Biblioteka genów - tulipanowka
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Biblioteka genów
A A A
Gdy miałam dwanaście lat zmarł mój tatuś. Byłam mała, niewiele go pamiętam…
Pamiętam, że mieliśmy wtedy działkę – taki ogródek, który nie jest koło domu, ale dwa kilometry dalej, za miastem i trzeba do niego dojechać na rowerze. Tata sadził, siał, przycinał, a ja mu w tym pomagałam (lub przeszkadzałam, bowiem się dopiero uczyłam i nie zawsze moje pomaganie przynosiło pozytywny efekt).
Pamiętam, że co roku tatuś sadził pomidory. Potem chodziliśmy razem pomiędzy krzaczkami i obserwowaliśmy dojrzewanie owoców (bo pomidory chociaż nazywa się je warzywami są owocami). Tatuś pokazywał mi dziwnie wyglądające liści – poskręcane, z wypustkami, z kolorowymi plami - i tłumaczył, że roślina choruje. Pokazywał wędrujące po pomidorowych łodygach owady i wyjaśniał które są pożyteczne, a które szkodzą roślinie. Najmocniejsze mam wspomnienie samych pomidorów. Zbieraliśmy je w wiadra, siatki i na rowerach wieźliśmy do domu. Potem w domu rozkładałam je na dużym stole w kuchni. Były takie dziwne. Każdy o innym kształcie. Oczywiście mowa tu o zdrowych, jadanych pomidorach (te zgniłe wyrzucało się na działce na kompostownik). Wyglądały jak pozlepiane łezki z kilkoma ostrymi końcami, inne miały poskręcane, robakowate kształty, jedne były ogromne, inne małe, niektóre przypominały śliwki, nie miały jednolitego ubarwienia: z jednej strony czerwone, z boku zielonkawe, w pomarańczowo-żółte plamki. Jeden i ten sam pomidorowy krzaczek obradzał w owoce tak różne. To było takie niezwykłe. Zachwycająca różnorodność. Sztuka natury. Brałam je w dłonie i patrzyłam. Obracałam wokoło na wysokości wzroku.
Być może stąd wziął się moje specyficzne podejście do pomidorów? Tatuś odszedł, umarł, więc moja niewypowiedziana złość przeniosła się na pomidory. Złość, czy miłość? Taki zalążek, ziarno, wspomnienie z dzieciństwa, które z gleby przeszłości puściło pędy w przyszłość; kwitnąc i owocując w mojej teraźniejszości.

- Nie kupujcie mi pomidorów ze straganów. Ja jadam tylko zmodyfikowane genetycznie – powtarzałam uparcie w czasach leku przed GMO, gdy producenci profilaktycznie nie przyznawali się do pochodzenia produktów ku radości konsumentów, którzy woleli nie wiedzieć. Dla mnie nigdy nie do pojęcia było i to w bardzo wielu kwestiach, jak wielu ludzi uważa, że niewiedza, ba ignorancja rozgrzesza i przez to czyni ich niewinnymi.
- Muszą być z marketu, bo tam jest tanio - tłumaczyłam.
Cena jest odzwierciedleniem kosztów wytworzenia. Duża plenność, niska zachorowalność, brak konieczności stosowania herbicydów, środków ochrony roślin, niewybredność warunków glebowych i tak dalej – przekłada się na wydajniejszą produkcję, więc niższy koszt wytworzenia. Do tego zmodyfikowany genetycznie pomidor dłużej niż ten niezmodyfikowany nadaje się do spożycia: ładnie wygląda, nie pokrywa się pleśnią, nie więdnie tak szybko jak ten zwyczajny (chociaż i ten zwyczajny powstał drogą selekcyjnej hodowli stosowanej przez ludzi, więc w kwestii zwyczajności też możnaby dyskutować).
Zajadałam się pomidorami: twardymi, idealnie okrągłymi, zmodyfikowanymi. Wszystkie pomidory wyglądały tak samo. Doskonałe klony. Brak zmienności.

Każdy musi na kogoś się wykształcić, żeby potem móc zarobić na swoje utrzymanie (tak myślałam). Nie żebym o tym wielce marzyła. Tak się niechcący złożyło. Zostałam inżynierem genetycznym. Pracę napisałam o pomidorach, do których wprowadziłam gen hamujący rozwój nowotworu trzustki u ludzi.

Jeszcze na studiach poznałam Biruta. Zakochaliśmy się w sobie – tak mi się przynajmniej zdawało (w sensie, że on też się zakochał). Sądziłam, że po obronie prac magisterskich się pobierzemy, a przynajmniej zamieszkamy razem.
- Moje dzieci nigdy nie będą jeść zmodyfikowanych genetycznie pomidorów – oznajmił pewnego dnia Birut.
- Moje z pewnością będą – odpowiedziałam hardo.
Byłam zła, że to powiedział. Wiele razy wyjaśniałam, że zjadając kotlet wieprzowy nie zmieni się w świnie, a spożywając banana nie zmienia się... Ech tam. Doskonale wiedział, że każde pożywienie nim zostanie wchłonięte zostaje rozłożone przez soki trawienne. Zrozumiałam, że w jego słowach ukryty jest głębszy sens. Znak. Sygnał. Wkrótce przekonałam się o co dokładnie mu chodzi.
- Nie chce cię oszukiwać – rzekł Birut. - Nie żeby mi na tobie nie zależało, ale życie to nie zabawa. – Potem dorzucił kilka zdań standardowych frazesów mających w jego mniemaniu przygotować mnie do konfrontacji z faktami. - Żenię się z Anną.
- Dlaczego? - chyba spytałam.
- Jej rodzice są bogaci. Ojciec jest notariuszem z kancelarią ma przy głównej ulicy miasta. Teściowie kupią nam w prezencie ślubnym domek jednorodzinny i samochód. Anna będzie pracować u ojca. Będzie notariuszem. A z tobą? Dziadowalibyśmy w wynajmowanym pokoju, aż do starości. Wiesz jakie są przeciętne pensje w tym kraju? Na nic by nas nie było stać.
- I dlatego ożenisz się z Anną?
- Nie jest zła. Fajna dziewczyna. Jedno jest życie. Tylko jedno. Nie mam zamiaru spędzić życia na liczeniu każdego grosza i umartwianiu się, że na nic mnie nie stać. „Dlaczegoś biedny? Boś głupi. Dlaczegoś głupi? Boś biedny”.
- Nie kochasz mnie?
- Miłość to nie jest nic stałego. Chwilowe uniesienie. Szybko się kończy. Małżeństwo to inwestycja.
- Jesteś wyrachowany – skomentowałam starając się prowadzić rzeczową dyskusję, bowiem rozpaczać można w tak zwanym międzyczasie i do tego nie potrzeba towarzystwa, a pewne dane chciałam ustalić – że tak powiem z ciekawości, a uznałam, iż najprawdopodobniej w późniejszym czasie nie będzie to możliwe.
- Praktyczny. Pragmatyczny. Gajka, to nie koniec świata. To że ożenię się z Anną, nie oznacza końca naszej miłości. Będziemy nadal się spotykać. Będzie mnie stać, by zabrać cię gdzieś w piękne miejsce, by kupować ci prezenty. Mogę cię także utrzymywać. Ja widzę same plusy tej sytuacji.
- Mam być twoją kochanką? To mi proponujesz?
- Pomyśl logicznie. Czy zaharowany facet, sfrustrowany, że na nic go nie stać, ma siłę i czas na miłość? Nie. Co najwyżej na dwuminutowy seks dla rozładowania napięcia przed snem. To fizjologia, nie miłość.

Rozstałam się z Birutem, gdyż miałam inne wyobrażenie własnego życia.
Niestety gorzko przekonałam się, że Birut miał sporo racji w swoich spostrzeżeniach. Nie jest łatwo zarobić na coś więcej niż miska ryżu (czyli jedzenie), jak choćby na własne mieszkanie.
W głowie brzmiały mi szyderczo słowa „Dlaczegoś biedny? Boś głupi. Dlaczegoś głupi? Boś biedny”. Pracowałam tu i tam jako inżynier genetyczny, czyli w zawodzie, co teoretycznie powinno skutkować wyższym poziomem wynagrodzenia. Ale co z tego? Po pierwsze ewentualna sława i uznanie w razie sukcesu spada na kierującego zespołem. Po drugie, żeby coś konkretnego odkryć to trzeba mieć farta jak w totolotku: większość latami kupuje kupony i nic. Często tak jest, że wielu badaczy wykonuje miliony drobnych kroczków, ale do sukcesu potrzebny jest konkret – wynik - odkrycie jakiegoś mechanizmu - procesu, na którym można zarobić. A jednemu naukowcowi (spośród wielu) się trafi, że to właśnie on (w sensie ktoś z jego zespołu) zrobi ten milionowy-pierwszy krok i cały splendor spada właśnie na niego. Nie ważne są wtedy prace poprzedników, których milion małych kroczków przyczyniło się do sukcesu człowieka, któremu szczęśliwy los pozwolił wykonać ten milionowy-pierwszy krok. Pomijając jednak tą kwestię, jako przeciętny pracownik laboratorium na kokosy nie miałam co liczyć, niestety.

Pewnego dnia w piśmie branżowym przeczytałam ciekawą ofertę pracy. Zakład specjalizujący się w produkcji zwierząt transgenicznych poszukiwał kreatywnych inżynierów genetycznych w celu tworzenia organizmów do zasiedlania nowych planet. I najważniejsze „wysokie zarobki”. Zakład chwalił się w anonsie, że jest finansowany przez Bank Światowy oraz przez kilkudziesięciu prywatnych krezusów. Zastanawiałam się co taki bogacz ma z filantropii, akcji charytatywnych i takich jak ten dotacji do badań naukowych. Bo przecież nie ma nic za darmo. Stawiają im tablice pamiątkowe w kościołach, nazywają szkoły ich nazwiskami oraz mówi się o nich w mediach. Oni kupują niejako nieśmiertelność – to jest ich zysk, tak sądzę. Poza tym dobre mniemanie o sobie (co jest cenne, bo każdy lubi mieć dobre o sobie zdanie) i ewentualnie pozytywna reklama firm, których są właścicielami.
Zaproszono mnie na kasting. Pierwszy etap to test wiedzy. Pisaliśmy o wektorach - przenośnikach obcych genów, enzymach, silnych promotorach, matrycach genetycznych, stabilności informacji genetycznej i takie tam. Potem były moje ulubione zagadki, czyli zadania: cechy recesywne, markery i wymyślanie, co zrobić, aby wyhodować mutanta o założonych w treści zadania cechach. Później posadzono nas przy komputerach i właściwie to nie bardzo wiem co sprawdzano: umiejętność obsługi programów informatycznych, inteligencję, szybkość reakcji, kreatywność? Nie wiem. Po każdym etapie ludzie odpadali. Mnie się udało dojść do rozmowy kwalifikacyjnej. W sumie marna pociecha, gdyż mnie odrzucili. Zadali mi pytanie, jak można zmodyfikować genetycznie człowieka. Ja sobie pomyślałam, że skoro poszukują pracowników pomysłowych, to wypada komisję zaskoczyć (no może to za dużo powiedziane, bo znudzonych ciężko czymkolwiek pobudzić), albo choćby nie zbłaźnić się totalną banalnością na tle reszty kandydatów. Opowiedziałam o modyfikacji nóg w celu przekształcenia ich w skrzydła. I to nie takie skórne jak u ssaków na przykład nietoperzy, czy choćby żyjących dinozaurów, czyli ptaków. Jak się popisuję, to idę na całość (plus modulacja głosem jak przy interpretacji wiersza o czymś emocjonującym). Zaproponowałam skrzydła ala owadzie, a dokładnie podobne jak u much. Tak się rozkręciłam, że dodatkowo wymyśliłam uzasadnienie finansowo-praktyczne: po chodzić, skoro można latać. To było głupie. Ale nie dlatego mnie odrzucili. Kolega (taki zapoznany w trakcie dni kastingowych) mi powiedział, że prawidłowa odpowiedź brzmi „to nieetyczne, ludzi nie wolno modyfikować genetycznie”. Puknęłam się dłonią w czoło. Na to nie wpadłam. Byłam na siebie zła, że tak durnowato wtopiłam. A już sobie wyobraziłam, co kupię za wyższą pensję.
Jednak już wieczorem moje myśli zajęte były czymś innym. Dostałam na maila zawiadomienie, że otrzymałam pracę w banku genów i co najważniejsze za stawkę porównywalną z tą proponowaną przez zakład od kosmicznych zwierzaków. Wydało mi się to podejrzane – tak bez kastingu, a poza tym ja tam się nie zgłaszałam. Potem uznałam, że to pomyłka. Następnego dnia wzięłam urlop na żądanie w laboratorium, w którym akurat byłam zatrudniona i udałam się osobiście do tego banku genów. „A nóż widelec” może skorzystam. Nie dzwoniłam, ani nie mailowałam – jeszcze by się za wcześnie nieporozumienie wyjaśniło. A tak. Być może znajdzie się ktoś honorowy, poczuwający się do konsekwencji za wysłanie zawiadomienia? Nigdy nic nie wiadomo. Ludzie są różni. Bywają i tacy z zasadami. Poza tym popychała mnie ciekawość.
- Dzień dobry. – Przywitanie powtórzyłam jak zacięta płyta każdemu kto znalazł się w widnokręgu mojego wzroku: portierowi, sprzątaczce, recepcjonistom, ochroniarzom, gościom w garniturach, ziomalom w odzieży roboczej, paniom w białych fartuchach itp.
- Dzień dobry – nawet szybko ktoś się mną zajął. Ble, ble, ble, i mnie przyjęto. Za te duże (jak dla mnie) pieniądze. Fajnie! – cieszyłam się.
W bibliotece genów luzior. Przychodziły zamówienia na geny i należało przygotować stosowną paczkę. Trzeba było tylko ogarnąć, gdzie co leży. Co prawda komputer wyświetlał wszystkie dane, w tym miejsce przechowywania, a miniroboty przynosiły materiał do wysyłki – ale ja tam wolę sprawdzić. Po pierwsze dlatego, że stosuję zasadę ograniczonego zaufania względem inteligencji elektronicznej (i nie tylko elektronicznej – lepiej skontrolować dwa razy). Po drugie, że w nowym miejscu pracy wypada być ostrożnym. Może ktoś niby dla żartu podmieniłby materiał niesiony przez minirobota, albo skierowałby go na inną półkę, do niewłaściwej szuflady. Kto wie? I bym się skompromitowała, a to krok ku wyautowaniu ze stanowiska. Takie pozorne dowcipy miewają więcej niż jedno dno. Strategicznie podchodząc do nowych okoliczności najlepiej wpierw rozeznać, kto jest wrogiem, kto przyjacielem, jakie są układy, kto komu donosi. Żeby sprawdzić przepływ informacji, ja przynajmniej, mówię coś (pozornie nic istotnego, jak coś o sobie) jednej osobie (ważne, żeby jednej) – potem czekam na reakcje: kto i co powie lub zrobi. Żeby nie tracić czasu podobnie należy przetestować innych współpracowników, oczywiście na żer rzucając różne informację.

Po trzech miesiącach okazało się, gdzie jest „haczyk”. Biblioteka genów stanowiła przykrywkę dla prac nad modyfikacją genetyczną człowieka. Każdy gdzieś pracuje i jest tylko elementem, puzzlem, pionkiem w grze. Jak nie ja, to byłby ktoś inny. Dlaczego miałabym rezygnować? Poza tym w mojej ocenie postępu nie zatrzymuje się zakazami (i to jeszcze wymyślanymi przez tych, co deklarują strach przed pomidorami!).
Podniecał mnie super sprzęt, twórcze i nowatorskie zajęcie, no i oczywiście przede wszystkim wynagrodzenie. Kupiłam sobie luksusowy apartament wraz z wyposażeniem, bezkosztowy w eksploatacji samochód z mini elektownią jądrową, oczywiście kupę modnych ubrań i markowych kosmetyków. Momentalnie, jak grzyby po deszczu, objawili się adoratorzy. Mężczyźni są bardzo pazerni na kasę (ale nie pozbawia ich to uroku, czaru, a wręcz dodaje zapału, ubogaca w romantyczne zrywy, doładowuje potencję). Objawił się nawet Birut stwierdzający, że jego małżeństwo z Anną okazało się porażką, ale kazałam mu spadać razem ze swoimi żenującymi tekstami (z pewnością kłamał wietrząc moje pieniądze, ale i tak czułam wielką satysfakcję). Reasumując świat był wspaniały, a ja szczęśliwa.

Mijały lata. W międzyczasie urodził mi synek Bogdanek, moje oczko w głowie, ukochany geniuszek. Było to tak. Kolega z pracy, Adrian spytał, czy panuję dzieci. Ja, że tak o ile znajdzie się dla nich sensowny ojciec. On, że jego ukochana produkuje beznadziejne jaja. Powiedziałam, że to przykre. I tak sobie gaworzyliśmy, aż on wyartykułował w czym rzecz.
- Nie mogłabyś użyczyć kilku jaj? – Mówimy „jaja” zamiast „komórki jajowe”, bo tak jest krócej i zabawniej (być może nie każdy czuje tę formę dowcipu, ale mnie jaja kobiet bawią).
- Nie. Chciałabym jedno dziecko, a w wyniku sztucznego zapłodnienia powstają nadwyżki zygot.
- Skąd takie konserwatywne podejście u pracownika biblioteki? – krzywo uśmiechnął się Adrian.
- Ach, każdy ma swoje dziwactwa. Nie chciałabym, aby moje maluchy, krew z krwi, ktoś zamrażał, albo robił im krzywdę dłubaniem w komórkach. Ale dlaczego wy nie kupicie sobie jaj?
- Wolałbym jednak od kogoś kogo dobrze znam. Że dawca jest zdrowy to dla mnie zbyt mało. Rozumiesz?
- Tak, bo może być zdrowym dupkiem.
- W tym przypadku zdrową dupką – zaśmiał się lekko. - Moja propozycja jest następująca. Biorę wszystkie dzieciaki. Moja ukochana twierdzi, że poradzimy sobie nawet z dziesiątką. Wszczepimy jej dwa, trzy zarodki…
- A po co? Mamy świnie - przypomniałam.
- Ona chce.
- Dziwne, przecież nie musi. Mówiłeś jej, że dzieci pracowników biblioteki mogą bezpłatnie skorzystać z macicy transgenicznej świni?
- Tak. Ale żona obawia się, co ludzie powiedzą. Że to adoptowane, albo ukradzione. Zresztą nie pytaj o powody. Załóżmy, że ma taki kaprys. Poza tym ona uważa, że dzięki ciąży i porodowi zyska popędy macierzyński. Czy tam instynkt.
- A zawsze myślałam, że to męscy szowiniści wymyślają te gadki o popędzie - odparłam.
- A widzisz, jednak głupota równo się dzieli między płcie. Zgodnie z prawami Mendla – roześmiał się kolega Adrian.
- Jako cecha dominująca, co nie? - śmiałam się wraz z nim. - Rozbawiłeś mnie Adi. Dam ci jaja.
- Dzięki, Gaja. Będziesz mogła odwiedzać maluchy, jako ciocia, kiedy zechcesz. Obiecuję.

Żona Adriana urodziła bliźniaki, a maciory pozostałą piątkę. Byłam przy porodzie – oczywiście tych dzieci, które rodziły świnie. Biedne, męczyły się, bo dziecięce główki są stosunkowo duże. Szczęście w nieszczęściu, że na jedną maciorę przypadało jedno dziecko. Trochę się popłakałam widząc ich cierpienie. Świnia rodząca Bogdanka zmarła przy porodzie. Widziałam jej śmierć, jej ostanie chwile życia. Umarła rodząc moje dziecko. W męczarniach. To było dla mnie takie przejmujące. Ludzie mają wpływ na swój los, a ta świnia nie miała. Wiem, że głupio gadam. Ludzie od wieków wykorzystują zwierzęta i to nie jest nic takiego. Zabijają dla mięsa i skóry, dla zabawy. Ale czułam się winna. Bezpośrednio odpowiedzialna za śmierć tej maciory. Oczywiście z takich emocji nikomu, a już z całą pewnością pracownikom z biblioteki, się nie zwierzam. Ośmieszyłabym się tylko. Owszem tyle o ile, w miarę możliwości wypada zadbać do dobrostan zwierzaka w czasie śmierci – tyle, że w tym przypadku nie można było zabić rodzącej świni, ani wstrzyknąć jej uśmierzaczy bólu ze względu na dobro dziecka.
Zdecydowałam, że Bogdanek zostanie ze mną jako mój syn. Zawsze chciałam mieć jedno dziecko i zdarzyła się ku temu idealna okazja. Adi to nawet się ucieszył:
- Już z szóstką będziemy mieć urwanie głowy.
- A żona? – zapytałam.
- Ależ ona się cieszy.
- Dużo popędu? – spytałam złośliwie.
- Taaa – zaśmiał się. - Kocha je wszystkie. Pomagają nam teściowie, kuzynki, koleżanki żony, do tego dostaliśmy od władz dwa humanoidopodobne roboty, nowoczesne łóżeczka naszpikowane elektroniką. Wiesz, fajne te łóżeczka. Podgrzewają, kołyszą, puszczają relaksacyjna muzykę, mają czujniki oddechu, ruchu i...
- Mój Bogdanek jest cudowny – wtrąciłam, by przerwać zapowiadającą się długą opowieść o cudach techniki – nowoczesnych łóżeczkach dla niemowląt.
- Po ojcu rzecz jasna – zaśmiał się Adrian.
- A jakie imiona daliście dzieciom? – spytałam.
- Tradycyjne, bez udziwnień: Daria, Zofia, Ewa, Mateusz, Emil, Janusz. Trzy dziewczynki i trzech chłopców. Idealnie. I to bez żadnych ingerencji – cieszył się Adi.
„W płeć to nie” - pomyślałam w odpowiedzi na ostatnie jego słowa. Nie chciałam burzyć jego radości przypominaniem o szczegółowych analizach genomów, selekcji plemników pod pretekstem co aby jakieś paskudne chorubsko się nie przyplątało.
Może dlatego Bogdanek jest takim mądry i ślicznym chłopczynką (skoro śliczne są dziewczynki, to i śliczne są chłopczynki; analogicznie łobuzy chłopaki i łobuzice dziewczynaki).
Jak synek trochę podrósł porosił o zwierzątka. Do domu wstawiłam akwarium z dzikami o kolorowej sierści. Dorosłe osobniki miały średnio po pięć centymetrów długości. Celowo wybrałam zwierzątka o odmiennym kolorze sierści: białe, złote, czarne, czerwone, żeby mój kochany chłopczynka mógł obserwować rozłożenie cechy barwy włosa u warchlaków.
Kiedy Bogdanek był w podstawówce przyniósł niusa ze szkoły.
- Koledzy mówią, że dzieci urodzone przez świnie mają ryj.
- Bzdura – odpowiedziałam.
- Nasz wychowawca powiedział, że świńskie cechy pozostają w człowieku.
„Oho” - pomyślałam. Przede mną trudny etap.
To nie jest tak, że wystarczy obalenie komunizmu i rewolucja seksualna, by zniknęły trudne tematy na linii rodzic – dziecko. Takie tematy zawsze będą. Wcześniej nie mówiłam synowi, kto go urodził. Nie wiedział, że można zadać takie pytanie. Wyjaśniałam jak rodzą się dzieci i że jest moim dzieckiem. Nie kłamałam, lecz jednak domyślałam się w jaki sposób on moje opowieści interpretował. Jednak nie chciałam go uświadamiać do końca, gdyż uznałam, że był jeszcze zbyt mały (więc prawdopodobnie mniej psychicznie odporny) na poznanie prawdy (w szczególności, gdy tak zwana opinię społeczna była negatywna).
- Synku, moja śliczna chłopczynko, pamiętasz, jak ci tłumaczyłam, co odpowiadać na pytanie „co robisz?”. Nie wypada zgodnie z prawdą powiedzieć „dłubię w nosie i jem kozy”. Dłubanie w nosie jest nieestetyczne i dlatego do tej czynności się nie przyznajemy. Można odpowiedzieć „nic nie robię”, albo „myślę”. Pamiętasz jak ci o tym mówiłam?
- Tak.
- To dobrze. A pamiętasz o reklamach? Że oni chcą rozbudzić w tobie potrzebę posiadania. Mówią „musisz mieć tę zabawkę; to takie fajne”, a to wcale nie prawda. Chcą tylko zarobić.
- Och, mamo, ciągle to mówisz. Jak o myciu zębów.
- Bo to ważne. Trzeba nauczyć się odporności na manipulację. Dobra. Otóż w państwach rządzą ludzie, politycy. Ci politycy rządzą też szkołami. Pośrednio oni każą nauczycielom wtłaczać dzieciom pewne ideologie. To zmienia się na przestrzeni czasów. Raz mają mówić, że Bóg nie istnieje, a innym razem że wszystkie zwierzęta zostały stworzone przez Boga. Kiedyś uczono, że kobiety są głupsze, a idealnym dla nich prezentem jest garnek lub mop w zestawie z wiaderkiem do sprzątania. Nie ważne.
- Ale dzieci mówią tak jak nasz pan.
- Dzieci powtarzają, co usłyszą od opiekunów, a ci mówią to co im podsuną media i politycy. Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale opiniami manipulują pewne grupy interesów. Przykładowo producenci preparatów dla kobiet w ciąży, lekarze opiekujący się ciężarnymi, producenci ubrań ciążowych. Są też ludzie, którzy uważają, że lepiej innym życia nie ułatwiać.
- Ale dlaczego?
- Hmm... jak by ci to wytłumaczyć? Jak trwoga, to do Boga. Jak ktoś się czegoś boi, albo jak coś boli, to ten ktoś jest słaby. Tak wewnętrznie. Nie tylko fizycznie. Potrzebuje pomocy. A jak ci już wiele razy mówiłam: nie ma nic za darmo. Za darmo to tylko mama może ci coś dać. Otóż ci udzielający pomocy oczekują czegoś w zamian. Czasem pośrednio, ale jednak. Wiary? Urabiają światopogląd, czyli sposób postrzegania świata. Niektórzy uważają, że cierpienie ubogaca.
- To już mogę iść do kompa? – spytał Bogdanek znudzony (jak to dzieciak) zrzędzeniem rodzica.
- Tak. Tylko podsumowanie – chwyciłam go za rękę. - Dzieci urodzone przez świnki to normalne dzieci. Geny decydują kto kim jest, a nie miejsce zamieszkania przez kilka miesięcy.
- Dobrze, dobrze, dobrze, mamo – Bogdanek wyszarpnął swoją dłoń z mojej ręki i poszedł do ulubionej zabawki, czyli komputera.
Cóż poradzić, dzieci szybko się nudzą. Ale powiem szczerze tego wychowawcy Bogdanka nie lubiłam (oprócz tego, że zgadzałam się z jego supozycjami był niesprawiedliwy w ocenianiu; cóż z tego że sympatyczny, miły, a także przystojny i chętny do wycieczek z młodzieżą).

Odnośnie pozostałej szóstki dzieci. Adi i jego żona się nimi dobrze zajmowali. Byli ich prawdziwymi rodzicami, ja tylko biologiczną matką. Nie wchodziłam w ich kompetencje. Nie miałam na to czasu, ani chęci. Skupiam się na Bogdanku i tyle mi wystarczało. Moim zdaniem trzeba mierzyć siły na zamiary. Nie sztuka deklarować chęć posiadania wielu dzieci, mężów, przyjaciół, znajomych, kochanków. Wypada mieć dla nich czas i uwagę. Jeden potrafi ogarnąć większą liczbę osób, a inny ledwo się wyrabia z jedną. W mojej też ocenie liczy się jakość, a nie ilość.

Raz przyniosłam z pracy doniczkę z roślinożernym pomidorem. W celach edukacyjnych pokazałam ją Bogdankowi. Po kilku dniach sprzątałam akwarium z dzikami.
- Bogdan, nie wiesz co się stało z dzikami? Brakuje trzech warchlaków i tego małego odyńca. Tego czerwonego, wiesz?
- Mamo, ich nie ma – odpowiedział Bogdan.
- Jak to? – dopytywałam się.
- Nakarmiłem pomidora.
- Aaaa...
- Takie jest życie. Jedni zjadają innych – odpowiedział nie odwracając wzroku od komputera.
Moje słowa w jego ustach wróciły jak bumerang. To był szok. Zatkało mnie. Tak chyba się czuli dawni rodzice, gdy dowiadywali się, że ich nastoletnie dziecko uprawiało seks. Moja niewinna chłopczynka zabiła. Dziecko nie zabiło. Nakarmiło pomidora. Nie zrobiło niczego złego. A jednak. Myślałam, że zżył się z dzikami. Jakoś to mnie zaskoczyło. Pomidora przyniosłam jako ciekawostkę. Sądziłam, że z synem nakarmimy go muchami, czy ścinkami kiełbasy.

Bogdan dorósł. Wykształcił się na inżyniera od statków kosmicznych (w uproszeniu mówiąc). Mnie było stać, by wyprawić go w świat. Dostał mieszkanie, wehikuł i kasę na koncie (wszystko co ułatwia wejście w dorosłe życie, a tym samym oszczędza dokonywania desperackich życiowych wyborów).

Ja ciągle pracowałam w bibliotece genów i sądziłam, że tak pozostanie do śmierci. Uważam, że pracować powinno się do śmierci – oczywiście mając prawo do zwolnień w razie choroby i urlopów wypoczynkowych. Renta dla chorych to rozumiem, ale dlaczego zdrowi mieliby nie pracować? Bo są starzy? Za to mieliby dostawać kasę? Odwrotność ageizmu, czyli uprzywilejowanie ze względu na wiek. Kiedyś to starzy mieli poprzewracane w głowie. Dobrze, że znieśli pomysł z emeryturami.
A tu jak grom z jasnego nieba wybuchła afera. Wyszło na jaw, że w naszej bibliotece zajmujemy się modyfikacjami genetycznymi człowieka. Aresztowali wszystkich. Zrobiono pokazówkę dla mediów. Funkcjonariusze w kominiarkach z karabinami wkroczyli, ba wbiegli do biblioteki. Wrzeszczeli. Kazali kłaść się na podłodze.
- Wojna? - spytałam dla rozluźnienia napięcia, ale dostałam w łep i przeszła mi ochota na żarty.
Skuli nas kajdankami. Adiego szarpali za włosy (i sporo wyrwali), bo próbował coś tłumaczyć (merytoryczne argumenty kontra fizyczna przemoc, to nie mogło się udać). Potem wyprowadzili nas z budynku biblioteki i przeprowadzili przez szpaler funkcjonariuszy z psami i dziennikarzy z kotami (taka moda, że dziennikarze na ramionach sadzają koty – podobnież widzowie lubią oglądać rozkoszne słodziaki; noszenie kociaka ze sobą niewiele kosztuje, a przynosi sporo zysku. Widzowie obserwują słodziaka i słuchają relacji dziennikarza. Dodam jeszcze, że są to zmodyfikowane genetycznie koty. Normalny kot nie usiedziałby na ramieniu tyle czasu. Ale oczywiście mądrale twierdzą, że to są zwyczajne kotki, tyle że rasowe).
Ale co tam koty. Zaczęli mnie maglować prokuratorzy. Ciągle zadawali te same pytania, a mnie się już rzygać chciało by wciąż odpowiadać to samo „w koło Macieju”. Doprowadzali mnie do szał. Kazali sobie wszystko tłumaczyć. Chyba przeszli szybki kurs z inżynierii genetycznej, bo ich niekompetencja wyłaziła na każdym kroku. Przyznałam się do wszystkiego, do czego kazali się przyznać. Może to źle, ale ja w obliczu tortur wymiękkam. Nawet jeśli tortura polega tylko na codziennym, wielogodzinnym ględzeniu mi nad uchem.
- Przyznaj się – mówił prokurator. - Dokumentacja elektroniczna została w pełni zabezpieczona. Dowodów na łamanie prawa jest aż nadto.
- Tak, tak, tak modyfikowałam człowieka - zaśmiałam.
- Panią to bawi?
- Nieee. Ja w stresujących sytuacjach mam dobry humor. Kiedy umarł mój tatuś też się śmiałam.
- Ilu ludzi zmodyfikowałaś?
- Pomidor – zaczęłam rechotać.
- Stu?
- Pomidor.
- Tysiąc?
- A co liczymy? Gamety? Zygoty? Embriony? Żywe urodzone? Naturalnie obumarłe płody? Klony?
- To ty mi powiedz.
- Nie liczyłam. O ile wiem to już za jedną modyfikację jest dożywocie.
- Zgadza się. Tak wynika z przepisów prawa międzynarodowego.
- Więc jestem winna. Po co te pytania o liczby? Żeby mnie gnębić bez końca? Macie nasze komputery, a w nich są dane.
Na to prokurator, najwidoczniej zmęczony, wychodził, a w jego miejsce pojawiał się nowy, wypoczęty. I od nowa ta sama śpiewka.
- Kto wam zlecał badania?
- Szef.
- A jemu kto?
- Nie wiem. To było dla mnie nie istotne. Pracowałam w laboratorium.
- Powiedz wszystko, co wiesz. Współpracuj.
- Ja więcej nie wiem. Robiłam co mi polecono.

Skazano mnie na kilkusetysięczne dożywocie. Tak to obliczyli, że w wyroku podano dokładnie co do jedności liczbę pokrzywdzonych przez mnie istot ludzkich.
W oczach opinii społecznej ja i współpracownicy z biblioteki jawiliśmy się jako potwory bez ludzkich uczuć. Taka była nagonka, że chyba gdyby nas wypuszczono to tłum by nas zlinczował, rozszarpał na strzępy.

Zapakowano mnie do takiej inkubatoro-trumny. Sądziłam, że chcą mi coś złego zrobić, a potem stwierdzić, że udręczona wyrzutami sumienia popełniłam samobójstwo.
Gdy się zbudziłam znalazłam się tu, gdzie teraz jestem. Na planecie Nir, a dokładnie w ciele pejmanka. Skąd wiem? Od Andonika – mojego przewodnika po nowym, wspaniałym świecie.
- Cześć dwunoga pomiędzy płazińcami – odezwał się mężczyzna, gdy się przebudziłam. - Nazywam się Andonik.
- Cześć. To jednak żyję? – Przez długie uśpienie czułam się jakby wyrwana z kontekstu, zakręcona na maksa, ale chyba zadziałał jakiś pierwotny instynkt, który zmusił moje ciało do natychmiastowego ustawienia się w pionie i opanowania stanu ducha na tyle, by zagajać dyskusję. Nie wiem jak tam inni ludzie mają. Czy sami siebie czasem zaskakują i nie znajdują logicznego wytłumaczenia, dlaczego w danym momencie zachowali się tak, a nie inaczej. W każdym razie ja wierzę, że po pradawnych przodkach, którzy psim swędem wybrnęli z niecodziennych sytuacji, we łbie coś zostało. Tak sobie tłumaczę momenty, gdy zachowam się inaczej niż bym się po sobie spodziewała. Mózg odbiera bodźce, które umykają ludzkiej świadomości, a jednak w pewien sposób, często mniejszy, a czasem większy wpływają na behawior, sposób postępowania.
- Na Ziemi media podały, że udręczona wyrzutami sumienia popełniłaś samobójstwo. Podobno mordowałaś niemowlaki?
- Daj spokój. To propaganda.
- A dorosłych panów też mordujesz? – zażartował złośliwie.
- Tak. Radzę uważać. - Rozejrzałam się wokoło. Znajdowałam się jakby we wnętrzu olbrzymiego jelita, do którego ścianek kleiły się dziwne istoty. Jednak moje wyrobione przez wykonywany zawód oko od razu ustaliło kim oni są. - To nie są kosmici. To zmodyfikowani ludzie – szepnęła.
Ich ciała przypominały glisty, tasiemce. Nogi scalone w jeden „ogon”. Ręce wcieliły się w obłe ciało, z którego tylko na poziomie bioder wystawały dłonie. Byli nadzy, łysi, o śnieżnobiałej skórze pokrytej śluzem.
- Towarzystwo niezbyt estetyczne – odezwał się Andonik komentując wygląd tubylców. – To skazano cię za niewinność? Jest tutaj taki jeden Leon, dwunożny jak my, co przyznał się do kilkunastu zabójstw. Chciał jak najszybciej trafić do pudła, gdyż bał się zbirów najętych przez jego wierzycieli. Leon twierdził, że w pudle czułby się bezpiecznie. W najgorszym razie, by go zabito, chociaż przecież kara śmierci jest zakazana, ale różnie bywa. Wolał opcję więzienia, niż powolne ucinanie palców, a potem stóp.
- Tortury są straszne – mruknęłam, chociaż moje, nie nazwane słowami myśli wirowały raczej nad analizą otoczenia (Na ubieranie w słowa myśli traciłabym cenny czas, a dokonanie rozeznania w terenie potrzebne było na już, na cito).
- Właśnie – kontynuował Andonik. - I wiesz, Leon poprzyznawał się do wszystkich znanych mu zbrodni. Psy się nawet ucieszyły, bo statystyki wykrywalności wzrosły. Ludzie dostali nagrody. Społeczeństwo zadowolone, że winny się znalazł…
- Widzę, że chciałbyś się zaprzyjaźnić – przerwałam czując rosnące zaangażowanie Andonika w opowieść, która w tym momencie akurat mi zwisała. Bo czy ja znam Leona? Co mnie obchodzi historia nieznanego mi faceta, gdy ja jestem na innej planecie!? Otoczona ludźmi wyglądającymi jak robaki! - To miłe z twojej strony. Ale czy najpierw mógłbyś mi udzielić informacji, gdzie jestem i co to za gra. Przed wycieczką tutaj nikt mi nic nie wyjaśniał. Plizzz.
- Ok, rozumiem. Jesteś zdezorientowana i nie wiesz o czym jest ta bajka.
- Właśnie. Pragnę oświecenia.
- Oki, przechodzimy na kolejny level. Rząd świata lubi tajemnice i żeby wszystko utajniać.
- Musi być czarodziejsko – westchnęłam cicho, ale z przekąsem.
- Dlatego byle przeciętniak nie wie, że rząd Ziemi postanowił zasiedlić kilka planet ludźmi. Ale te planety okazały się nie do końca idealne dla ludzi. To jedna z wersji. Druga: rządy chciały zasiedlać ludźmi, ale żeby obywatele Ziemi o tym nie wiedzieli. Konspiracja – te klimaty. Stąd pomysł na modyfikacje genetyczne. Między innymi chodziło o to, by wyhodować takich pionierów, niewolników, co dostosują planety do zamieszkania przez prawdziwych ludzi. Jesteśmy na planecie Nir, później pokażę ci na laptopie, gdzie to jest we wszechświecie. Sądzę jednak, że dla ciebie istotniejszym będzie fakt, iż znajdujemy się w ciele pejmanka. Pejmanki to takie ogromniaste stwory wielkości ziemskich miast. Jak się chyba zorientowałaś ludzie są pasożytami pejmaka. Popatrz na te twarze. Przysysają się do ścian i żłopią, błee.
- Dobra. – Uznałam, że ocena wizerunku tubylców nie jest w tej chwili warta dyskusji, bowiem nie ustaliłam jeszcze najistotniejszych faktów. Na wpół świadomie obawiałam się, że zaraz zaatakuje mnie jakiś odpowiednik lokalnej pumy, a ja nie wiem jak się przed nią bronić i gdzie uciekać. - Oni są przystosowani do środowiska. A my dlaczego żyjemy?
- Jesteśmy skazani na dożywocie. Po co mamy stanowić obciążenie dla podatników i gnić w ziemskich więzieniach? Ktoś zdecydował, że tutejszej społeczności możemy się przydać. A gdy nam się coś stanie, to nikt nie będzie płakał. W ich ocenie to humanitaryzm. Nie zabili nas w końcu. Ale niby za skrzywdzenie ludzi odpokutować możemy pracą tutaj.
- Nie wiem coś ty przeskrobał. Mnie skazano za pracę z genami ludzkimi. Z twojej opowieści i z tego co widzę, wynika raczej, że moje działania to błahostki w porównaniu z działalnością na zlecenie rządu świata. Ja starałam się, żeby wyeliminować choroby związane z genami, podrasować pozytywne, pożądane cechy jak siła, wytrzymałość, inteligencja, odporność na infekcje, ładna, bezzmarszczkowa cera do późnej starości...
- Jesteś pewna? – zapytał podejrzliwie Andonik.
- Prokurator jesteś?
- Nie. Pytam, czy jesteś pewna. Bo widzisz... To jest tak. Jest dajmy na to zespół, albo może grupa zespołów. Każdy z zespołów nad czymś pracuje. A gdzieś tam siedzą ci, którzy wyniki badań wszystkich tych zespołów scalają do kupy. Żaden z zespołów nie zna całego projektu, lecz tylko fragment, którym się zajmował.
- Hmmm... Nie wiem. Spiskowa teoria dziejów... Nie wiem... Nie wiem co powiedzieć.
- Dałem ci do pomyślenia.
- Czy są tutaj pumy?
- Że co?
- Zagrożenia? Drapieżniki? Coś, co zaraz znienacka wyskoczy i mnie zaatakuje?
- Nie.
- Na pewno?
- Pum nie ma. Trzeba uważać na zjawiska, ale później to wyjaśnię.
- Proszę teraz.
- Nie chce mi się. To nudne.
- Błagam.
- Poczytasz sobie prezentacje na kompie.
- Proszę. Błagam.
- Nie.
- Błagam, błagam, błagam.
- Żenua – stwierdził z niesmakiem Andonik.
- Lans? Nie możesz okazać krztyny empatii? To dla mnie ważne.
- Prezentacje są na kompie.
- Nigdy ci tego nie zapomnę.
- Gdyby nie to, że dwunożnych jest garstka, to bym…
- A ilu?
- W tym pejmanku ty będziesz trzynasta. Siedmiu facetów i pięć kobiet. Rodzinka się jednak nie rozrośnie, bo wszyscy dwunożni są wysterylizowani. Przez neta mamy kontakt z kilkoma grupami z innych pejmanków. Nie wszystkie grupy mają komputery i połączenie z netem.
- Dlaczego?
- Jak to dlaczego? Jesteśmy tu za karę, a nie w nagrodę. Nikt życia nie ułatwia. Jak w pejmanku nie znajdzie się kumaty gość, co potrafi zbudować kompa i ustawić sygnały, to sieci nie ma. Taki lajf.
- A tu?
- Pełna informatyzacja… oczywiście w porównaniu do…
- Czyli można się kontaktować z ludźmi z Ziemi? Bo widzisz, ja mam syna.
- Sprawa przedstawia się następująco. Rząd świata nie chce, aby o nas wiedziano. Oznacza to, że net jest zakazany. W jednym pejmanku ludzie zaczęli beztrosko serfować i co się stało? – zamyślił się Andonik.
- Co? Przecież nie wiem.
- Przylecieli strażnicy z Ziemi i wysadzili w powietrze całego pejzanka. A żyło tam oprócz kilku dwunożnych z dwieście pięćdziesiąt robakowatych, a jednak ludzi. Czy to ich obchodziło? Żeby zlikwidować kompa z netem wszystkich zabili.
- O, kurczę, naprawdę?
- Tak. Znałem dziewczynę, graficzkę, która tam zginęła. Przykra sprawa. W każdym razie trzeba uważać.
- Ja z Bogdankiem mamy hasła. Nie muszę podpisywać się pod mailem, żeby wiedział, że to ja. Chciałabym tylko, żeby wiedział że żyję i że go kocham.
- Pogadamy o tym później.
- To fajnie.
- Nie rozumiesz. Takiego głupawego info nie pozwolę ci wysłać. Mamy wszyscy narażać życie dla czegoś takiego. - Rozpłakałam się. - Gaja, nie rycz. Lepiej pomyśl rozsądnie. Co z tego, że twój syn będzie wiedział, że żyjesz? Przyleci i cię uratuje? Nie jesteśmy w filmie! Nie jesteśmy w filmie! Zacznie pytać, działać, to go zlikwidują. A nas tym bardziej. Już mu powiedziano, że nie żyjesz. Po co mącić mu w głowie. To nic nie da.
- Ale mogę mu przekazać, żeby się nie narażał i wiedzę o moim istnieniu zachował dla siebie…
- Taaa… Upije się i wypapla.
- To mój syn.
- Każdy jest czyimś dzieckiem i to nie czyni wolnym od słabości. Ale dobrze. Chcesz inne wytłumaczenie. Będzie mu ciężko z wiedzą o twoim losie.
- Będzie się martwił… Cierpiał…
- A tak szybko pogodzi się z matki śmiercią i zajmie swoim życiem. Zakocha się, albo zajmie umysł pracą.
- Hmmm… Masz rację. Ponoszą mnie emocje. Nowe miejsce. Powiesz mi o zagrożeniach?
- Chodźmy do bazy. Poczytasz prezentacje i poznasz ludzi. – Po drodze Andonik opowiedział mi o zagrożeniach, które w skrócie sprowadzały się do niebezpieczeństw jakie mogą spotkać robaka w układzie trawiennym żywiciela. Tak się wzbraniał, a wystarczyło powiedzieć kilka zdań, by mnie uspokoić. – Nie wziąłem poprawki, że jesteś biologiem.
- Cha, a widzisz. Kumaci goście to nie tylko informatycy.
- Pochlebiasz sobie.
- Znam swoją wartość. Jakby co sterylizację można obejść. Chociaż nie wiem, kto by chciał kazać swoim dzieciom żyć tutaj.
- A ja wiem. Leon. On marzy o dzieciach. Poznasz go. Ma dziewczynę. Tyle, że w innym pejmanku.
- Możecie przechodzić między pejmankami? – zapytałam.
- Jeszcze nikt nie dał się wysrać, ale teoretycznie to możliwe. Żeby zabić czas planujemy wypad Leona do narzeczonej. Zaręczyli się przez internety. Leon na ochotnika zgłosił się do wyjścia. Wymyślamy mu kombinezon i pojazd. Zastanawiamy się, czy lepiej żeby pejmanek zjadł Leona, czy lepiej, żeby Leon wniknął do wnętrza przez któryś z otworów ciała. Może jako biolog coś doradzisz Leonowi.
- A jeśli możesz, to powiedz za co cię skazali? – Chciałam zejść z tematu Leona.
- Tyle było tych zarzutów. Za działalność wymierzoną przeciwko ludzkości, szpiegostwo, obrazę moralności, dręczenie ze skutkami śmiertelnymi, przemoc w sieci, podburznie, anarchię, rozpowszechnianie pornografii. Reasumując za hakerstwo. Włamałem się tam, gdzie nie powinienem. Nie złapaliby mnie, gdyby nie zdrada.

Po kilkukilometrowej wędrówce, dotarliśmy do bazy dwunożnych. Weszłam do środka sądząc, że wzbudzę zainteresowanie jako nowy człowiek. Gdzie tam. Ludzie siedzieli przy kompach jak zaczarowani i na moje „dzień dobry” tylko niektórzy podnieśli wzrok. Andonik posadził mnie przy kompie, pokazał folder z prezentacjami i sam usiadł przy swoim stanowisku. Wydawało mi się, że Andonik jest kontaktowym, rozmownym człowiekiem. Otóż ta teza sprawdzała się wyłącznie, gdy przebywał w sporym oddaleniu od komputera (czyli praktycznie nigdy). Wszyscy milczeli bardzo czymś zajęci.
Okazało się, że stworzyli sobie lokalną sieć i z zapałem grają w gry. Wszyscy, oprócz Leona i mnie, byli informatykami i do tego silnie uzależnionymi od kompa. Nałogowcy. Wymyślali sobie gry, a potem wspólnie w nie grali. W pewnym sensie mieli jak w raju. Ciepło, stała temperatura, jedzenia w bród – można było, albo sobie coś złapać, albo bezpośrednio jak robakowate wysysać żarełko z podłoża. O nic nie trzeba było się martwić.
Informatycy cały czas grali, a jedynie Leon się snuł po domu i marudził. Już rozumiem dlaczego Andonik tyle o nim mówił, gdy się poznaliśmy. Po prostu historię życia plus najskrytsze marzenia Leon powtarzał wszystkim do znudzenia. Stękał o tęsknocie za Jasią, swoją internetową narzeczoną, aż grupa – pomimo wprowadzenia do gry nowych broni – znalazła czas, by zbudować wehikuł, wsadzić tam Leona i skierować do odbytu pejmanka. W mojej ocenie chcieli się go pozbyć, bowiem przesadzał ze zrzędzeniem. Powiem szczerze, że dawałam Leonowi małą szansę na dotarcie do celu.
- Głupi to ma zawsze szczęście – skomentował Andonik i wszyscy się śmiali.
Mimo wszystko Leon dokonał rzeczy pozornie niemożliwej. Wyszedł z pejmanka i przeżył. Dotarł do innego pejmanka, wniknął do niego i spotkał się z ukochaną Jasią. Niesamowite. Oczywiście nie on zbudował pojazd, nie on przeliczył dane, nie on wyznaczył trasę. Jednak mimo wszystko on fizycznie tego dokonał.

Ja natomiast zaprzyjaźniłam się z robakowatymi, a w szczególności z takim jednym o imieniu Xiaxiahumb. Robakowate są równie inteligentne, jak dwunożni (posiadają takie same mózgi) – tyle, że nikt im nie przekazał wiedzy i wynalazków ludzkich pokoleń. Ludzkiego języka (a dokładnie mojego, czyli polskiego) Xiaxiahumb nauczył się w rok (zdolniacha!). Ja sobie jego mlaskania zasadniczo darowałam, bo co za język, w którym trzeba językiem kłapać się po dziurkach od nosa? „Żenua” jakby powiedział Andonik i reszta jego informatycznej bandy. A może jednak moja wina? Zwykłe lenistwo i poczucie wyższości?

Minęły trzy lata.
Nauczyłam się języka robakowatych.
Odeszłam z domu dwunożnych. Nic do informatyków nie mam, ale oni żyją głównie wirtualnie. Mnie ciekawi rzeczywistość.
Zamieszkałam razem z Xiaxiahumbem. Zakochaliśmy się w sobie. On jest teraz w ciąży i wkrótce urodzi nam się potomek. Fajnie! Bardzo się cieszę.
Robakowate są obojnakami. W naszej sytuacji Xiaxiahumb jest dawcą jaja, a ja plemnika (a właściwie haploidalnego jądra komórkowego, które na okoliczność zapłodnienia przygotowałam). Zdecydowaliśmy, że dziecko będzie robakowatym, bo tak mu będzie lepiej żyć na planecie Nir. Poza tym - choć Xiaxiahumb twierdzi, że to bez znaczenia –sprawiedliwość nakazuje, by maluch był do niego bardziej podobny. On wziął na siebie trudy porodu i jest dawcą większej części materiału genetycznego (bo jeszcze plazmidy).

I kto by pomyślał, że ja: skazana prawomocnym wyrokiem na dożywocie, kobieta po menopauzie i do tego wysterylizowana będę spodziewać się dziecka. Życie to jednak jest przebogate.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
tulipanowka · dnia 25.03.2012 21:06 · Czytań: 514 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty