Byłem jednym z wielu, którzy rzucali zgniłymi pomidorami w pewną młodą damę.
Dama była wysoka, brzydka i wkurzająca.
Odstraszała i prowokowała.
Miała wyłupiaste oczy i krzywe wystające zęby, długie paznokcie i długi język.
Była jedną z mieszkanek nowego osiedla.
Bogata, dobrze usytuowana i wyczekana jak mało kto.
Jej mąż pracował w banku, siostra w ministerstwie, ona nigdzie nie pracowała, była zbyt leniwa.
Zresztą kasę przynosił jej mąż, po babce odziedziczyła niezły majątek – miała więc z czego żyć, i to nie byle jak.
Nie wiem kto pierwszy wpadł na pomysł celowania do niej pomidorami. Nie wiem kto krzyknął:
– Złapmy ją i przywiążmy do drzewa!
Wiem po prostu, że zrobiliśmy to i mieliśmy z tego niezłą radochę.
Celowanie w żywą tarczę – to brzmiało zachęcająco. Ktoś rzucił hasło, ale w ferworze radości nie było szans na wyłowienie kto to powiedział.
– Ona wyglądałaby pięknie tuż przy starym dębie – krzyknął któryś – przywiązana do niego tak, by nie mogła się poruszyć, zakneblowana, by nie mogła krzyczeć.
Na początku ustaliliśmy warunki gry. Jej gęba to dziesiątka, piersi dziewiątka, brzuch ósemka, i tak dalej i tak dalej. Najmniej punktowane były palce u rąk i nóg.
Pozostało tylko ustalić termin walki, termin łapania ofiary i okoliczności oraz dostarczyć amunicję. Z tym ostatnim nie mieliśmy problemu, kolega kolegi naszego kolegi – to głupio brzmi, ale muszę to powiedzieć, bo inaczej nie wytłumaczę w czym rzecz – a więc kolega kolegi naszego kolegi dostarczył nam całą przyczepę zgniłych pomidorów. Mieliśmy amunicji co niemiara, musieliśmy tylko złapać ofiarę. Z tym poszło dużo gorzej, bo nie wychodziła często z domu, a jeśli już to wsiadała jeszcze w garażu do auta i dopiero wtedy opuszczała teren posesji. Nie dała się skusić na potencjalnych autostopowiczów – ludzi, którzy potrzebują pomocy na drodze, ani nikogo innego, kto by mógł zatrzymać ją kiedy jedzie. Jechała jak szalona, można by nawet powiedzieć: po trupach do celu. Ale i na to znaleźliśmy sposób, sprawiliśmy by jej auto nawaliło, a dokładnie mówiąc rozsypaliśmy na jezdni gwoździe, na których dama przebiła opony. Pamiętam, że wiła się jak opętana. Została zakneblowana, związana i przewieziona do ogrodu jednego z nas. Tam przywiązaliśmy ją do drzewa i patrzyliśmy na nią, popijając piwo. W pewnym momencie jeden z naszych powiedział, że to głupota.
– Ona na pewno wygada, niby nie widziała naszych twarzy, bo byliśmy zakapturzeni i nałożyliśmy jej worek na głowę, ale słyszała i słyszy nasze głosy. Rozpozna nas!
– Jest zbyt wystraszona – powiedział ktoś inny.
W ten oto sposób zakopaliśmy nasze obawy i poszliśmy po kiełbasę na grilla. Usmażyliśmy ją, zjedliśmy, a potem rozpoczęliśmy celowanie.
Ofiara wiła się jak wariatka, nie łatwo było trafić w twarz. Celowaliśmy, ale jakimś dziwnym trafem nie tam gdzie trzeba. Większość pomidorów uderzała brzuch. Może dlatego, że byliśmy już nieźle pijani. W każdym razie waliliśmy tak, że kobieta była cała umazana pomidorami, a my tak zmęczeni, że po półtoragodzinnej walce położyliśmy się na trawie i leżeliśmy na niej, patrząc w niebo.
Ktoś powiedział, że trzeba podliczyć wyniki, zsumować punkty, które zapisywaliśmy w słupkach, ale nikomu się do tego nie chciało zabrać. Zapach zgniłków unosił się w powietrzu, a my ani myśleliśmy o tytule mistrza celowania pomidorami. Prawdę mówiąc takie pierdoły jak wyniki mieliśmy gdzieś, liczyła się zabawa i to że ofiara dostała za swoje.
Ktoś poszedł po dodatkowe zgrzewki piwa. Pamiętam, że darliśmy się jak opętani. Każdy chciał jeszcze sobie porzucać, ale był jeden szkopuł – brakło pomidorów. Sypaliśmy wyzwiskami. Pamiętam czerwone twarze moich towarzyszy, moja musiała wyglądać podobnie. Krzyczeliśmy kurwa, a każdy głośniej od drugiego. Co chwila któryś z nas skradał się do ofiary, a kiedy był już blisko wydzierał się na całe gardło. Wywoływało to u niej coś w rodzaju drgawek. Trzęsła się jakby wpadła do lodowatej wody. Zaczęła się więc nowa zabawa – podchodzenie do ofiary na palcach i krzyczenie na nią. Z czasem i to nam się znudziło, znowu siedzieliśmy na trawie i piliśmy zimne piwo. Zaczęło się ściemniać i ktoś wpadł na pomysł by zapalić wielkie ognisko, a potem wyjmować z niego rozgrzane patyki i przypalać nimi ofiarę. Ktoś inny powiedział, że to byłaby gruba przesada, a jeszcze inny, że przesady w niczym nie ma. Ogniska jednak nie zapaliliśmy, nikomu nie chciało się iść po drewno i bawić w rozpalanie, siedzieliśmy nadal na trawie i gadaliśmy. Pamiętam, że rozmawialiśmy o kolejnym weekendzie i super zabawie. Potem każdy poszedł w swoją stronę, ale zanim to się stało odwiązaliśmy kobietę od drzewa i wsadziliśmy ją do auta. Kumpel, do którego należał ogród miał wielką furgonetkę, do której zmieściliśmy się wszyscy. Wyjechaliśmy za miasto. Ofiara z workiem na głowie, my z kominiarkami w kieszeniach. Pod osłoną nocy zawieźliśmy ją do lasu. Pamiętam, że wjechaliśmy bardzo głęboko – daleko od trasy głównej, a potem weszliśmy jeszcze głębiej. Kobietę przywiązaliśmy do drzewa, kilku z naszych pilnowało miejsca – liczyliśmy kroki od drogi, by wiedzieć gdzie ją przywiązaliśmy. Wróciliśmy do auta i odjechaliśmy. Mieliśmy wrócić na następny dzień, ale paru z naszych coś wypadło, dlatego przyjechaliśmy rano kolejnego dnia. Kobieta nie żyła. Pamiętam miny moich towarzyszy. Sam musiałem wyglądać podobnie. Takiej powagi nie obserwuje się codziennie. Nie wiem co myśleli ci, którzy pierwsi zobaczyli, że ona nie żyje, ale wiem co myślałem ja: bałem się. Mieliśmy przecież trupa. Ktoś powiedział, że to nie my ją zabiliśmy, bo żyła kiedy ją przywiązywaliśmy, ktoś inny, że to nie ma znaczenia, my ją przywiązaliśmy i koniec. Facet, do którego należała furgonetka zaczął panikować, klął jak szewc. Bał się, że ktoś mógł zobaczyć ją w jego ogrodzie.
Po chwili zastanowienia postanowiliśmy zakopać ją w lesie. Nie mieliśmy jednak narzędzi, więc kilku z nas zostało na miejscu, a kilku tuż przy wyjeździe z lasu, dwóch pojechało po łopaty. Uwinęli się szybko. Byli bladzi i roztrzęsieni. Trup to już nie byle jaka sprawa. Kopaliśmy szalenie, nawet na moment nie przystanęliśmy. Im głębiej, tym lepiej – mówił jeden przed drugim. Dziura była tak głęboka, że by się z niej wydostać musieliśmy być ciągnięci za łopaty przez tych, którzy stali na górze. Nie wiem kto wrzucił ją do grobu, wiem jednak, że nie byłem to ja – stałem na uboczu, umorusany, wystraszony. Do dziś widzę jak ziemia przykrywa każdy centymetr jej ciała, jak udeptujemy grób, znosimy liście i gałęzie by go zamaskować, a potem sprawdzamy czy nie rzuca się w oczy. Kiedy upewniamy się, że jest dobrze zamaskowany odjeżdżamy w milczeniu. Nikt nie odzywa się ani słowem, a każdy myśli o tym samym. Dobrze pamiętam tamto miejsce, nawet po ciemku bym do niego trafił. Co ważne kiedyś byliśmy z żoną na grzybach, bo ona lubi takie pierdoły jak grzybobranie, omal nie natknęliśmy się na grób. To chyba przypadek – myślę do dziś – że akurat w tamto miejsce zaciągnęła mnie żona. Odciągałem ją od niego, a ona szła jak szalona, mówiąc:
– Tam są grzyby.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Angelina Els · dnia 23.01.2012 19:19 · Czytań: 2730 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: