Ogień - wdajcz
A A A

Lipcowe słońce zdawało się sięgać zenitu, gdy ksiądz Jan Brachowski
celebrował po łacinie najbardziej uroczyste nabożeństwo tygodnia,
niedzielną sumę. Wolski proboszcz nie był żadnym lefebrystą, bo sławny
w późniejszym czasie francuski biskup rozłamowiec uczył się może wtedy
zaledwie kapłańskiej posługi. Czas był jeszcze przedsoborowy, więc
cały katolicki świat chwalił Boga po łacinie. Niedzielna suma tym się
wyróżniała wśród wszystkich mszy tygodnia, że miała liturgię śpiewaną.
– Dominus vobiscum – intonował proboszcz, stojąc przed prezbiterium.
– Et cum spiritu tuo – odpowiadał mu z wysokiego chóru organista,
grając przy tym pięknie i przejmująco na instrumencie zwanym
fisharmonią.
Na tej mszy organista wyręczał ministrantów, którzy na co dzień
recytowali wyuczone na pamięć łacińskie wersety. Oni sami, jak i pozostali
uczestnicy nabożeństwa, na ogół nie w pełni rozumieli teksty
łacińskich modlitw, co jednak nikomu nie przeszkadzało, a nieznajomość
języka sprawiała, że liturgia owiana była jakąś szczególną tajemnicą,
która budziła pełen respekt nie tylko dla Boga i Kościoła, ale także dla
księdza, a nawet dla organisty pracującego na co dzień w biurze Fabryki
Chemicznej. W niedziele i święta organista stawał się ważnym kreatorem
kościelnych nabożeństw stanowiących dla wielu parafian przepustkę do
jakiegoś nieznanego i tajemniczego świata pełnego frapujących alegorii
i zagadkowych symboli. Śpiewana suma trwała dwakroć dłużej od zwykłej,
tak zwanej cichej mszy, dlatego podczas jej celebrowania w kościół262
ku nie było zazwyczaj tłoku, młodzież bowiem wolała przychodzić na
znacznie krótszą mszę poranną, choć było na niej tak tłoczno, że część
mężczyzn musiała stać na dworze. Kobiety natomiast były zawsze bliżej
ołtarza. Każda msza kończyła się kazaniem głoszonym przez księdza
z ambony. Na kazaniu ludzi w kościele było już mniej, bo co młodsi
i bardziej niecierpliwi wychodzili tuż po odczytaniu przez proboszcza
ewangelii. Musiała to być praktyka dość powszechna, skoro po zreformowaniu
liturgii kazanie przesunięto na sam początek. Wyglądało na
to, że przyczyną owej zmiany było powstrzymanie wiernych od ucieczki
przed nauką Kościoła. Zanim jednak doszło do zmian, spora część
uczestników mszy czekała niecierpliwie na słowa kapłana: Ite, missa est,
czyli „Idźcie, ofiara skończona”. Sformułowanie to było dość niefortunne,
bo przekorni parafianie przetłumaczyli łaciński wers na miejscową
gwarę, nadając mu swojskie brzmienie: „Idźta minso jeść”. Tłumaczenie
było nie tylko szalenie dowcipne, ale miało także głęboki sens, bo mięso
w tamtych czasach rzadko gościło na stołach wolskich parafian. Zdarzało
się to podczas świąt, a w zwykłą niedzielę niekoniecznie. Niecierpliwość
młodych parafian wcale z łakomstwa nie wynikała. Chodziło o to, żeby
zdążyć potajemnie wypalić papierosa, zanim dorośli wyjdą z kościoła.
Minął jakiś czas i ten wers zastąpiony został bardziej wzniosłym: „Idźcie
w pokoju Chrystusa”. Tego dnia nie było jednak dane księdzu Janowi
wygłosić do wiernych niedzielnego kazania, choć na razie nic na to nie
wskazywało, bo nabożeństwo trwało w najlepsze.
Na dworze żar spadał z bezchmurnego nieba. Z powodu upału bydło
stało w zagrodach uwiązane w cieniu drzew, aby mniej cierpiało
od gorąca i much. Kto nie musiał, nie wychodził z domu, zażywając
niedzielnego odpoczynku w izbie zaciemnionej szczelnie zaciągniętymi
białymi bądź żółtymi roletami dla utrzymania w półmroku choćby odrobiny
zbawczego chłodu. Gwarna zazwyczaj ulica Wesoła zionęła pustką
i gdyby nie wzniosłe akordy uwalniane zręcznymi palcami organisty,
ulatujące jak śpiewające ptaki przez otwarte wierzeje kościoła, gdyby
nie te czarodziejskie nuty wydobywające się z tajemniczej skrzyni pełnej
napiętych strun i przedziwnych mechanizmów służących do muzycznych
popisów biegnące zakurzonym wiejskim gościńcem ku granicy ciszy, to
mogłoby się wydawać, że mieszkańcy wsi co do jednego opuścili swoje
domy i odeszli gdzieś w nieznanym kierunku. Takie wrażenie mogli mieć
pasażerowie niebieskiej karosy z emblematami Państwowej Komunikacji
Samochodowej, która wzbijając tumany kurzu wjeżdżała na opustoszałą
główną ulicę. Autobus przejechał, nie zatrzymując się na przystanku.
Zanim nasycone białym tumanem powietrze odzyskało właściwą sobie
przejrzystość, gdzieś w pobliżu kościoła rozległ się dramatyczny krzyk:
– Ludzie! Ludzie! Pali się!
W okamgnieniu wokół pożaru zaroiło się od ludzi. Zanim zawyła
syrena wiejskiej straży pożarnej, kto żyw opuszczał dom i biegł ku
kościołowi, w pobliżu którego płonęły już zabudowania Alberciaków-
-Wojtasów i Gąsiorów. Suche jak pieprz słomiane strzechy niemal eksplodowały
w objęciach zabójczego żywiołu. W jednej chwili całą przestrzeń
wsi wypełnił niesamowity trzask płonącej słomy. Nie było już słychać
wspaniałych popisów organisty. Grały demony ognia, wydobywając
makabryczne dźwięki z rozpadających się w płomieniach drewnianych
konstrukcji wiejskiej zabudowy. Na tle tej przeraźliwej symfonii zniszczenia
słychać było budzące grozę krzyki przerażonych ludzi, żałosne
ryczenie bydła, przeraźliwy kwik świń biegnących wprost do otchłani
ognia, wycie i skowyt psów szarpiących się na łańcuchach. Nie wiadomo,
kiedy kościół opustoszał. Ostatni wyszedł ksiądz Jan w szatach
liturgicznych ze złotą monstrancją w rękach. Minął plebanię i zatrzymał
się naprzeciw objętych już ścianą ognia zabudowań Józefa Krakowiaka,
rosłego blondyna, zwanego na wsi Siwkiem. Pożar szalał. Buchającymi
w niebo płomieniami kręcił jakiś wir, choć przed chwilą pogoda była
jeszcze bezwietrzna. Nagle spod tej ognistej czapy okrywającej dachy
i ściany budynków wystrzelił w powietrze ognisty balon. Przeleciał ponad
głowami stojących na drodze ludzi i stał się niewidzialny w oślepiającym
blasku słońca. Po południowej stronie ulicy stała samotnie
w polu drewniana, kryta strzechą stodoła Ałaszewskich. Nagle ni stąd,
ni zowąd płonąca żagiew runęła na ten budynek, który błyskawicznie
stanął w ogniu jak gigantyczna pochodnia. W ślad za tym ognistym
posłańcem zaczęły przelatywać nad ulicą kolejne fajerwerki i spadać na
następne zabudowania. Wokół pożaru kłębił się tłum ludzi. Na widok
tych latających posłańców piekła ludzie zamarli, ale jedna chwila wystarczyła,
żeby ochłonęli i rzucili się ratować, co było jeszcze możliwe
do uratowania na przedpolu szybko przemieszczającej się strefy ognia.
W kwadrans po krzyku obwieszczającym pożar pojawiły się oddziały
264
straży pożarnej. Pierwsza ruszyła do walki z pożogą zawodowa straż
z Fabryki Chemicznej, czerpiąc wodę ze stawu po zachodniej stronie
kościoła. Zagrała motopompa i strumień wody zaczął przenikać przez
ścianę ognia. Dwóch strażaków z dużym wysiłkiem trzymało końcówkę
gaśniczego węża. Ciśnienie tłoczonej wody usiłowało wyrwać im z rąk
tak zwaną prądnicę wyrzucającą wodę, tak jakby było w zmowie z szalejącym
żywiołem. Jednakże strażakom udało się opanować miotającego się
węża. Wielki ogień zachłannie połykał podawaną mu wodę i zdawało się,
że robi to bezkarnie, ale po jakimś czasie żywioł zaczął się krztusić i pluć
gęstymi obłokami gorącej, białej pary. W kilka minut po zawodowcach
z fabryki rozwinęła węże straż wiejska. Ochotnicy posiadali tylko ręczny
sprzęt. Obok bosaków i toporków wyposażeni byli w ręczną pompę
napędzaną wysiłkiem dwóch strażaków. Była to niesamowita mordęga
i choć mężczyźni naciskający dźwignię do słabeuszy nie należeli, a stres
wywołany poczuciem zagrożenia zdawał się podwajać ich siły, to po
kilku minutach byli już tak zmęczeni, że musieli ustąpić zmiennikom.
Z podmianą obsługujących pompę nie było problemu, bo chętni czekali
w kolejce. Ręczna pompa pobierała wodę ze studni Alberciaków aż do
całkowitego wyczerpania zasobów. Z innych pobliskich studni ludzie
czerpali wodę wiadrami i polewali te części budynków, których ogień
nie objął jeszcze w posiadanie. Ci, którzy nie gasili ognia, zajmowali się
wynoszeniem z obiektów zagrożonych ruchomego mienia, czyli wszelkiego
dobytku: odzieży, pościeli, domowych sprzętów, zapasów żywności
i ratowaniem zwierząt przed śmiercią w płomieniach. To ostatnie zadanie
było naznaczone największym stopniem trudności, bo przerażona czereda
zamiast uciekać jak najdalej od ognia, nie chciała opuścić płonących
obór. Konie nie rżały jak zwykle, tylko kwiczały jak zarzynane świnie,
wierzgały i chciały pogryźć ludzi usiłujących je wyprowadzić z zasięgu
ognia. Niestety niewiele zwierząt udało się uratować. Większość padła
łupem tego strasznego żaru, z którego buchał złowieszczy swąd palących
się ciał. Życie wsi weszło jakby w inny wymiar i toczyło według
całkiem odmiennych reguł. Wycie syren nie ustawało, a nawet nasilało
się, bo od Siomek dochodził żałosny pogłos sygnału zbliżającej się do
lasku na Bogdaszce zawodowej straży z Piotrkowa. Czerwono pomalowany
strażacki wóz bojowy pędził brukowaną aleją na pełnym gazie
tak, że zdawał się płynąć w powietrzu nad nierównymi kocimi łbami.
265
Jakieś złudzenie sprawiało, że ów żałosny jęk syreny zdawał się być siłą
nośną i napędową wozu ratunkowego błyskawicznie pochłaniającego
odległość dzielącą go jeszcze od centrum buszującego po wsi ognia. Za
samochodem biegła grupa ciekawych wszystkiego wyrostków podziwiających
najnowocześniejszy sprzęt gaśniczy. Samochód, jako jeden
z niewielu, wyposażony był w dość duży zbiornik napełniony wodą.
Wystarczyło więc rozwinąć węże, żeby kolejny strumień wody zderzył
się z żywiołem, mocno wspomagając wysiłki koalicji z wielką determinacją
gaszącej pożar.
Nie wszyscy mieszkańcy wsi pobiegli do pożaru. Gospodarze z ulicy
Wesołej, którą w połowie długości trawił ogień, w wielkim pośpiechu
zabezpieczali, co się dało, przed, zdawałoby się, nieuchronnie rozprzestrzeniającym
się żywiołem. Wojciech Motyka wyprowadził już krowy
na łąkę za Rymarzem, gdzie były bezpieczne, stojąc na uwięzi w sporej
odległości od ostatnich na Cmentarnej zabudowań Zadumińskich i Milerów.
Natychmiast wrócił gotowy ratować resztę żywego inwentarza.
Patrząc na szalejący żywioł, cofnął się w myślach do pierwszych dni
wojny. Od wrześniowej próby ucieczki przed piekłem wojny minęło
już ćwierć wieku wypełnione w większości ciężką pracą, wolne jednak
od wielkich nieszczęść i katastrof, ale tamte złe wspomnienia wracały
ze zdwojoną siłą na widok płonącej wsi. Starał się wracające obrazy
przepędzić poza świadomość, obserwując zachowanie konia w otwartej
stajni. Młoda gniada klacz od rana była niespokojna, jakby instynktownie
przeczuwała, że stanie się coś złego. Wnukowie nazywali ją wciąż
Źróbką, choć już całkiem wydoroślała; może dlatego, że dorastała na
ich oczach, traktowali ją nadal jak niesfornego źrebaka. Klacz sylwetką
bardziej przypominała konia wierzchowego niż pociągowego. Z dużym
wdziękiem prezentowała się w zaprzęgu bryczki resorki o wysokich,
okutych żelaznymi obręczami, drewnianych kołach. Wydawało się, że
ta śmigła klacz zupełnie nie nadaje się do ciężkich prac polowych i gospodarskich,
a jednak była bardzo dzielna również w polu. Nerwowa,
lecz nie narowista, prowadzona przez doświadczonego gospodarza bez
oporu poddawała się jego woli. Koń wśród zwierząt gospodarskich był
jak arystokrata wśród zwykłego ludu, dlatego o konia gospodarz dbał
szczególnie. Nie tylko dobrze i regularnie karmił, ale też codziennie
czyścił zgrzebłem jego lśniącą sierść, dbał o zdobiące pupila grzywę
266
i ogon z pięknego, długiego włosia. Wojciech po takich kosmetycznych
zabiegach nie zapominał Gniadej ręką po kłębie pogładzić i poklepać.
Uśmiechał się przy tym pod wąsem z uzasadnionej dumy wynikającej
z jego wysokiej pozycji wśród wolskich gospodarzy w tym swoistym
współzawodnictwie. Mój koń świadczy o mnie – tak można by zdefiniować
sens i istotę tej rywalizacji. Niedożywiony i brudny koń dyskredytował
właściciela na całej linii w oczach wsi. Wojciech niepokoił się,
jak zachowa się Gniada w obliczu ogniowej nawałnicy, jeśli przyjdzie
mu ratować nie tylko konia, ale dzięki jego sile pociągowej wywozić
ruchome mienie poza strefę zagrożoną pożarem. Ani mienie, ani koń
nie były najważniejsze. Pod nieobecność zięcia Albina na nim ciążyła
odpowiedzialność za wnuki, szczególnie za najmłodszego Wojtusia, który
nie zdawał sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. Starsze
od niego kilka lat rodzeństwo, Danusię i Marka, trzeba było powstrzymywać
i pilnować, żeby nie wymknęły się z domu i nie pobiegły do
pożaru. Najstarszy wnuk w grupie podobnych mu wyrostków pomagał
pogorzelcom ratować dobytek.
Zięć z rana wyjechał do Piotrkowa i miał powrócić na obiad. Zaraz
po śniadaniu kobiety zaczęły szykować niedzielny obiad. Najpierw
gotowały wrzątek do oparzania zabitej przez gospodarza kury, bo na
obiad miało być mięso, zgodnie z żartobliwie tłumaczonym łacińskim
wersetem wygłaszanym przez proboszcza na zakończenie mszy. Mięso
na rosół musiało być świeże. Gorącym latem mogła to być tylko
tuszka z kury bądź kaczki ubitej w niedzielne przedpołudnie. To była
konieczność, bo o domowych lodówkach bądź zamrażarkach nikt wtedy
jeszcze nie słyszał. Urządzeń chłodniczych nie było nawet w miejscowym
spółdzielczym sklepie rzeźniczym. Nie było nawet takiej potrzeby,
skoro na mięso oczekiwał przed sklepem tłum ludzi, a cała dostawa
sprzedawała się w trymiga. Z reguły dla wszystkich mięsa nie wystarczało,
gdyby jednak jakimś cudem nie sprzedano całej dostawy, można
ją było przechować w naturalnej chłodni, która mieściła się we wnętrzu
piaszczystego pagórka. Tam, na zwałach zgromadzonego zimą lodu,
można było przetrzymywać mięso nawet podczas największych upałów.
W domach takich możliwości nie było, dlatego należało zabitą kurę
natychmiast oskubać, wypatroszyć i wstawić do garnka. Z tego oto powodu
niedziela nie była dla wiejskich gospodyń łaskawa, ale dzięki ich
267
pracy jedzenie było znakomite, bardziej wartościowe i smaczniejsze,
od dań sporządzonych z produktów mrożonych lub konserwowanych.
Poćwiartowana kura gotowała się w dużym garnku. Zapach świeżego
mięsa gotowanego z włoszczyzną drażnił kubki smakowe domowników.
Z ciasta zagniecionego rękami gospodyni z bielutkiej pszennej
mąki i jajek formowano drewnianym wałkiem cieniusieńkie placki po
obsuszeniu zwijane w rolki i krajane nożem najcieniej jak się dało. Im
cieńszy wyszedł makaron, tym bardziej podziwiano kunszt gospodyni.
Makaron podawano z gorącym rosołem, przejrzystym i pokrytym złocistymi
oczkami pływającego tłuszczu. Obgotowane mięso podsmażano
na patelni i podawano z tłuczonymi ziemniakami. Praca przy gotowaniu
niedzielnego obiadu przebiegała sprawnie, dopóki nie dotarła do domu
wieść o pożarze. Od tej chwili kucharki pracowały pod presją zagrożenia,
gotowe w każdej chwili rzucić wszystko, żeby ratować dzieci. Wyglądały
co chwila, żeby sprawdzić kierunek przemieszczania się ognia. Było czego
się bać w ciasno zabudowanej wsi, gdzie dom niemal dotykał domu, stodoła
stodoły, strzecha strzechy. Wprawdzie domy były murowane, kryte
dachówką lub papą, ale drewniane stodoły pod słomianymi strzechami
wieńcem oplatały całą wieś, więc stanowiły lont, po którym żywioł mógł
pędzić jak oszalały. Cała nadzieja leżała w strażakach. Los Woli spoczywał
na ich barkach, a dokładniej na ich głowach, w ich rękach i nogach.
Motopompy jęczały na najwyższych obrotach, a strażacy nieprzerwanie
poili piekielnego smoka wyciągającego swoje ogniste głowy po kolejne
porcje żeru, żeby nim wypełnić ogniste trzewia, nasycić niepohamowany
głód destrukcji, opanować całą wieś i zmienić ją w zgliszcza i popioły.
Rozpasany żywioł początkowo za nic miał heroiczne wysiłki strażaków.
Połykał bez szkody dla siebie całą podawaną mu wodę, wypluwając
w powietrze potężne kłęby pary. Z czasem jednak zaczął się krztusić,
bo para pomieszana z dymem zaczęła tamować mu oddech i powoli
kurczyły się ogniste głowy. Demon przestał wypluwać groźne fajerwerki,
wciąż jednak był potężny. Trzymał w szponach zagarnięte wcześniej
dobra i bezlitośnie je trawił. Falą gorącego powietrza trzymał z dala
walczących z nim ludzi.
Ksiądz Jan Brachowski stał w pobliżu płotu oddzielającego zabudowania
plebanii od sąsiedniej posesji. Płot z drewnianych sztachet płonął
jak krzak mojżeszowy. Proboszcz w drżących rękach trzymał złotą
268
monstrancję z białą hostią za szkłem. W promieniach słońca i w blasku
pożaru złota monstrancja rozsiewała złoty blask, jakby nie z tego świata.
Ksiądz Jan modlił się w skupieniu, nie zważając na otaczający go gorący
podmuch. Stał natchniony wielką wiarą w opatrzność Boską, wiarą mającą
przedziwną moc czynienia cudów. I stał się cud. Na pół zwęglony płot
przestał się palić. Wielki ogień przykurczył się pod baldachimem białej
pary. Rozległy się radosne okrzyki ludzi walczących z żywiołem. Po drugiej
stronie powstrzymanego ognia stał Wojciech i uśmiechał się pod wąsem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wdajcz · dnia 19.12.2011 18:44 · Czytań: 911 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 3
Komentarze
Elwira dnia 21.12.2011 21:13
Widzę, że umiłowałeś enter. Prosiłabym o wyrzucenie go i właściwe sformatowanie tekstu, bo tak się nie da czytać. Pewnie dlatego nikt nie czyta ;)
zajacanka dnia 23.12.2011 01:11
Witaj!
Przeczytałam jednym tchem, choć nie tego spodziewałam się po pierwszych akapitach. Pomyslałam, że będzie jakieś Misterium - lubię, a co! Jakaś tajemnica i posoborowe zagadki. Ale wciągnęła mnie ta epicka opowieść. Świetnie operujesz językiem, bez pośpiechu snujesz tę historię, dodajesz szczegóły, informacje... I drobny cud. Doskonale "zaglądasz" w różne miejsca podczas wydarzenia, choć żadnego mocnego uderzenia w tekście nie było. Może właśnie tego w opisie odrobinkę zabrakło: dramatyzmu.
I jakies tajemniecze liczby do tekstu się wkradły;)
Podobało mi się, mimo, że nie jest to mój ulubiony rodzaj literatury.
Pozdrawiam ciepło
wdajcz dnia 25.12.2011 11:17
Z prawdziwą przyjemnością przeczytałem Twój komentarz.Przepraszam natomiast za techniczne niedoróbki, których z nieznanych mi przyczyn nie udało mi się usunąć. Serdecznie pozdrawiam. Życzę Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty