz - Książę Kościoła - się na fotelu usuwał na słów tych melodię i monotonię. Odchodził od zmysłów, w hipnozę zapadał i chwilę później już tylko nieliczne dźwięki stłumione, pomruki łapał. Ona ciągle gadała. Gadała, gadała, gadała, gadała, dała, ała, a, . I cisza błoga. Teraz już tylko wizja się liczy, bez dźwięku. I części przekazu, cząsteczki: mimika, gestykulacje, ust czarnych ruchy, oczu dziewczynki japońskiej mrugnięcia. To się cała zbliża, to oddala, powieki przymyka, mruży, otwiera na oścież, kwituje, mierzy, węszy, gdyba. Te oczy wypełniały całość myśli, cały czas i całą przestrzeń, wszystko.
Szybka diagnoza: głęboka hipnoza.
Aż tu ni stąd, ni zowąd - Monika wstała, się zerwała. I w rozkroku, szeroko na nogach, bo wstając lateks porwała. Ała! Noga. Błyszczący bucik na ostrej szpilce półkole zatoczył w powietrzu i wbił się w blat biurka, do deski, przez Pisma Święte i dokumenty. Jezus Maria! Łydka. I wyżej! Te oczy, oczyska, ten wzrok, te włosy... I świst i plask, trzask. To bicz skórzany wykurwił w blat i... ksiądz się obudził.
- ... I wtedy żem na kolana upadła i na czworaka, i tak po cichu do krzaczka żem doczołgała. - Już słychać Monikę z małego krzesła, z podłogi.
Ksiądz przetarł czoło spocone i oczy.
- Czy ojciec mnie słucha?
- Słucham? Aaa, tak, tak. Słucham, słucham.
- Ano, jużem myślała...
- Mów dalej, córko. Mów dalej.
Kapelan poprawił sutannę i koloratkę, bo prawie wypadła. Usiadł prosto, samego siebie poprawił.
- No i wtedy... - Już mówi dalej świadek zdarzenia. I znów robi te mangi oczy. - Patrzę, patrzę, a tam... diabeł!!!
- Stop! Stop. Jaki diabeł? Gdzie?!
- No tam. Na polu za stodołą. Przecież mówiłam.
Klecha opuścił brwi i się zamyślił, a po chwili rzecze:
- No i co dalej?
- No. - Monika znowu zadowolona, bo może mówić. - No i co ja widzę? A widzę, że siedzi se z Heńkiem na sianie i bimber chleje, i karty rozdaje.
- Karty? - ksiądz zapytuje i jak detektyw się tera czuje, bo coś się mu zgadza, jak tak kalkuluje.
- Ano, karty - Monia odpowiada. - I grali w... W taką grę świńską, co nawet nie powiem jak się nazywa, bo Ojcu by uszy pękły!
- O Matko! No, a co dalej? Coś jeszcze widziała? Mów, mów. Mów chwatko.
Ależ Monika dumną jest w tym momencie, zadowoloną, że widzi u ulubieńca swojego zaciekawienie. Oczy się cieszą, włoski jeżą, kisielek, maślanka, bo trzeba tu dodać, że ksiądz się jej od dawna podoba szalenie. Na każdej Mszy po łacinie ma o nim myślenie. A ostatnio jest gorzej nawet, choć to nie jego wina, bo wszystko przez tę rurko-spódnicę. Przez to dreptanie wąsko, bo wtedy udo o udo i wyżej, a na to wszystko temperatura, ten ukrop, tak parno i ciasno, szuranie, wiercenie, pocenie, iż idąc gdzieś dalej - ma chcenie.
No i teraz Monika się rozmarzyła o tym, czego by chciała, a przecie mówić miała. Ech. I z babami.
Zaczęła znowu nie prędko, powoli, gdy budowanie napięcia sięgało przegięcia:
- Tak. Tak, mój Ojcze Wielebny. Ale to jeszcze nie wszystko.
- Mów wreszcie! Na Boga. Co dalej?
- Wtedy... zaczęło się disko.
- Co się zaczęło? Disko? - Teraz detektyw się zdziwił i trop stracił, bo czorty rozdają karty i to się zgadza, pasuje, leży, jak pewnik w schemacie. Ale disko?
- No. Heniek razem z czortem tańcowali. A muzyka grała ze statku, co spadł za stodołą, taka... hmm kosmiczna. I lampki błyskały we wszystkie strony.
- Hmm.
- Ale żeby ksiądz wiedział, jakie to ładne wszystko. Strasznie. I jak kuszące! A Heniek był bez koszuli. Tak, tak. A ja przysięgam, że jak bym Różańca Świętego przy sobie nie miała, co strzeże każdego, broni i chroni, to bym chyba zaszalała. Bym się poddała. No, jak Boga kocham, gdyby nie Matka Święta, to bym się puściła w te rytmy, pląsy, w tany. Jezus Maria! To musiał być diabeł! Sam Szatan chyba.
Ksiądz się zamyślił, pogłaskał po brodzie i wkrótce zrozumiał wszystko. Że nie przelewki, że jest herezja, że jest niektórym za miło i praw naruszenie. Już wiedział, co robić, już wiedział dość, nic więcej nie musiał, więc podziękował:
- Dziękuję, córko. - I kazał jej prędko wracać do swojej chatki. Już nic nie dodawać, ani nie mówić, nie gadać, nogę stąd dać, dyla. Opuścić zachrystię i Kościół czym prędzej, bo dziwne rzeczy mu wyprawiały jej gadki.
- To będzie twoja cegiełka - dodał do niewiasty szczęśliwej, kiedy już wychodziła i była na progu. - Udział w budowie Kościoła i kroczek w kierunku Nieba.
No takich szpiclów najbardziej potrzeba można by dodać, choć on tego nie wypowiedział. On sam takich rzeczy, w sumie, nie wiedział - co trzeba, a czego nie trzeba - bo pionkiem jest szeregowym, sierotą grupowym, kółkiem maszynowym. O Bogu wie tyle, co śrubka o całym silniku i tyle, co pedał sprzęgłowy wie czemu służy i komu. Tyle. Nic więcej. "Książę Kościoła".
Wyciągnął telefon atomowy. Łączenie z Toruniem - stolicą świata. Wewnętrzny 666, wydział Inkwizycja Wielkiego Brata.
- Halo.
- Pędź zboże. Niech będzie pochwalona Maryja Zawsze Dziewica.
- Na wieki.
- Mamy tu diabła.
- Rozumiem. Chwileczkę, już zapisuję. Okej, mam. Coś jeszcze?
- I opętanie.
_____________________
przejście do części trzeciej