Przedstawienie czas zacząć. Ale światła nie gasną, nie odsłania się kurtyna, a aktorzy pojawiający się na scenie wydają się nie przejmować obecnością publiczności. Widz także nie zdaje sobie sprawy z tego, że spektakl „Kartoteka” według dramatu Tadeusza Różewicza właśnie się zaczął. Ten zaskakujący początek to jednocześnie sygnał, że to, co przez następne półtorej godziny będzie się działo na deskach „Włókniarza”, nie sposób nazwać zwyczajnym spektaklem. Jednak w miarę upływu czasu oglądający przyzwyczaili się do niecodziennej formy sztuki, a to co, początkowo szokowało i wywoływało zdumienie, z czasem okazało się być niezwykle intrygującym, nowym doświadczeniem. „Kartoteka” w reżyserii Michała Kusztala to sztuka w niekonwencjonalny sposób poruszająca problem zagubienia wszystkich ludzi w świecie oraz niemożności odnalezienia własnego miejsca na Ziemi. Zaintrygowany nowoczesną formą wyrazu widz ma okazję śledzić zmagania młodego pokolenia z trudami codzienności. Przez scenę przewija się czterech aktorów, wcielających się w różne role. Ach, przepraszam, byłabym zapomniała o piątym, niemniej ważnym, choć niezbyt rozmownym... Mam na myśli ogromną, drewnianą, marionetkę – symbol ubezwłasnowolnienia, braku kontroli nad swoimi decyzjami, w końcu także symbol szarej, nic nieznaczącej jednostki.
Michał Kusztal, reżyser, kilka razy pojawiający się w trakcie spektaklu, w niezwykle ciekawy sposób zinterpretował oryginał dramatu Różewicza. Wprawdzie spłycił kilka wątków, lecz jego innowacyjne podejście do tematu i wprowadzenie współczesnych akcentów nadało całości niesamowitego, interesującego kształtu. Spektakl Teatru Dzieci Zagłębia miał kilka bardzo mocnych punktów, które stały się jego filarami i sprawiły, że kolokwialnie mówiąc, sztuka „nie rozleciała się”. Niewątpliwie, ogromne wrażenie wywarła na mnie gra aktorów. Szczególnie zaimponowało mi to, że artyści pokonali wszelkie bariery, dzielące scenę i widownię. Nie było tu mowy o zasadzie „czwartej ściany”, gdzie występujący nie zwracają uwagi na publiczność. Powiem więcej, każdy z oglądających mógł poczuć się częścią przedstawienia – bohaterowie beztrosko spacerowali po całej sali, ba! Spacerowali? Czasem nawet skakali po starych, trzeszczących krzesełkach „Włókniarza” co powodowało pojawianie się coraz to bardziej zdumionych min na twarzach odbiorców. Jednak skakanie po kinowych siedzeniach to nic w porównaniu z tym, co działo się dalej. Otóż jedna z aktorek przechadzała się wśród publiczności, w poszukiwaniu osobników płci męskiej. Gdy już znalazła ofiarę (swoją drogą, ciekawe, jakimi kryteriami kierowała się w jej wyborze?) z bojowym okrzykiem („Juuuureek?”) dosiadała kolan mężczyzny, nakłaniając do lubieżnego obłapiania, ku radości całej widowni. No, może nie całej, gdyż sami „Jurkowie” prawdopodobnie czuli się dość niezręcznie. W związku z tym muszę przyznać, że w czasie trwania spektaklu cieszyłam się z bycia kobietą jak nigdy dotąd... Swoją drogą, brawa dla Ewy Zawady za ogromną odwagę w odegraniu swojej roli. Jednak reszta aktorów nie pozostawała w tyle – trzeba powiedzieć, że Agnieszka Raj – Kubat, Dariusz Czajkowski oraz Patrycy Hauke także stanęli na wysokości zadania.
Na uwagę zasługuje scenografia, która z pozoru sprawiała wrażenie amatorskiej, ale tak naprawdę świetnie wpasowała się w nieco chaotyczną konwencję przedstawienia. Wózek sklepowy, kartonowe pudła, leżak i oczywiście wielka, ludzkich rozmiarów lalka, w zupełności wystarczyły, by zbudować niepowtarzalny klimat.
Sztukę trudno sklasyfikować, umieścić w z góry narzuconych ramach, co uważam za jej niewątpliwą zaletę. Przez cały wieczór po obejrzeniu spektaklu próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie: czy był to lekki teatr, czy ciężki? A może w lekki sposób mówiący o trudnej sztuce życia? Szczerze mówiąc, nadal nie mogę znaleźć satysfakcjonującej mnie odpowiedzi. Istniały momenty, kiedy cała sala, łącznie ze mną, wybuchała gromkim, niepohamowanym śmiechem. Ale w zasadzie... z czego się śmialiśmy? Z tego, jakie przesłanie przekazywali nam aktorzy, czy z tego, w jaki sposób to robili? To, co działo się na scenie, wymagało od widza dłuższego zastanowienia. Zaryzykuję stwierdzenie, że właściwy odbiór nastąpił dopiero po zgaszeniu świateł, opuszczeniu kurtyny, wyjściu z sali, kiedy do widza na dobre dotarło to, co miał okazję zobaczyć. W rzeczywistości spektakl skłaniał do gorzkiej refleksji nad kondycją ludzkiego losu. Chyba każdy odbiorca odnalazł w „Kartotece” część siebie, ale to tylko uświadomiło mu, że jest jedynie pustą osobą w szarym tłumie, w dodatku osobą wciąż sterowaną niczym marionetkę przez... właśnie: przez kogo? Przez życie?
Ciężko jest jednoznacznie ocenić „Kartotekę” w wykonaniu Teatru Dzieci Zagłębia, z bardzo prostej przyczyny. W sztuce trudno było mi znaleźć punkt odniesienia, porównać z innymi przedstawianiami, bo po raz pierwszy widziałam coś tak nowatorskiego, wręcz awangardowego na deskach teatru. Odnoszę nieodparte wrażenie, że dramat tworzył się na moich oczach, po pewnym czasie sama już nie wiedziałam, co jest częścią scenariusza, a co improwizacją. Wciąż zastanawiam się, może ze względu na to niekonwencjonalne wykonanie, czy to było do końca wyreżyserowane? Czy w sztuce nie było niedociągnięć, które jakoś sprytnie ukryły się na scenie? Pomimo moich wątpliwości, „Kartoteka” w reżyserii Michała Kusztala podobała mi się, bo pokazała nowy wymiar słowa „teatr” poprzez wciągnięcie oglądających w tok wydarzeń. Na widowni każdy z nas był częścią tego awangardowego pokazu. A może nawet... każdy z nas był aktorem?
***
„Kartoteka”, Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie
Reżyseria: Michał Kusztal
Obsada: Agnieszka Raj – Kubat, Ewa Zawada, Dariusz Czajkowski, Patrycy Hauke