plan - Joachim
Proza » Obyczajowe » plan
A A A
Przez chwilę wydawało mi się, że jestem kompletny. Czułem, że wiem co chcę robić, jak żyć, czym się kierować. To było wspaniałe, spływ szeroką, spokojną rzeką możliwości. W centrum wszystkiego znajdowała się dziewczyna. Brzmi jak banał, cóż poradzić. Oplatałem się wokół niej. Węże wokół hermesowej, brzozowej laseczki. Wszystkie dychotomie pięknie zniwelowane do jednego symbolu. Taka właśnie była, jak giętka witka. I wszystko było proste.

Cóż poradzić, cóż poradzić. Powtarzam to jak zaklęcie od tamtego czasu. Mało magiczne słowa, ale zawierają w sobie to przyzwolenie na bezsilność. Zamiast trzepotać i wyślizgiwać się z dłoni, żeby w końcu zostać ogłuszony, jak jakiś pieprzony, bożonarodzeniowy karp, ja wolałem spokojnie usiąść, wtopić się w fotel, zakurzyć, wsiąknąć w tło, jak kropelka. Piękno prostoty tak właśnie na mnie działa i nie będę się zastanawiał, co też wyrwało mnie, zbudziło, a może dosłowniej – wypieprzyło z łóżka, kiedy ja jeszcze smacznie chrapałem. Wypieprzyło, zostawiło w samych gatkach na zimnej podłodze.

Cóż poradzić, że stoję na tym kurewskim chłodzie, zacieram ręce, nie z oczekiwania, ale żeby się rozgrzać. Cóż poradzić, mogłem się nie godzić na branie roboty. Stoję, autobus, złośliwiec, nie przyjeżdża, a słońce, uparciuszek, jak nie wstaje, tak nie wstaje. Kurwa mać, zamarznę. Zostanę tak tutaj, jak jakiś dwumetrowy sopel. O tym, że byłem to ja, świadczyć będą tylko impulsy elektryczne przeskakujące po moich oszronionych w piękne, lodowe paprocie neuronach. To znaczy – za dużo myślenia.

Spokój, hu hu. Wdech, wydech. Mogłem nie brać pracy ochroniarza, mogłem sobie spokojnie spać dalej, zamiast zarabiać – ograniczać swoje potrzeby. Zaciskać pasa coraz mocniej i mocniej. A potem nic, tylko kariera na wybiegu, byleby mi zęby nie powypadały od nieużywania.

To nie jest tak, że tylko bym narzekał i narzekał. Jestem spokojny, to tylko wszystko jest takie chujowe i zaprzysięgło się, by robić mi na złość, raz, drugi, trzeci. Promyk słońca w tej kupie gówna – praca na planie filmowym. Nie dość, że darmowy catering, to jeszcze nie na co dzień można obserwować filmowców przy pracy. Ha, kolejne ciekawe doświadczenie. Drogi pamiętniczku, nie uwierzysz, co się dzisiaj stało. Na obiad był kotlet, kurwa, kogo oszukuję? Gorszej pracy nie ma. Stanie, stanie i stanie. Otwarcie furtki, kiwnięcie głową. Stanie, stanie i stanie. Dobrze, że nie bez ruchu. Chcąc poczucia pełni nie sądziłem, że skażę się na przymusową kontemplację swojego życia, dwanaście godzin z przerwami na jedzenie i sikanie. Gdyby tak strząsnąć z siebie myśli, jak włochatego pająka łażącego po plecach?

*

Idę szybkim krokiem. Wbijam wzrok w chodnik, przez pęknięcia w szarych płytach wypełnionych piaskiem wydaje mi się, że kroczę po pomarszczonej twarzy starca. Na to skojarzenie robi mi się trochę niedobrze. Zresztą, miało być bez zbędnej wyobraźni. Odrywam wzrok, chcę patrzeć w górę i bezokienne ściany budynków przytłaczają mnie jeszcze bardziej.

Obrzydliwa chropawa powierzchnia ciągnie się w górę i w przód, jednolicie, jak jakiś labirynt. Boję się patrzeć. A gdy mimowolnie unoszę wzrok w górę, widzę ogromne statuy. To zakapturzone szkielety, jak kolumny, podtrzymujące strop nieba, oświetlonego słońcem na mdły, pomarańczowy kolor. Stoją nade mną, modlą się za mnie, opłakują mnie, wskazują drogę. Z ich oczodołów i otwartych, trupich szczęk wylatują chmary skrzeczących przeraźliwie ptaków. A ja idę, mikroskopijny, tym wąwozem, przyświecając sobie pojedynczym płomieniem, która ma mi rozproszyć ciemności na każdy krok naprzód, tak bym się nie potknął, bo ci gigantyczni opiekunowie czekają na najdrobniejszy błąd, by pochylić się nade mną.

Światło niemiłosiernie pali mi dłoń, dlatego unoszę je najwyżej jak mogę. Najchętniej ścisnąłbym je w dłoni, zdusił jednym ruchem, ale wtedy nie zrobiłbym ani jednego kroku. Drżę mimowolnie na myśl o tym - gdybym musiał zatrzymać się nagle, bez pewności kierunku i jedyne, co by mi zostało to usiąść pod ścianą, skulony, i kiwać się w przód i w tył, w przód i w tył. Bez końca, bez ratunku.

*

Wbijam sobie łokieć w udo, a pięść w policzek. Głowa opada mi raz po raz. Siedzę na klapie ciężarówki oświetleniowców i usiłuję czytać biblię. To jedna z pozostałości po tamtej. Taka była słodko nieogarnięta w swojej wierze. Obracała słowo „Bóg” jak cukierek w ustach. Bawiła się w chemiczkę metafizyki, wielkiego naukowca wiary. Wciąż twierdziła, że to wymiana, że ona coś daje Mu, a On daje jej to, o co prosi. Takie prawo zachowania masy. Jej Bóg też bywał złośliwy, spełniając jej zachcianki na opak, w myśl tego oklepanego „uważaj czego sobie życzysz, bo gdy się spełni...” Zastanawiałem się często, czy miała pojęcie czym jest dogmat. Nawet jeśli nie, nie przeszkadzało jej to w doskonałej zabawie w wewnętrzną potrzebę zinstytucjonalizowanej wiary, czy coś jeszcze innego. Koniec końców, to ja zacząłem czytać biblię.

Nie ukrywam, że cholernie mnie nudzi. Multum wątków, bohaterów, a akcja nie trzyma się kupy. Moja ulubiona historia, to ta o wieży Babel. Bóg jak zazdrosny skurwysyn stwierdza, że gdy ludzie są zjednoczeni mogą dokonać wszystkiego, więc nie będą Go potrzebować. Biedny, smutny wszechmogący drży przed zapomnieniem. W swojej złośliwości miesza ludziom języki.

I z tym czytaniem biblii to chyba jakiś problem jest. Patrzą się na mnie wszyscy, krążąc w jedną i drugą, obładowani sprzętem. Ja się, generalnie, opierdalam. W końcu ten najstarszy, chudy i żylasty, zwraca się do mnie.
- Mógłbyś się przesunąć? – Potem patrzy chwilę na dziwny układ tekstu na stronach.
- Wiesz, chcę iść do seminarium, czuję takie powołanie – odpowiadam na to nieme pytanie w jego oczach. Kto normalny czyta biblię? Pieprznąłem tak od niechcenia, ale na widok nabożnego, tak! świetne słowo, szacunku w jego oczach, rodzi się we mnie iście diabelski plan. Dla frajdy pociągnę tę zabawę. Dla zabicia czasu, powiedzmy.

Ogólnie ten główny oświetleniowiec jest trochę dziwny. Zdaje mi się, że wiem, co robi w tym czasie, gdy wszyscy członkowie załogi i obsady znikają w apartamentowcu, którego wnętrza służą za plan.

*

Niebo pęka. Otwiera się z trzaskiem. Wszystko zaczyna płonąć, tak że żar wydusza z płuc ostatni oddech. Nie dla nas świat, nie dla mnie świat. I myślę o tym jak wszyscy giną w ogniu, ulatują nie wiem dokąd.

Złe słońce obraca na mnie swoje oko, ale go nie widzę. Jestem ślepcem. Poruszam się o białej lasce, cienkiej jak włos, dającej jak włos oparcie. Nie czuję głęboko pustych oczodołów, zupełnie tak jakbym urodził się już bez tych oczu. Albo urodził się z szeroko otwartymi, a nigdy nie nauczył się patrzeć.

Natura mnie obezwładnia, wyciąga swoje koronkowe ręce po mnie. Chwila bez walki a ostrym nacięciem zwiążą mnie, usidlą i sam będę rósł jako roślina. Nie zostanie mi nic, tylko to zaufanie do słońca, że nigdy nie zgaśnie.

Czy w takim razie odwracam się do niego plecami sam? Nie wiem, ale oparcie znajduję w splątanej sierści na karku ogromnego psa. Wpijam palce w jego futro tak mocno jak się da. Daję się prowadzić bestii.

*

Wydaje mi się, że za każdym razem, gdy znika, to coś zmienia. Wyciąga koszulę ze spodni, wpina identyfikator w innym miejscu, wiąże buty raz i znowu. Przypatruję mu się znad książki, gdy cośtam robi i kręci się wokół ciężarówki. W końcu spogląda na mnie i widzi, że odkryłem jego sekret. Przystaje i w końcu z rezygnacją siada obok.

Opowiada mi o tym jak pracował kiedyś jako animator. Ustawiał małe laleczki bohaterów filmowych i raz za razem minimalnie nimi poruszał – wykonując klatka po klatce całe sekwencje ruchowe. Szczyci się tym, że figurce psa przyklejał włosy po jednym. I zawsze miał tak zajęte ręce. Stwarzał nimi rzeczywistość, nie przymierzając wielki poruszyciel kukiełkowych bytów.

Nic dziwnego, że snuje się jak odrętwiały, gdy tylko kieruje światłem według wskazań reżysera. I ów „reżyser” nie jest określeniem na demiurga filmu, twórcę z prawdziwego zdarzenia, ale na zwykłego, ubranego w brudny podkoszulek, debiutanta. Ręce błądzą mu niespokojnie, połowicznie z powodu nikotynowego głodu, z drugiej strony – z chęci manipulowania przedmiotami. Przeczesuje włosy, zapina guzik od koszuli, przesuwa klamrę paska, wygładza spodnie i od początku, od góry do dołu, cały czas, porusza palcami, jakby grał na fortepianie swojej postaci. To właśnie zapomniany on, gdy jego władza zmniejszała się i zmniejszała, aż nie zostało nic. I pełen trwogi zorientował się, że jest tym niczym.

Nawet nie muszę na niego patrzeć. Podpieram głowę na dłoni – dwa palce na skroni, kciuk wzdłuż policzka, a on w to wchodzi i mało brakuje, żeby klęknął. Najpierw opowiada ile może, prawie dławiąc się językiem, pospolite bzdury, a potem pyta bez końca i patrzy na niebieskie okładki, jakby spodziewał się, że wskażę mu odpowiednie wersy, które go uzdrowią.

Zamiast tego postanawiam wylać na niego swoją gorycz, wyżyć się. Opowiadam mu o Hiobie, bo czemu nie? Jak każde dziecko współczesnej edukacji znam ten fragment aż nadto dobrze razem z całym bagażem tałatajstwa o zawierzaniu Bogu i akceptowaniu tego, że daje i zabiera jak i kiedy chce. Widzę jego wkurwiony wzrok, bo przecież oczekiwał czegoś kompletnie innego. Robi się czerwony, zaciska pięści i rozluźnia ja na przemian, szybko w rytm swojego zdenerwowania, aż w końcu opuszcza je po bokach i odchodzi w stronę planu – szybkim krokiem zupełnie jakby uciekał, jakby to co powiedziałem goniło go, bo myślał o sobie inaczej.

*

Wielka świątynia twarzy rozpościera się przede mną. Monument poświęcony ja – granatowe, ażurowe podpory pozwalają się wznosić kolejnym kondygnacjom wyżej i wyżej. Na jednej osi grube i miękkie usta, zupełnie niepodobne do reszty oddzielają górę od dołu w swoim enigmatycznym wyrazie. Nie mówią absolutnie nic, są linią demarkacyjną sacrum i profanum – wypowiadają słowa, które spadną jak głazy w pełną splątanych korzeni błotnistą czeluść, albo ulecą dymem, który przecież jest tutaj i wypala z twarzy pustą skorupę.

Dwa oczodoły ziejące czernią patrzą na mnie wyrazem jakiejś troski, gdy ogień po jednej stronie jest jak mrugnięcie okiem. Czy to wszystko jest na serio? Pyta się, jakby mnie podpuszczało.

Z jednej strony wieje silny wiatr i dlatego wiem, że ocaleję. Bezużyteczna ruina bez ścian, zapełniona portykami fasada jestestwa , dziurawa jak rzeszoto – gotowa na przyjęcie nawet karzącego ognia. I wcale nie chcę, żeby unoszący się z maski dym zasnuwał innych, a przecież będzie owiewał wszystkich szarym, grubym kocem pełnym ognistych odłamków, jak ptaki przysiadających gdzie się da, wypalających rzeczywistość.

*

Nie mogę narzekać na tę zabawę, bo przecież sprowadziłem ją na siebie. Nie w pojebanym, karmicznym sensie, ale tak naprawdę – siedząc na tej klapie jak w konfesjonale, rozsiewając wokół siebie atmosferę powagi i enigmatyczności. I w ten sposób każdy musi zwrócić na mnie uwagę, choć jestem najgorzej opłacany na tym cholernym podwórku.

Zaczynam się w końcu wiercić, bo słońce świeci w oczy tak, że w końcu garbię się nad tą biblią tak, że wystarczy dorzucić kołysanie metronomowym ruchem, a będę jak wzorowy żyd albo ktoś.

Kto by pomyślał, że będę bronił się jednak przed światłem. Powiedzmy, że mógłbym usłyszeć od niej coś o niekonsekwencji, o tym, że jestem nudny i zupełnie nie przystaję do jej świata, cóż poradzić, ale przecież o wiele lepiej narzekać na to, że się zbyt przejmuję sobą, a za mało innymi. Oddycham z ulgą, gdy mnie zasadnie wyszydza i boję się przyznać, że obchodzi mnie. To taki rodzaj gry, ale boję się wyłożyć jej reguły, bo i tak wszystko staram się tłumaczyć, aż za bardzo. I mogłaby kazać mi przestać.

Kręcąc biodrami na kształt apoteozy kulistości sunie w moim kierunku starszawa kobieta, która przywodzi na myśl, no nie wiem, Violettę Villas, albo może jakąś amerykańską gwiazdkę w najlepszymi latami dawno za sobą. Przyznaję się, że przez to najpierw wziąłem ją za jakąś aktoreczkę (nie dość, że się nie znam, to na ekranie i tak wszystko jest inne – bardziej płaskie, mimo wypukłości kineskopu). Ale ona jest charakteryzatorką, makijażystką, czy – jak nie lubi by się do niej zwracać, a co powszechne jest w filmowym żargonie – pacykarą.

Staje przede mną i poprawia platynowe loki, spiralne tak idealnie, że aż sztucznie i zaczyna podpytywać o jakieś bzdury. Taksuje mnie wzorkiem, ale lekko, pociągnięciami – udaje, że jestem częścią krajobrazu. Jest nonszalancka aż do bólu, a gdy już się odezwie, to jest królową świata.

Nie ma mi nic ważnego do powiedzenia. Cała jest swoją pracą i przypomina mi starą puderniczkę, czy inny chuj, nie będę udawał, że cokolwiek o tym wiem. Zaczyna, oczywiście, od tego, że jest niesamowicie ważna i bez niej wszystko stanie. Twarz mam kamienną – jedna rysa, a zobaczy, że się bawię w uważnego słuchacza. Na koniec raczy mnie swoim prywatnym rankingiem. Instruuje, którzy aktorzy i które aktorki są godne, w jej mniemaniu, szacunku i z którymi najlepiej się pracuje. Jest to tak samo ciekawe, jak wszystko, co mnie dziś spotkało, czyli wcale.

Chciałbym jej jakoś odpowiedzieć, bo w końcu na tym ma polegać rozmowa, ale orientuję się, że wcale ode mnie tego nie wymaga, więc pozwalam jej płynąć w swoją stronę. Widzę, że może mówić i mówić, aż w końcu – nie przerywając – odpływa w swoją stronę, nawet nie zwracając na mnie uwagi.

*

Smagania jesiennego wiatru przyginają drzewa tak, że sięgają niemal ziemi. W powietrzu wirują ognistorude liście. Pośrodku tego obrazka stoi, chwiejąc się, wielki koń. Szkaradna, z wystającymi spod gnijącego mięsa kośćmi, chabeta. Zwaliste cielsko ledwo trzyma się na patyczkowatych nogach. Widoczne ścięgna układają się w fantazyjne, nierzeczywiste wzory – wystarczy przyjrzeć się bliżej, by zacząć wieszczyć z układu klatki żeber, by widzieć ukryty porządek.

Wrasta w konia w powtórzonym układzie kobieta. Jej nogi zrośnięte z bokami konia trzymają się kurczowo, a czarne włosy są powtórką z końskiej grzywy. Nie widać jej twarzy, bo dlaczego by? Do zapadniętego brzucha, tuż pod żebrami, absolutnym brakiem piersi, przyciska białą laleczkę.

Zwykłą szmaciankę, a może wiedźmowy fetysz – przecież nie mogę wiedzieć. Trzyma ją kurczowo, przeczuwa że to tak naprawdę cisza przed burzą, że zdarzyć się może wszystko – już po śmierci.

Nieważne kim ona jest, niech trzyma mnie mocno.

*

Myślę, że to przeczy wszelkim zasadom prawdopodobieństwa. Wiem, że to wrażenie, że tego chcę, tym się żywię i bawię, ale żeby wszyscy dawali się złapać na to tak łatwo? Cóż poradzić, najwyraźniej mają taką potrzebę. Jest w tym też mój egoizm i to na wypasie – bo co każe mi sądzić, że sprawiam wrażenie, lub nie, skoro to może być dla nich tylko kolejna opcja, żeby opierdalać się w robocie.

To przeczy wszelkim zasadom prawdopodobieństwa, bo dryfuje w moją stronę dźwiękowiec – na szczęście młody chłopak. Widzę, że ślinka mu cieknie na widok książki w moich rękach i boję się: to gorący wierny, albo pedał.

Cóż poradzić, przyjmę wszystkie owieczki do swojego stada, a on na szczęście chce po prostu ponawijać. Zaczyna od opowieści o poprzedniej pracy – wszyscy tutaj najwyraźniej mają to skrzywienie – i dodaje konstatację o tym, że ploteczki pozwalają zachować higienę psychiczną, cokolwiek miałby mieć na myśli.

Był operatorem reżyserki z dźwiękiem w lunaparku. Mówi, że to miejsce w tygodniu zamieniało się w scenografię z horroru. Absolutny brak ludzi poparty pogwizdującym wiatrem między atrakcjami. Pole widzenia ograniczone przez płotki, kolorowe światła i wszędobylskie śmieci – jak cień niegdyś tu obecnych.

Zawsze, gdy siedział w jednym z dużych samochodów, otoczony plątaninami kabli i kontrolek modlił się, by nic nie uderzyło w karoserię, bo padłby na miejscu – twierdzi teraz, że praca w ciągłym napięciu nie mogła skończyć się dobrze. Pewnego dnia, zupełnie przez przypadek, rozdzieliły się kanały z muzyką, która leciała przez megafony – tak, że z pewnych miejsc dźwięk docierał chwilę opóźniony. Ten motyw tak go zafascynował, że siedział przez pół nocy w reżyserce wypróbowując różne ścieżki i efekty.

Siedzi tu koło mnie i zarzeka się, że nikt nigdy tego nie zauważył, ale dla niego było to doskonale słyszalne. Pierwszą noc siedział jak zaczarowany, po trzech dniach zaczęło go to nużyć, a po tygodniu irytować, tak że w końcu naprawił system nagłaśniający.

Usiłuje mnie podpytywać, w tym i o tę ściemę z seminarium. Ale ja mam już dość opowieści, więc nie zdobędę się na swoje. Szczególnie, że ostatnie godziny pracy to nie czas na instant-znajomości – tylko podrzucam kilka zdawkowych informacji, żeby podsycić plotki, którymi najwyraźniej sycą się tutejsi.

*

Z gęstego oparu wyrastają kamienne słupy. Są jak powbijane w ziemię – idealnie pionowo, w równych odstępach. Cały las skał o walcowatym kształcie, a na czubkach w skupiskach wokół malutkich ognisk siedzą malutcy troglodyci o bladych twarzach.

Takich ognisk jest mnóstwo – nikną w oddali bladymi iskierkami. Widać też gdzieniegdzie kamienne platformy z jedynie śladem popiołu, rozrzuconym zapewne przez wiatr, albo śladem spalenizny wytartym z powierzchni palcem wszechmogącego.

I mam dziwne przeczucie, że co noc, tylko by uciec przed zimnem, decydują się poświęcić któregoś z nich, by podtrzymać ogień. Ciało wybranego biedaka posłuży reszcie jako opał. Tak to wygląda w nieskończoność – za każdym razem ubywa jednego, a postacie nachylają się nad ogniem coraz bardziej, chcą być coraz bliżej, aż ten ostatni wstępuje w żar z rozpaczy, samotności, by dać się spalić w imię ucieczki z tego miejsca.

*

I tak po prostu kończę na dziś, bo nie wytrzymam ani chwili dłużej – wmuszonej zadumy, cholernych myśli cisnących się ze wszystkich kierunków, ciężaru żyć, które wszyscy chcą zrzucić na moje plecy. Podobno jestem zimny i potrafię otrząsnąć się z najgorszego, ale przecież jakoś uginam się pod tym i czuję się skrępowany – nie wiem – wiedzą, odpowiedzialnością, ścieżkami i rozwidleniami kolei rzeczy.

Doskonale rozumiem teraz dylemat między wszechmocą a wszechwiedzą stwórcy, bo im więcej wiem, tym bardziej zamieram w obawie przed niechcianą zmianą, wpłynięciem na otoczenie. Ruchomy nieporuszyciel – wstaję i otrzepuję spodnie.

Mogę wreszcie pójść sobie z tego miejsca i, bez zatrzymywania się nad pęknięciami chodnikowych płyt, bez iluzorycznego bezpieczeństwa, bez wydrążonej maski, ruszyć i dojść sam nie wiem gdzie.

Nie będę ukrywał, że moim celem jest ona. Cóż poradzić, że tak wybrałem, nie muszę się spowiadać sobie ze swoich wyborów, szczególnie, że bym się nie przekonał. Co z tego, że cały czas dostrzegam w jej oczach ironię, rozbawienie, politowanie, a czasem nawet jakąś taką pogardę – poza tym jest doskonale miła i nie odezwie się słowem, więc tak naprawdę wszystko to sobie roję.

Słońce zachodzi i znów robi się chłodno, a przez obłoczki pary z ust w końcu majaczy mi jej sylwetka. I mogę spojrzeć w jej jasnobursztynowe oczy, z odwagą, z zacięciem, z wyzwaniem. A spojrzenie w jakiś sposób usidla mnie i widzę w nich prawdę, która jest milczeniem. I widzieliśmy, że to było dobre.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Joachim · dnia 01.09.2011 20:45 · Czytań: 1008 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
Usunięty dnia 02.09.2011 11:00
Podoba mi się ten tekst. Styl, w jakim jest napisany. Takie nienachalne wejście w psychikę bohatera. Nie wszystko rozumiem, ale ogólne przesłanie tak.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 13:24
Dziękuję za życzenia »
Kazjuno
29/03/2024 13:06
Dzięki Ci Marku za komentarz. Do tego zdecydowanie… »
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:81
Najnowszy:wrodinam