Następnego ranka, wszedł, bardziej zszarzały niż zwykle, i, nie wydawszy z siebie ni słowa, bezwiednie opadł na ławę.
- Chce pan wódki? - spytała babcia. Skinął głową.
- Od jutra już nie piję! - odezwał się wreszcie. - Ja się tam już w życiu napiłem, teraz już nie da rady. Ino ten jeden, jeden, ostatni raz.
Trudno nam było uwierzyć, ale to naprawdę był jego ostatni raz. Nigdy więcej nie sięgnął do kielicha, w jednej chwili zdradził wszystkich swoich szynkwasowych kumpli, zignorował zapachy strawionych wódą ścian okolicznych mordowni, odrzucił doskonałość geometrii kieliszka, wyparł się owej immanentnej metaforyczności, rozchodzącej się po wszystkich członkach, cieczy doskonałej, napoju bogów, artystów i wykolejeńców. Z dnia na dzień stał się podobny tym wszystkim jego abstynenckim łotrom.
Pogrzeb trwał dwa dni, można by powiedzieć - pieczołowicie stawał się, każdym drobiazgiem od nowa, dostojnie, niczym intronizacja po smucie, babcia uszyła nawet trumienną suknię, w której miała wystąpić królowa, suknię inkrustowaną delikatnie rozrzuconymi błyskotkami, przetykaną złotą nicią, suknię niezwyczajną, monarszą, pełną życia, suknię skrojoną przez człowieka, chcącego z premedytacją zagrać śmierci na nosie. Nic z tego nie rozumiałem, do tej pory bowiem, chroniono mnie przed widokiem śmierci, zatykano uszy, by nie docierał do nich dźwięk ostatnich oddechów, zasłaniano oczy przed widokiem rigor mortis.
"Razu pewnego, a było to, nomen omen w Dzień Zaduszny, gówniarz siedmioletni, stałem pomiędzy rozświetlonymi, pachnącymi zieleniną i stearyną grobami, z nabożną czcią wpatrując się w nagrobny napis poświęcony zmarłej mamusinej siostrze:
Odeszłaś od nas, bo tak chciał Bóg,
myśmy zostali sami.
Tu przekroczyłaś wieczysty swój próg,
a jednak zawsze jesteś z nami.
Bez dwóch zdań, było w nim coś magicznego, niepośledniego, coś, co niedojrzałe moje nerwowe komórki zmusiło do nadproduktywności, oto bowiem, siedmiolatek, wbiwszy wzrok w kwiatowy nagrobny wazon, przeniósł się do całkowicie innego wymiaru - tam, gdzie soliści trąb anielskich, chóry niebios i wszystkie trupy świata pospołu oddawały się niezwyczajnemu misterium, za każdym razem słyszałem ich szepty, strojenie instrumentów, a w chwilę później - przedostojną polifonię, powolną rytmem, wzniosłą i absolutnie niepowtarzalną melodyczną linią. Zatykałem uszy, odwracałem głowę. Nie pomagało. Zaczynałem krzyczeć, a darcie moje, coraz to donośniejsze, rozpraszało cmentarny tłum, nie tyle - zwracało uwagę, ile - przerażało, matka, ciągnąc mnie za rękę, wraz z towarzyszącymi szeptami "szalony", "mały wariat", wyprowadzała za ogrodzenie, gdzie wszystko cichło, by w końcu zniknąć w miejskim szumie."
Dzień pochówku okazał się słoneczny, żar z nieba, skumbinowany zapewne , od samego rana odbijał się od spoconych ciał, konwektywnie czyniąc powietrze lepkim i mdłym. Przybyłek zjawił się najpierwej, postukując laskami, wtoczył się do kuchni, za nim - zapach jego, piżmowy, nieznany nam dotąd, żałobny.
- Tak, - zwalił się na ławę - ze śmiercią nikt nie wygra.
Spojrzałem - i, dotąd dumna i pewna siebie sylwetka, przeistoczyła się w karłowate esyfloresy, surogat, opakowanie zastępcze, widziałem to, naprawdę widziałem, jego cierpienie - nie z powodu zgonu, rozłąki, odejścia, nie. Przegrał, a im bardziej ta myśl zaprzątała mu głowę, tym mocniej się garbił, starzał, już nie cytował Starego Testamentu, siedział, wepchnięty w samego siebie mocą swojej porażki. Pomyślałem, że, gdyby wiedział dokąd się udać, przed jakimi drzwiami rozłożyć swój inwalidzki majdan, po których schodach się wdrapać, komu wygrażać kulami - z całą pewnością skumbinowałby i nieśmiertelność.
- Pewnie że nikt nie wygra - odparła babcia - bo trzeba się z tym pogodzić.
Milcząco skinął głową.
Doskonale go rozumiałem. Śmierć istniała jedynie na papierze, była dalekim i nierozpoznanym dziwolągiem, odstępstwem od szczęśliwej reguły - do chwili, gdy po raz pierwszy poczułem jej zapach. Tak, zapach. Mdławo - różany, piżmowy, lepki - organoleptyczny szok dla, wówczas, dziewięciolatka, dotąd chronionego przed widokiem umierania, zaciskającego w piąstce matczyną dłoń, podczas gdy obok, tuż obok, siłą nieznaną, obcy, nagle zwalony z nóg - zaczyna rzęzić, podrygiwać, drżeć, aż w końcu nieruchomieje, ostatecznie burząc do tej pory wpajany gówniarzowi, porządek świata.
"To ona - wielooktawowa, wybuchająca ostatecznymi powietrznymi bańkami, tocząca pianę z ust, różnokształtna, niczym graficzne odzwierciedlenie organowego koncertu, boleśnie regularna, swoją harmonią - majestatyczna, prowokująca ten rodzaj podniecenia, który dostępny jest jedynie czystym i otwartym umysłom. Akuratna i symetryczna, z sadystycznym zacięciem, do ostatniego wydechu, dająca nadzieję.
Podniecająca wydała mi się nie tyle jej nieuchronność, ile - od tamtej pory - jej stała obecność. Panoszyła się zapachem po kuchni, w sypialni, wieczorami - przygrywała do snu sonatowym klawesynem, a rankiem - mgłą wybuchała na zewnątrz, ogarniając ulice, przybudówki, delikatnym szronem przyprószając tafle okien, czułem, jak przechodnie nią oddychają, pozornie na przekór, poddając się jej nieoznaczoności w sposób nieuświadomiony i niekontrolowany, przynajmniej dla mnie - z czasem - zatarła się granica między światami, byłem i tu i tu, równocześnie. I, kiedy, wiele lat później, napisałem:
śmierć
nie zapuka
nagle
jak gość
ona tu jest
stwierdzono, że jestem wariatem. Być może i jestem."
Przybyłkową mieli chować na najodleglejszym, peryferyjnym miejskim cmentarzu, niestety, ani trójkołowiec kalekiego wdowca, ani trabant moich rodziców nie dałyby rady pomieścić wszystkich żałobników. Jako więc, że byłem najmłodszy z całej tej gromady, ktoś (nie pamiętam już kto) wpadł na pomysł, bym pojechał... karawanem. Nie muszę dodawać, iż tą opcję zaakceptowałem natychmiast, z uśmiechem, który, może i nie pasował do chwili, pewnie i był nie na miejscu. Ale gdzie tam, nie na miejscu!
"śmierć
nie zapuka nagle
jak gość"
- Jak się jechało na trumnie? - spytała babcia po powrocie do domu, ja zaś - wypełniony po brzegi dwoma światami - odpowiedziałem jej milczącym uśmiechem.
- No tak - dodała - dziadostwo, wszystko to dziadostwo.
Wieczór był ciepły, a poruszające się z lekkim wiatrem, wywieszone na balkonie pranie, mianowało się samozwańczo jedyną okoliczną formą życia, siedziałem wśród tych powiewających koronek, ręczników, tasiemek, siedziałem sam, na wewnętrznych powierzchniach powiek rozgrywałem festiwal ciepła i zimna, ciemności i blasku, drobinki jaskrawego złota rozchodziły się, to znów schodziły, obracały, przelatywały, niekontrolowane, tam i z powrotem, rozsadzały oczy, mroziły, tańczyły. I kiedy, w tańcu tym, ułożywszy figurę niezwyczajną, niespodziewaną, rozbrzmiały klawesynowym koncertem, uderzyły nagłym zapachem róży, gdzieś w kącie, pod spojówką, mignął mi napis świetlany, pulsujący setkami, tysiącami neonów, niepokojąco pulsujący, słowa, które kiedyś zwieńczą mój szalony czterowiersz:
"ona tu jest."
Nigdy więcej nie zobaczyłem Przybyłka. Golem, zaszywszy się w swojej grocie, w ciemności - usprawiedliwionej stertą niezapłaconych rachunków i całkowitym brakiem pędu do życia - dogorywał przez następnych kilka tygodni. W końcu - otwarto drzwi jego mieszkania, komisyjnie - dopiero wówczas, gdy słodki zapach piżma, zmieszany z pospolitym zgniłym smrodem rozkładającego się ciała skakofonizował głuchych, nieświadomych sąsiadów.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
dr_brunet · dnia 29.06.2012 18:39 · Czytań: 3328 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: