Trzy razy „b”, czyli podróż autobusem do Ł – po łacinie to będzie: fata nolentem trahunt.
Czasem czuła się w sobie zupełnie pusta. Pustkę otaczała pergaminopodobna materia, która pod wpływem nacisku poddawała się bez oporu. Miękka w dotyku, niekoniecznie przywodząca na myśl cokolwiek miłego. Raczej miało się wrażenie, że pergamin jest fałszywy w swojej naturze. Zewnętrzność tworzyła dysonans z przyklejonym doń łagodnym spojrzeniem i tożsamym uśmiechem.
Często śnił jej się las. Milczącej.
Szara i pusta, pozostawiona w głuszy, w kontraście do nabrzmiałych krajobrazem i napęczniałych od igliwia świerków. Zamarznięte kolory rozczaszały się nad jej głową. Trzeszczały złowieszczo, poruszane przez zefirek ledwie.
Wietrzyk z nalotem żywicznym i szare okruchy huraganu. Migotanie i maligna senna. Miotała się między omszałymi starodrzewami. Zasłaniała twarz w gęstwinie młodocianych zalesień, przerażona siłą, która rozpędzała ją coraz bardziej; w dzikim szale; we wściekłości bez wyraźnego źródła. Brnęła głębiej i głębiej w niespójną maź torfowisk. Ściółka szarpała za nogawki. Chwytała za buty. Resetowała drogę... Resetowała drogę... Resetowała drogę... Było coraz zimniej i zimniej. Powietrze wbijało się w płuca. Resztki nadziei wypluwała z krwią, z trudem odzyskując świadomość. Mróz ścinał białko, był blisko, coraz bliżej. Dusiła się. Nieprzytomna. Grzęzła w powtarzanym bez ustanku:
- Nie! Nie chcę! Zostaw mnie, zostaw! Już tu byłam... już tu... tu byłam... am… byy…
- Yyy… - w tej właśnie chwili walczyła z bezdechem. Zakaszlała i nabrała gwałtownie powietrza w płuca. Ocknęła się i otworzyła oczy.
- O fuj! – wysyczała z nieskrywaną odrazą, odzyskując oddech. Zrobiła to jednak na tyle cicho, że nikt nie zwrócił uwagi. - Żadna tam ściółka, – przemknęło jej przez myśl, kiedy wybudziła się już całkiem z maligny.
- To ten zapaszek. Ale skąd się wziął? Jeszcze przed chwilą było tak komfortowo. Sterylnie cicho i pachnąco.
- Ha! No tak. - mruknęła. Za Jadźką miejsce zajęła starsza pani. Pani, z której aromatem było coś, bardzo wysoce coś, nie tak. Dziewczę wciągnęło delikatnie powietrze przez nos, dolatujące z tamtego kierunku i próbowało rozróżnić skład…
- Auć! Nie wykąpała się… - Siwe włosy i brud. Siwe włosy i perfumy. Śmierdziało jak z naperfumowanej konwaliami nory borsuka. Borsukom się prawa do zapaszku nie odmawia. A jej? (Kobiecie z wyglądu lat około siedemdziesięciu.) Czymże ona, że taka uprzywilejowana miałaby być? (Prawie matka, a może nawet matka cała, prawie ludzkości.)
Tak, tak, dziewczyna powinna mieć szacunek dla starszych. Ma. Ale co? Od babki śmierdzi konwaliami i zjełczałym futrem. (Bóg zapłać za kobiety jedzące pomarańcze.) Ale właśnie! Można by się pochylić nad analizą wyboru czynności przez babkę. Mianowicie, dlaczego użycie flakonu z perfumami znosi demencje. I, czy korzystanie, lub nie, z prysznica, jest lub nie, oznaką owej? Jaśniej. Należy uznać za fenomen, że babka posiadła umiejętność pamiętania o flakonie z perfumami i napryskania się. Ergo nie potrafi, bądź nie chce, korzystać z prysznica, ani też z pralki.
Jadźka zaobserwowała po chwili, że pasażerka tylnego fotela dusi zapachem nie tylko pasażerów, ale i siebie. Bez przerwy pokaszluje, charczy i oddycha zbyt głośno. Być może się leczy, być może ma swojego lekarza; i być może on faszeruje ją nieokreśloną dawką czegokolwiek. Niemniej, może lekarz nie wie, że babkę dusi własny zapaszek, oraz nie wie też, że połykanie pigułek psuje ją od środka, co powoduje przykry zapach ze skóry i ust. Koło się zamyka. A rzeczywistość jest płaska. Mówi się: na płaszczyźnie. Choć tutaj bardziej pasuje: na kanwie. Na kanwie zapachu to Jadźka zaraz nie wytrzyma i odda śniadanie, bynajmniej nie głodującemu.
Babka oprócz wydzielania zapachu posiadła także tik nerwowy: co chwilę łapie za oba fotele dziewczyny, podciąga się i poruszając nerwowo głową ogląda mijane krajobrazy. Dziewczyna próbuje zasnąć. Pasażerka nostromo jej nie daje. - Chciała wyglądać, mogła sobie usiąść z przodu. Kolejna lokatorka bozi, - jak mawiał S. Może czegoś szuka? Może przyjaciół? Tego Jadźka nie wie, ale czuje, że nici z ewentualnego szukania przez babkę. Wreszcie, kiedy Jadźce wydaje się, że babka dotknęła ją przypadkowo, dziewczyna zaczyna się drapać. Na szczęście jednak dla niej, nie przeradza się to w napad paniki. Nikt nie widzi. Z przodu laska słucha muzy i trzepie delikatnie głową. Z boku, (prawo skos) matka polka nieestetycznie żuje gumę. Z boku, z boku kobiety jedzą pomarańcze. Z tyłu babka śmierdzi.
Jak myślicie? Czy dziewczyna wreszcie zbierze się na odwagę, odwróci się i powie:
- Pani wybaczy, ale od pani śmierdzi!?
To by było. Awantura. Wreszcie jakoś ciekawie. I nie tak mdło od śmierdzenia. Jeszcze cztery godziny śmierdzenia!. Nawet jak wysiądzie wcześniej, to do samego końca zostanie w powietrzu to nieokreślone cuchnące coś… A może i dłużej jeszcze. Trzeba się będzie wyszorować z borsuka i konwalii. Koniecznie. Jadźka już powzięła myśl. Jak tylko przyjdzie do mieszkania to im powie:
- Wybaczcie, ale muszę się porządnie umyć z tej starej z autobusu.
Wiadomo. Będą zdziwieni. Nawet bardzo. Tyle, że nie dadzą po sobie poznać. A dziewczyna lubi być czysta. I mieć suche ręce. Przy okazji wysonduje, czy mają czysto w łazience. Tak. To będzie konieczne. Postawi stopę w brodziku i sprawdzi, czy czuć oblepiającą masę bakteryjną, czy nie.
Bo jeszcze nie wiecie. Jadźka lubi robić testy. Ma duszę naukowca. I kiedy tylko może, bada materię. Martwą, ożywioną i ludzką. Tę ostatnią najbardziej. Dziewczyna lubi też, jak ludzie czasem jej nie lubią, właśnie za eksperymenty. Z pasją ono nielubienie, i towarzyszącą temu ludzką infantylność i niedojrzałość, studiuje. Niemniej reakcje summa summarum stają się nudne i przewidywalne. Chyba… Chyba, że naprzeciwko stanie; w sam środek doświadczenia; do samego sedna sięgnie istota inteligentna. Wtedy to zabawa dopiero się zaczyna. I najczęściej kończy się czymś w rodzaju znajomościkto - kogo. Podobno jeśli Jadźka obliże bezwiednie usta w obecności przeciwnika, lub też iczki, (tej częściej) to niechybny znak, że ktoś dostał od niej kredyt zaufania. Co nie kłóci się z faktem, że dziewczyna ani konta, ani zaufania nie ma z założenia: nie zakładać!
Ale my tu gadu gadu, a karawana obtłukuje się po drodze polskiej.
I w wyniku tego obtłukiwania właśnie, kobieta z boku z boku o mało nie dusi się pomarańczą. Nabrała bowiem, w usta nabrała; do gardzieli napchała, żeby się nażreć jak najszybciej. I co? I o! Już dzieci małe wiedzą, że się tak szybko i na raz, nie spożywa. A Jadźka wie najlepiej. Ojciec ją uczył kultury jedzenia. Bez przerwy przy posiłkach powtarzał, szarpiąc ją za ramię: Nie żryj tak szybko. I da się? Nauczyła się. Przede wszystkim tego, że od wariata trzeba się trzymać z daleka. Wtedy się je powoli. Ale kiedy się musi z wariatem obcować w małych pomieszczeniach, wtedy zwłaszcza jak ma swoje stany, wtedy ciężko nie jeść szybko. (Nie da się też słuchać jak babka od pomarańczy odksztusza. Błe. Jakie to nieestetyczne.) Jak również nie da się przejść obojętnie, jak ojciec ma rozstroje. Już od pierwszej mrugniętej powieki dziewczyna wie, że dzień będzie feralny. Budzi ją podskakująca podłoga, od dudnienia dobywającego się z piwnicy. Pobudki zwykle odbywają się, kiedy ona ma wolne. Stukot pobrzmiewa już przed siódmą. Ale wcześniej trzaskają drzwi. Trzaskają z prozaicznego powodu. Jest jeszcze za wcześnie, żeby się tłuc w piwnicy. Co innego, kiedy ojciec ma prowiant, wtedy nie tłucze się od razu. Ale od razu z odrazą patrzy na Jadźkę. Czeka, aż dziewczyna, a właściwie to już od dawna kobieta, wstanie. Czeka, żeby potem patrzeć, aby za którymś patrzeniem z kolei nazwać ją debilem, albo czymś bliźniaczo podobnym.
Ale. Kobiety to jakby teraz nie obchodzi. I czarne myśli ulatują. Była w autobusie do… więc do zoo troski. Powzięła nawet myśl, aby babkę, co cuchnie; kobietę od odkrztuszeń; matkę polkę z gumą w gębie i małolatę trzepiącą głową uznać za folklor. A bilet za 46,60 potraktować jak nabyte uprawnienie do obcowania z dziwną materią psychosomatyczną i wydawania opinii.
I pewno zrodziła się w waszej głowie myśl, że Jadźka nie jest ludzka. Nic bardziej mylnego. Kobieta ma zakorzenioną. Miłość demokratyczną, lewicową, rozsądną i etc. Miłość empatyczną i oddaną. A nawet też bezgraniczną, bezkrytyczną, postępową i tę nie. Ale należy rozróżniać. A różnica jest znaczna. Jadźkę to właśnie rozdrażniło najbardziej. Komuś, kto się nie porusza, bo nie może – wybaczamy brak dbałości o siebie. Różnie to z zależnością. Inny jemand, jeśli jednak się porusza o siłach własnych, do natrysku drogę zna – bez wybaczenia pozostaje. Nie wybacza więc Jadźka babce, że aromaci borsukiem z naręczem konwalii. Ani też nie ma litości dla tchórzy, którzy pozostawiają babkę (dla świętego spokoju) w nieświadomości aromacenia. Tym bardziej, że istnieje ryzyko, że wszystkożerny zwierz zamiast zajączka, ptasich jaj, czy innej padliny zacznie zjadać babkę. Żywy trup zjadany od środka. A może to się dzieje już… Nie będziemy jednak sprawdzać. Szanujemy prywatność. Niemniej z kobiecinki byłaby zapewne zima dla całej nory.
Zostawmy jednak na chwilę starszą panią, jej opiekunów, sąsiadów, kamienicę z cieciem i osiedle. Należy się wam bowiem słowo o borsuku, skąd inąd czystym zwierzątku, posądzanym tu wielokrotnie o wonienie. Schludny poniekąd oportunista, pozostaje dalej zwierzęciem, z charakterystycznym smrodkiem piżma. Bohaterka nasza nie raz wkładała głowę do borsuczej nory, wąchała, to wie. A jak wie to i porównuje. Zna się też na konwaliach, tych leśnych i tych nie. Jadźce przypomniał się dziwny rok, jaki spędziła TAM. Borsucze nory, korzenie, konwalie na ściółce i ona sama. Klęcząca na glinie i cierpliwie rozplątująca kolejne i kolejne wnyki. Borsuki spały a ona rozplątywała. Ona już dawno spała, a borsuki nocą żyły i zbierały aromaty kobiety z obrzeży nor. Symbioza. Przykładna i rzadka.
Tego roku było jeszcze też dużo w życiu kobiety koloru niebieskiego. Znosiła i znosiła przecież do domu wnyki. Drutu zwoje, przeploty i pętle. A nie można było tak. Mogli przyjść i znaleźć. Niewinnie posądzić. Bo Jadźka w tajemnicy wszystko. We wsi nie wiadomo, kto kłusownik. Może najlepszy sąsiad. Wpadła zatem na pomysł, żeby pleść. I co rano po kawie zaplatała zwoje drutu, stalowej śmiercionośnej linki, zaplatała w ogrodzenie z siatki. A łatania było, bo siatka stara a ogrodzenie jak okiem sięgnąć ciągnęło się aż pod las. Z tego wszystkiego ludzie po wsi zaczęli gadać, że pracowitszej nie widzieli. Ubytek w ubytek systematycznie, a potem tylko farba, pędzel i niebiesko. Tak, że zlało się wszystko z ogrodzeniem. Zlały się borsuki, linki i życie. A kiedy wreszcie ostatnie oczko u siatki strzelone, kobiecą cierpliwością zaplecione zostało, wtedy odetchnęła z ulgą. Odgrodzenie od świata stało się faktem. Ale jak to w życiu bywa, nic nie trwa wiecznie. Jadźka dzieło porzuciła z nastaniem kolejnej wiosny. Nawet mury się czasem nudzą, choć są z pozoru wygodne i bezpieczne.
W autobusie tym czasem powietrze stało się lżejsze. A nawet nie czuć już tak bardzo lasu. Babunia przestaje się wiercić. Mało tego. Zaczęła czytać. Pierwszy tego dnia punkt dla babci. Jadźka sama dużo czyta, więc bez oporu podnosi tabliczkę z czarną jedynką na białym tle. Tyle, że okazuje się po chwili, iż to nie książka jest czytana, ale instrukcja obsługi maszyny do szycia marki Singer. Tabliczka się złamała i punkt odebrany. Ale nie, pojawia się nowa tabliczka. Babcia dostanie punktów pół. Będzie sprawiedliwie. Może się uczy szyć. Nauce mówimy tak. Za naukę cały punkt w bonusie od autorki. I dołożymy jeszcze pół. Może ten Singer to pisarz, a maszyna do szycia na okładce to czysty przypadek? Któż tam wie. A może to książka o szwaczkach, prząśniczkach, krośniankach? Może o Łodzi Fabrycznej po niemiecku? Jadźka zagląda raz jeszcze. Singer jak nic, o szyciu. Ale woli myśleć, że przygodowa, albo melodramat. Więc niech tam, babce. Może nawet wybaczymy konwalie. Borsuka jednak nie. Absolutnie.
Kilometry mijają, minuty lecą, a o najważniejszym Jadźka zapomniała. A uderzyło ją to już na początku podróży. Chodzi mianowicie o kulturę. Kierowcę i jego kulturę. A był zjawiskowo dobrze wychowany; wysławiał się wyraźnie; głośno i uprzejmie. Mało tego, odpowiadał ze stoickim spokojem na każde pytanie pasażera, w tym Jadźki. Jadźka pytała zawsze o postój, a wcześniej bacznie rozglądała się za toaletą. Niezaspokojone potrzeby fizjologiczne potrafią zepsuć każdą podróż. Psucie nie leżało w jej naturze. Ani też nic, do czego zamiast entuzjastycznych chęci, nobilitował ją przymus. Autobus mknął, nie musiała czegokolwiek. Ogrzewanie działało a kierowca stał na wysokości zadania. Postawiła go więc za wzór. A kiedy wzór został postawiony, mogła obliczyć. (Trochę trzęsie i wynik może być spaczony, bo polskie drogi nie dźwigają obliczeń, ale nie można się poddawać.) Wyszło Jadźce w rozwiązaniu: Postawa kierowcy jest godna naśladowania, jako wzorzec pracy świadczenia usług dla ludności. Wyprostowany, uśmiechnięty, może uprawia jakiś sport, i na pewno o siebie dba. Jasny punkt! – olśniło kobietę.
Potrzeba jasnych punktów na drodze do celu była potrzebą rangi najwyższej. Nawet, jeśli jasność do czerni zestawimy jak wszystko bardzo, do główki od szpilki; mimo, że czasem wydaje się nieosiągalna. Jadźka była maniaczką jasnych punktów, nigdy nie wiadomo, kiedy mogły się przydać. Na jasnej ścianie, półka z brzozowego drewna i poukładane jasne punkty w świetle południowego słońca.
Czasem autobus wjeżdżał na dworce obskurne, opuszczone, skąd pasażerowie odchodzili w pospiechu nie oglądając się za siebie. Jeśli w dzień w powietrzu zawisało owo nieokreślone coś, powodujące drżenie, nocą musiało spadać na przypadkowych pasażerów. Może otrzepywali poły płaszczów, może strząsali z mankietów; wycierali chusteczkami z nosków butów. Ale i to nie pomagało walczyć z wszechogarniającym lękiem. Lękiem końca i początku. Powrotów z pracy i historii domowych za zamkniętymi drzwiami. Do pracy wyjść i ciemnych okularów. Wszystko to Jadźka wiedziała i współczuła. Dworce bez nazw, pełnych czekających na tam i z powrotem anonimów. Ludzi wyblakłych i przygarbionych przedwiosenną martwotą. Kobieta uśmiechała się na bezludnych dworcach do nikogo, powodując zdziwienie na twarzach pasażerów. Bo czułą ową nieokreśloność i odżegnywała, z całych sił. Nienazwane często bywa straszne, a próba określenia często kończy się dodaniem niejasnej, nieprzyjemnej powłoki wytworów wyobraźni, stereotypów. Weźmy na przykład takiego strasznego dziadunia. Kimże on? – pomyślała Jadźka. Gdyby nazywał się dziadek Władek. O, wtedy byłby być może dobrym człowiekiem. A gdyby się zwał stary Prokopski, wtedy byłoby wiadomo, że to menda i swołocz, co na starość zrobiła się jeszcze bardziej złośliwa. Ale się nie nazywa i pozostaje konstrukcją bliżej nieokreślonej enigmy; (babka się ocknęła i szeleści) wyrazową, bezpostaciową papką; zlepkiem strachu i dziadka, zmiękczonych dobrotliwością. Tylko – myślała dalej kobieta – czy dobrotliwy to, aby na pewno to samo, co dobry? Czy to może tylko synonim popychadła. Jednak chciałaby wierzyć, że dobry i już. Niemniej wiara często czyni czuba. A ona nie chciała być wariatką.
Niedobrze. Nawet bardzo źle, bo nikt jej nie powiedział, że w domu wariatów dobrze. Jeść dają, spać pozwolą długo i klawo się żyje. Wśród celebrytów i innej maści popaprańców. A poza tym, dają w posiadanie kartki i ołówek. Wtedy można napisać powieść; wspomnienia wariatki; albo coś głębokiego o życiu. W dobie dzisiejszej mody na poprawę samopoczucia, wariaci sprzedają się dobrze. Dobrze sprzedani stają się bogaci. Całkiem proste. Biedna Jadźka. Powinno nam być jej żal. Bo nie wie, co traci. A wiedza kosztuje. Z reszty za bilet się jej nie kupi. Mniejsza. Wiedza czasem wcale nie pomaga. Zresztą Jadźka ma teraz inne zmartwienie. Zrobiło jej się zimno w nogi. Przecież w dwudziestym pierwszym wieku nie powinno się już marznąć. Widać, jaki wiek, takie powinności. Autobus minął właśnie aptekę, mogłaby poprosić o coś na krążenie. Apteka miała w nazwie słoneczna. Jednak to kobiety nie rozgrzało, niemniej w taki mróz wszystko, co przywodzi na myśl ciepło, ciepło się wspomina. Jak na przykład pracę rzemieślnika zamkniętą za szyldem „Fotograf”. Taki prawdziwy: starszy pan i stary zakład; albo młody pan i stary zakład. Nie Fuji, nie Kodak i nie ekspresowo: cyk bez duszy, cyk. Ale prawdziwa ciemnia…
I byłby ciąg dalszy kobiecych rozmyślań, gdyby babka nie beknęła. A beknęła obrzydliwie. Najgorsze, że czuć. Czuć od środka, że babka się psuje. Siła odśrodkowa zapachu o mało nie zadziałała na Jadźkę, która akurat ugryzła słodką bułkę z makiem. Zuch dziewczyna utrzymała na miejscu wszystko; w brzuchu; w dłoni. Nie po to ją kupiła, w ramach szeroko rozumianych dni dziecka, razem z pączkami, żeby teraz rezygnować z przyjemności. Zwłaszcza, że na zewnątrz kolejne smutne miasto nie było w stanie zatrzymać autobusu na stałe. Tysiąc smutnych miast. Miast płaskich, wsi rozrzuconych z małymi domkami i z małymi doniczkami w małych oknach. Jak ludzie tam żyją, nikt nie wie. Pracować można, do wyboru w urzędzie miasta, gminy, albo w Biedronce. I koniec. Kto nie ma pracy, tylko wydaje pieniądze. A potrzeby spore, podwyżki niemałe.
Ale to prawie już, choć trudno było rozróżnić ono wielkie miasto od mijanych smutnych miasteczek. Zanim jednak Jadźka wysiądzie, weźmie bagaż i przywita się z Fabryczną, zdradzi wam jeszcze kilka niezobowiązujących obserwacji:
- Autobusowe baby mają manię trzymania torebek na kolanach; męczą się, wiercą, ale nie przyjdzie im do głowy, że można odłożyć torebkę i siedzieć wygodniej. nawyki z kuchni wykorzenić ciężko.
- Upuszczony na podłogę autobusu termos robi cholernie dużo hałasu, więcej niż babka.
- Nalać herbatę z termosu do kubka i wypić bez oblania się, to na polskich drogach mistrzostwo świata – łatwiej udusić się pomarańczą.
- Jak w podróż się wybierze facet, to na pewno będzie dłubał w nosie, albo w uszach.
- Trafić za pasażerkę wróżkę, która trzpioci cała drogę od rzeczy i orzeka bez pytania, - kto kiep, a kto nie, - to pech podwójny.
- Babka oprócz tego, że charakteryzował ją zespół bliżej nieokreślonych zaburzeń musiała być w przeszłym wcieleniu zwierzęciem. bo oprócz symptomów borsuczych wierciła się jak bąk.
- Wyobrażenie (wielokrotnie podnoszone): Jadźka, macana przez babkę po raz drugi, nie wytrzymuje. Pęka. Odwraca się. I patrzy z wyrzutem permanentnym. Chce coś powiedzieć, ale babinka odwraca głowę (dokładnie tak jak mój pies) w byle kierunku i udaje, że postawy roszczeniowej naszej dzielnej dziewczyny, nie dostrzega.
A teraz bohaterka dziękuje wam za wspólny kurs. Patrzy na mnie i pyta wzrokiem, czy się przyznać do pewnej rzeczy, czynności bardziej nawet. Wzruszam ramionami, bo co mi tam. Jej zresztą też, więc zaczyna mówić:
- No cóż. Całą drogę do, bolał mnie brzuch. A nie można pozwolić, żeby niedogodności na drodze zepsuły dzień. Nie pozwoliłam... Zatem, skoro babka wydzielała oną morderczą woń, która przyćmiewała wszystko. Ergo, skoro nie wypada zwracać uwagi starszym, i jeszcze należy dostosowywać się do otoczenia, bo tak ponoć łatwiej żyć. Popłynęłam więc z prądem. Odciążałam obolały brzuch. Jeśli ktoś poczuł... najpewniej i tak patrzył z wyrzutem na babkę…
Szczęśliwej podróży!
KONIEC
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
coca_monka · dnia 29.06.2012 08:46 · Czytań: 3605 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: