Wysoki sądzie, przyznaję się do wszystkiego. Tak, spaliłem krzyż z Jezusem na placu przed kościołem. Przyznaję się również do tego, że przez dwa tygodnie przygotowywałem się do podpalenia i celowo wybrałem niedzielne przedpołudnie.
Jestem bardzo zmęczonym człowiekiem. Właściwie to mógłbym niczego nie mówić, bo jest mi wszystko jedno, jak dalej potoczy się ta sprawa. Jestem gotów pójść do więzienia za mój czyn, ale podejrzewam, że nawet jeżeli zostanę uznany winnym, to co najwyżej dostanę jakiś krótki wyrok, na dodatek w zawieszeniu. Tak czy inaczej, poddam się karze, którą wyznaczy mi sąd. Bez dyskusji i słowa komentarza.
Dlaczego to tłumaczę? Ano dlatego, że chciałbym, aby wysoki sąd, przed podjęciem decyzji o moim losie, pozwolił mi wypowiedzieć ostatnie słowo. W czasie wcześniejszych rozpraw milczałem. Nie chciałem się bronić, bo moja wina jest bezsporna. Teraz jednak, kiedy wszystko zostało już udowodnione przez pana prokuratora, a ja do wszystkiego się przyznałem, pozostała jeszcze jedna kwestia, która wymaga wyjaśnienia z mojej strony. Chciałbym, aby wysoki sąd oraz mieszkańcy naszej wsi, a nawet powiatu, mogli wreszcie zrozumieć, co się wtedy wydarzyło. Zapewniam, że całe przemówienie mam przemyślane i nie zajmę nikomu zbyt wiele czasu.
Motyw. W każdej zbrodni to on jest najważniejszy. No i narzędzie zbrodni, oczywiście. Narzędzie mojej zbrodni jest wśród dowodów. Pudełko zapałek i butelka z resztkami benzyny. Te zwykłe, nic nie znaczące przedmioty nagle urastają do rangi dowodu i stają się ważniejsze od niejednego ze zgromadzonych tutaj gapiów. Skoro mamy narzędzia zbrodni, to pozostaje nam już tylko motyw, aby ostatecznie ustalić moją winę. Albo nie, nie winę. Chyba raczej powiem, że sprawstwo. Tak, uważam, że jestem sprawcą, ale nie winowajcą.
Motyw... Wszystko zaczęło się trzynaście lat temu. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat i byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Z dwóch powodów. Po pierwsze właśnie wtedy nasze gospodarstwo zaczęło przynosić zyski. Marne, ale zawsze. Po drugie i o wiele ważniejsze, Kasia – moja żona – zaszła w ciążę.
Czułem się wtedy, jakbym złapał pana Boga za nogi. Wszystko nam się udawało. Brzuch rósł równie szybko, jak zboże na naszym polu. Ceny skupu pszenicy i rzepaku zapowiadały się rewelacyjnie, a dodatkowo jeszcze mój teść korzystnie sprzedał swoją ziemię i sprawiedliwie podzielił pieniądze między Kasię i jej brata. Jednym słowem układało się nam znakomicie.
Każdego wieczora, kiedy jeszcze było ciepło, Kasia siadała na naszej werandowej kanapie, z Dostojewskim w dłoniach, a ja delikatnie kładłem głowę na jej brzuszku i razem z tą małą istotką słuchaliśmy, jak moja żona pięknie czyta na głos kolejne strony powieści. Kilka razy tak mnie mocno kopnął i od razu wiedziałem, że to będzie kawał chłopa. Oczywiście nie znaliśmy płci, ale ja to po prostu czułem. Potwierdzeniem był dla mnie też stary przesąd. Podobno kobieta nosząca chłopca pięknieje, a moja Kasia z każdym dniem wyglądała coraz cudowniej. To były najwspanialsze chwile w moim życiu.
Wreszcie przyszły żniwa, potem jesień i powoli zaczynaliśmy odliczać dni do rozwiązania. Wszystko było ustalone, głównie z teściową i szwagrem, bo po porodzie to oni mieli wszystko przygotować na powrót Kasi z dzieckiem do domu. Kasia chciała sama urządzić pokój dla dziecka i kupić niezbędne ubranka, ja jednak byłem zbyt przesądny. Uważałem, że nie wolno zapeszyć i nie pozwoliłem kupić nic, poza niezbędną wyprawkę. Zresztą wiedziałem, że teściowa wszystko z Kasią ustaliła, bo moja żona była nie tylko mądrą kobietą, ale i bardzo zaradną.
Ile by się mężczyzna nie przygotowywał do porodu, to krzyk żony, że zaczyna rodzić, zawsze najpierw działa paraliżująco. Tak było i ze mną. Wpadłem panikę i wyłącznie dzięki opanowaniu Kasi wszystko potoczyło się zgodnie z wcześniej ułożonym planem. Ubraliśmy się, zabraliśmy torbę, zamknęliśmy dom i już po drodze żona zadzwoniła do matki. Nie pamiętam jak dotarliśmy do szpitala. To wszystko działo się jakby poza mną. Pierwsze, co pamiętam, to ściany z odpadającymi tynkiem i słowa doktora: „Niestety, dziecka nie udało się nam uratować. Pana żona... za kilka godzin powinna się obudzić...”
Cisza. Cisza, a potem strach.
Wiedziony chyba jakimś poczuciem przyzwoitości poprosiłem lekarza, aby zabrał mnie do żony. Początkowo odmówił, ale kiedy położyłem mu dłoń na ramieniu, po prostu ruszył bez słowa. Minęło wiele godzin zanim Kasia się obudziła. Powoli otworzyła oczy, uśmiechnęła się. „Co się stało? – zapytała. – Gdzie moje... nasze dziecko? Czy wszystko z nim w porządku?!” Zobaczyła łzy w moich oczach, opadła z pustym wzrokiem na poduszkę i powiedziała: „A więc to nie był sen...”
Dzięki przychylności proboszcza udało się nam pochować synka w rodzinnym grobie. Kasia cieszyła się, że nasz biedny maluszek będzie miał kogoś, kto się nim zajmie w niebie. Cieszyłem się i ja, i starałem się wierzyć, bardzo mocno wierzyć, że dusza naszego synka nie błąka się samotnie wśród obcych.
Minęły cztery lata. Mówi się, że czas leczy rany. Naszej nie wyleczył, ale przynajmniej trochę stępił ból i powoli wracaliśmy do życia. Znowu zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, a nasza miłość stała się bardziej dojrzała. Wreszcie też Kasia otworzyła przede mną swoją sypialnię. Nie trzeba było długo czekać, żeby nowe życie zakiełkowało w jej łonie. Tym razem wszystko było inaczej. Mniej emocji, więcej racjonalności. Co tydzień wizyta u lekarza, odpowiednia dieta, ubrania, buty, materac, pościel i tak dalej, i tak dalej. I moje modlitwy. Każdego ranka i wieczorem. Wcale nie modliłem się tylko o zdrowie żony i dziecka. Bałem się, że Bóg odbierze mnie jako egoistę, więc równie żarliwie modliłem się o zdrowie i szczęście dla wszystkich ludzi na świecie. I robiłem to absolutnie szczerze.
Zawsze wierzyłem w Boga. Tak zostałem wychowany i nigdy nie wątpiłem w jego istnienie. Zresztą nadal nie wątpię. Nie wierzę tylko w jego dobroć. Bo jak ktoś, kto jest rzekomo dobrą istotą najpierw odebrał mi syna, a potem przy kolejnym porodzie żonę? Tak, wysoki sądzie, kiedy podszedł do mnie lekarz i powiedział: „Pana żony nie udało się uratować, na szczęście córeczka jest cała i zdrowa”, chciałem się zabić. Od razu, natychmiast. Jak miałem żyć bez Kasi? To była najcudowniejsza kobieta i w dodatku to mnie wybrała sobie na męża. I teraz jej nie ma?
Nikomu, nawet największemu parszywcowi nie życzę, żeby musiał wracać do domu ze szpitala tak, jak ja wracałem. Rozdarty to mało powiedziane. Moje serce, moja dusza była dosłownie rozszarpana. Tragedia, cierpienie i mała, nieporadna istotka, który mogła liczyć tylko na mnie.
Dzięki teściom i szwagrowi, a potem jego żonie, udało mi się zbudować rodzinę, dzięki której Beatka mogła normalnie funkcjonować. Nikt nie zastąpi matki, ale teściowa i żona szwagra okazały się kobietami z wielkimi sercami.
Z każdym kolejnym rokiem Beatka coraz bardziej upodabniała się do Kasi. Aż trudno było mi czasem uwierzyć, że córka może być tak podobna do matki. Taka mała, idealna kopia...
Kiedy wracam myślami do dnia jej narodzin, to zawsze wyrzucam sobie, że nie była moją radością od pierwszej chwili. Z całych sił odganiałem od siebie myśli, że gdyby nie ona, to moja Kasia… to moja Kasia wciąż by żyła. One jednak i tak się pojawiały. Na szczęście dosyć szybko Beatka stała się moim sensem życia. Z radością patrzyłem jak rośnie i wciąż nie mogłem wyjść z podziwu, jak bardzo przypomina własną matkę.
Co wieczór siadywaliśmy razem na werandzie, a ona wciąż i wciąż brała stary album ze zdjęciami Kasi i kazała sobie opowiadać historie, które towarzyszyły fotografiom. Potem wybierała jakąś książkę z biblioteczki i prosiła, abym czytał te fragmenty, które Kasia najbardziej lubiła.
W maju tego roku, podczas pierwszej komunii świętej Beatki rozmawiałem z proboszczem, który poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Dobrze wychowujesz swoją córkę. Każdego dnia dziękuję Panu Naszemu, że ci ją dał.” Spojrzałem wtedy na niego zdumiony, ale za chwilę zdałem sobie sprawę, że gdyby nie Beatka, to moje życie nie miałoby najmniejszego sensu. Bóg zamknął przede mną jedne drzwi, ale jednocześnie otworzył inne...
Na dwa tygodnie i dwa dni przed podpaleniem krzyża przed kościołem pojechałem do gminy w sprawie dopłat. Wracając, wstąpiłem do Heńka Zawistowskiego, informatyka z urzędu, u którego zamówiłem komputer dla Beatki. Kiedy jechałem do domu, całą drogę zastanawiałem się, jak się teraz przed nią nie zdradzić. To miał być prezent na urodziny i gdybym się wygadał, to nie miałaby niespodzianki. Śmiałem się sam z siebie, kiedy nagle, tuż za zakrętem wyrósł przede mną tłum gapiów i... mój teść rąbiący siekierą jakiś rozbity i wciąż dymiący samochód. Przez głowę przebiegła od razu myśl, że coś stało się Beatce. Wyskoczyłem z samochodu, a tłum rozstąpił się przede mną. Przerażony, rozejrzałem się dookoła, szukając Beatki. Spodziewałem się najgorszego, chociaż odrzucałem te myśli. Powoli podszedłem do samochodu. Tuż obok wyrwanych drzwi leżał kierowca. Nogi miał jeszcze w samochodzie. Ktoś rzucił mu koc na twarz, ale ja go od razu poznałem. To był Roman, pierwszy narzeczony mojej Kasi. Można powiedzieć, że mu ją odebrałem, ale przecież nie zrobiłem tego celowo czy złośliwie. Kasia po prostu mnie wolała.
Po zerwaniu zaręczyn Romek nigdy się nie podźwignął. Przejął, co prawda, gospodarstwo po ojcu, ale szybko je przepił. Nie raz jeździł pijany, ale nigdy nie dał się złapać. W końcu się doigrał. Żal mi się go zrobiło, ale jednocześnie poczułem radość, że nie ma tutaj mojej kochanej córeczki. I wtedy, spojrzałem na teścia z siekierą i pomyślałem: „Ale w takim razie co on tutaj, do cholery, wyprawia?”
Kiedy dotarłem do szpitala, Beatka jeszcze żyła. Wyglądała tak strasznie, że chyba z tysiąc razy umarłem w ciągu jednej wspólnej minuty, którą przeznaczył dla nas Bóg. Wziąłem jej dłoń w swoją. Otworzyła oczy i powiedziała: „Tatusiu, nie zostawiaj mnie.” Umarła.
Właśnie dlatego spaliłem ten krzyż. Ja wciąż w Niego wierzę - w Boga. Nawet wierzę mocniej, niż przed śmiercią Beatki. Odebrał mi wszystko, co mógł odebrać, chociaż wiem, że jestem dobrym człowiekiem. Spaliłem ten krzyż nie dlatego, że musiałem coś zniszczyć. Nie. To moja wiadomość, którą wysyłam Bogu: „Strzeż się, kiedy nadejdę”. I chcę, żeby każdy, każdy, kto mnie teraz potępia, wiedział, że to nie będzie zemsta. To będzie kara.
Wysoki sądzie, to wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie. Dziękuję.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ekonomista · dnia 26.06.2012 08:43 · Czytań: 3957 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 33
Inne artykuły tego autora: