Leżałam spokojnie na kanapie, przysypiałam nawet troszkę, kiedy Luiza wpadła do mieszkania niczym huragan. Rzuciła na stół rozerwaną kopertę i list, klucze i torebkę rzucić chciała na fotel, ale nie trafiła. Wszystko rozsypało się po podłodze, ale nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Następnie wyjęła z szafy największą walizkę i z furią zaczęła pakować nasze rzeczy. Kiedy zauważyła, że ledwo oko otworzyłam, zaczęła narzekać. Bardziej do siebie niż do mnie.
- Matylda chyba zwariowała. A ja razem z nią. Napisała mi, że ciotka Stefania zmarła dzisiaj. Nie wiem, jakim cudem ten list doszedł tak szybko. Nie jest polecony, ani nic, ale nieważne. Ciotka nie żyje, pogrzeb w sobotę, a ja mam przyjechać jak najszybciej, I zamiast zadzwonić i powiedzieć, że nic z tego, bo mam pracę i mnóstwo zajęć, to wzięłam urlop i się pakuję! Dlaczego ja to robię...?
Popatrzyła na mnie bezradnie, a ja nie mogłam jej pomóc. Jeszcze nie teraz. Powoli się przeciągnęłam, ziewnęłam i zaczęłam przynosić rzeczy, które zabrać ze sobą powinna, a o których najpewniej by zapomniała. Cały czas coś tam mruczała o Matyldzie, pogrzebie i tym, że jej się nie chce. I dopiero kiedy zamykała walizkę, siedząc na niej okrakiem, dotarło do niej, z jakiego powodu cała ta wycieczka jest konieczna.
- Luba, ona nie żyje... Tak się wściekłam na Matyldę, że... Och, jestem taka okropna!
Podeszłam do niej, przytuliłam się, a ona chlipała mi prosto w ucho.
***
Jechałyśmy powoli polną drogą. Oznacza to, że nie było asfaltu, a dookoła były pola. I drzewa gdzieś na horyzoncie. Luiza nas zgubiła, ale pod tym względem była jak typowy mężczyzna - za nic by się do tego nie przyznała. Irytowała mnie, ale siedziałam cicho, bo to i tak nie był jej najlepszy dzień.
Wreszcie dojechałyśmy do jakiejś szosy. Luiza się przemogła i sięgnęła po mapę, więc w ciągu godziny byłyśmy na miejscu. Obie zachowywałyśmy się, jakbyśmy pierwszy raz w życiu tu były, choć tylko w moim przypadku było to prawdą. Dom był całkiem spory, piętrowy, z werandą porośniętą jakimiś gustownymi pnączami. Stał na wzniesieniu, więc widoki były cudowne: pobliskie miasteczko, ogród i sad Matyldy oraz park ciągnący się w nieskończoność.
Stałyśmy tak wpatrzone w słońce odbijające się w szybach, kiedy nagle drzwi się otworzyły z impetem i stanęła w nich Stefania we własnej osobie.
Luiza popatrzyła na mnie z mieszaniną strachu i zdziwienia, a ja, nawet gdybym mogła jej odpowiedzieć, nie zdążyłam. Z twarzy staruszki zniknął szeroki, powitalny uśmiech, zmieniając się w wyraz lekkiego zakłopotania. Cofnęła się szybciej nawet, niż się pojawiła, a po chwili na jej miejscu ujrzałyśmy Matyldę, z podobnym wyrazem twarzy. Luiza patrzyła na mnie nic nie rozumiejąc, ale ja mogłam się odwzajemnić tylko tym samym.
- Nareszcie przyjechałyście! Niepotrzebnie jeździłyście po tych wertepach, trzeba było cały czas prosto. Chodźcie szybko do środka, zaraz zrobi się ciemno. Zaparzyłam już herbatę, przygotowałam pokój. Dostaniecie szkarłatną sypialnię, na pewno się wam spodoba.
- Ale ja przed chwilą widziałam w drzwiach ciocię Stefanię, mogłabym...
- Luizo, nie przysięgaj. Nie mogłaś widzieć zmarłej ciotki. Wiem, że chciałabyś ją zobaczyć, ale jej już z nami nie ma. Daj spokój, bierz walizkę i idziemy do środka.
Kolacja przebiegała mniej więcej w tym stylu, co rozmowa przed domem: Matylda nie dopuszczała Luizy do słowa, lub niemalże wyjmowała z jej ust niedopowiedziane myśli. Jedno muszę przyznać - jedzenie było pyszne, w domu takiego nie dostawałam. Bo i skąd moja biedna pani miałaby wiedzieć, czym mnie karmić...? Gdybym miała się żywic tylko tym, co znajdowałam w misce, już dawno umarłabym z głodu. Ale przecież na wszystko są sposoby.
Pokój, do którego weszłyśmy tuż za Matyldą, faktycznie zasługiwał na miano szkarłatnego. Ściany, kapa na wielkim łóżku i dywan były w tym właśnie kolorze, dębowe meble idealnie wkomponowały się w klimat sypialni. Drzwi na taras były uchylone, więc wyszłam popatrzeć na zachód słońca.
Na balustradzie siedział idealnie biały kot z zielonymi ślepiami, który wpatrywał się we mnie intensywnie. Dobrze wiedziałam, co widzi, ale postanowiłam nie ułatwiać mu sprawy. Brox zazwyczaj był złośliwy, więc cieszyłam się, że mnie nie poznaje. Starałam się usiąść z jak największą gracją, nie patrząc na niego. Lekko się zjeżył i wymruczał przez zaciśnięte kocie zęby:
- Co tu robisz?
Głęboko westchnęłam, żeby zwrócić jego uwagę na absurdalność pytania, po czym łaskawie odparłam:
- Pomagam Luizie. Sama nie da sobie rady, a Matylda może ją tym wszystkim wystraszyć. Ty, zdaje się, miałeś mieć na oku sprawy w Marzydłowie, a pierwsze co zobaczyłam po przyjeździe, to Stefania stojąca w drzwiach.
Wąsiki nerwowo mu zadrgały, kiedy zdał sobie sprawę, z kim rozmawia:
- Luba... Powinienem był się domyśleć. Nie masz prawa mnie pouczać. Poza tym jakim cudem...
- Właśnie. Cudem. A cuda powinny być pod kontrolą. Twoją - starałam się mówić z jak największym wyrzutem. - Więc lepiej już nie marudź, tylko idź coś z nią zrobić, dobrze?
Prychnął na mnie idiotycznie, jak to koty mają w zwyczaju, po czym zgrabnie zeskoczył na daszek werandy i na ziemię. Z uniesionym ogonem powędrował gdzieś w krzaki, a że zrobiło się już zupełnie ciemno, wróciłam do pokoju. Luiza, wykąpana, siedziała na łóżku i rozczesywała włosy. Ułożyłam się na kołdrze w drobne, kolorowe kwiatki. Czułam, że następny dzień będzie nieznośnie długi, i, jak zwykle, przeczucia mnie nie myliły.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ginger · dnia 09.07.2008 23:18 · Czytań: 782 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: