Okiennik - ziarena
Proza » Obyczajowe » Okiennik
A A A
Szliśmy równym krokiem. Moglibyśmy pojechać autobusem. Starym, rozklekotanym Ikarusem linii 15, ale jakoś nie było nam po drodze na przystanek. Szlak Warowni Jurajskich, którym podążaliśmy wiódł nas przez pola, łąki, lasy i bezdroża. Nie śpieszyło nam się. Mieliśmy jeszcze wiele godzin przed sobą. Ostatnia lekcja kończyła się za piętnaście trzecia.
Dopiero dochodziła dziewiąta, ale majowe słońce już nieźle prażyło. Gdy wreszcie zdyszani wdrapaliśmy się na szczyt kuesty jurajskiej, nasze karki były mokre od potu, a koszulki na plecach przykleiły nam się do ciała. Będąc na górze odwróciliśmy się i w milczeniu podziwialiśmy widok. Pod nami skąpane jeszcze w mgiełce poranka rozpościerało się Zawiercie. Nad horyzontem górowały wieżowce z osiedla „Argentynka”, potężne hale „Huty Zawiercie”, oraz wysokie kominy dwóch starych cegielń. Moje miasto nie grzeszy urodą, ale to nie miało znaczenia, gdyż najbardziej interesowało mnie to, co było za naszymi plecami.
Gdy nasz oddech nieco się wyrównał odwróciliśmy się znowu i ruszyliśmy dalej. Szliśmy przez malownicze Blanowice – wioskę, która sprawiała wrażenie jakby na chwilę przycupnęła na stromych zboczach niezbyt głębokiej doliny, by po chwili wstać i ruszyć dalej w głąb Jury. Nie czekaliśmy jednak aż to nastąpi i sami skierowaliśmy się na wschód.
Maszerowaliśmy wśród łąk szczytem wzgórza. Teren był otwarty i łagodny wiatr cudnie osuszał nam spocone czoła. Wokół wesoło ćwierkały ptaszki, a trawa przybrała soczyście zielony kolor. Lato było tuż, tuż i tylko patrzeć jak dojrzymy je hen za horyzontem.
Zanim minęliśmy pierwsze zabudowania Pomrożyc, nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Nie musieliśmy. Znaliśmy się na tyle długo, by czasem rozumieć się bez słów.
Gdy zobaczyłem nieczynny, zardzewiały wiatrak na zapuszczonym placu Wasiaka, ogarnęła mnie panika.
- Przecież mnie tu wszyscy znają! – Zaskrzeczałem.
Jacek spojrzał na mnie pytająco.
- Ktoś mnie rozpozna i zaraz doniesie do dziadka, a ten zadzwoni do rodziców!
- Wyluzuj stary! – Jacek zupełnie nie podzielał mego zdenerwowania – Myślisz, że wszyscy tylko czekają, żeby cię złapać na wagarach? A nawet jak cię ktoś zobaczy, to wcale nie powiedziane, że poleci podkablować, a nawet jak zakabluje to się coś wymyśli.
- Nie znasz ich. Ich jedyną rozrywką oprócz gapienia się w pudło, jest szpiegowanie i obgadywanie innych. Że niby co się wymyśli?!
- No, że mieliśmy skrócone lekcje albo, że byliśmy na wycieczce klasowej.
- Tak, w dwuosobowym składzie?!
- No… reszta klasy… poszła na wagary! – Jacek parsknął.
Dochodziliśmy do ulicy Pomrożyckiej. Za moich czasów jedynej asfaltowej drogi we wsi, w której mój Świętej Pamięci dziadziuś spędził siedemdziesiąt pięć lat życia. Całe szczęście niebieski szlak przecinał Pomrożyce w poprzek i nie musieliśmy przejść wzdłuż całej wsi. Gdy przekraczaliśmy spękaną jezdnię nerwowo rozglądałem się w obie strony, ale po mojej prawej dojrzałem jedynie starego Widawskiego. Szedł oddalony od nas o dobre dwieście metrów podpierając się drewnianą laską i wyraźnie ożywiony coś tam do siebie mówił. Widawski był wioskowym dziwakiem. Żył w swoim świecie. Pól życia spędzał siedząc na spróchniałej ławeczce przed swą przekrzywioną chatką, z której napominał łudzi. Machał na przechodniów tą swoją sękatą laską i charczał jak popsute radio. Jego zmarszczona twarz wtedy wykrzywiała się gniewnie a oczy świeciły mu się jak żarówki. Zawsze miałem wrażenie, że jako jedyny posiadł jakąś tajemną wiedzę na temat przyszłości i próbuje ostrzec ludzi przed tym, co ma nadejść. Co niedzielę jako pierwszy szedł do komunii. Czasem klękał przed ołtarzem już na początku kazania.
Oprócz Widawskiego we wsi nie było nikogo. Dzieci już dawno pojechały do szkól piętnastką, chłopy były w polu a kobiety skrobały ziemniaki na obiad. Odetchnąłem z ulgą.
Minęliśmy słup ogłoszeniowy, na którym wieszano jedynie klepsydry i czasem obwieszczenia i zeszliśmy z Pomrożyckiej na Sadową. Przypomniałem sobie, że przecież na Sadowej jest bar, lub jak kto woli – pijalnią piwa, a to oprócz kościoła najczęstsze miejsce spotkań lokalnej społeczności. Gdy przechodziliśmy obok, serce mocniej mi zabiło. Przed knajpą jednak było pusto. Drzwi stały otworem i miałem wrażenie, że zaraz przez nie wyjdzie mój dziadek, albo wujek Stach. Z baru „U Jędrusia” wydobywała się jednak tylko muzyka, która co rusz inaczej się nazywa.
Moja rodzina jednak jest porządna i przed południem nie piję.
Gdy skończyły się ostatnie zabudowania szutrowa droga zaczęła schodzić w dół pomiędzy sadami. Zza pordzewiałych ogrodzeń spoglądały na nas powykręcane jabłonie i zdziczałe śliwki. Wyglądały tak, jakby od lat nikt nie zrywał z nich owoców. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy chodziliśmy na pachtę do ogrodu Ladoniowej i do Makieły na jabłka i sam się do siebie uśmiechnąłem. Zrobiło mi się trochę głupio i spojrzałem na Jacka czy dostrzegł, że paszczę cieszę, ale on maszerował w milczeniu i zatopiony w myślach patrzył pod nogi.
Za sadami zaczęły się łąki, by w dole przejść w las. Gdy teraz to piszę uzmysłowiłem sobie, że w tamtym lesie nigdy nie znalazłem ani jednego grzyba. Na pierwszy rzut oka refleksja ta może wydawać się dziwna, ale zważywszy na fakt, że w poszukiwaniu grzybów miliony razy przeczesywałem lasy w promieniu dziesięciu kilometrów od Pomrożyc, nie jest pozbawiona sensu. Las ów nie nadawał się może na grzybobranie, ale na piesze wędrówki jak najbardziej. Wiodła przez niego szeroka, kręta ścieżka. Drzewa nie porastały zbyt gęsto i między ich koronami przedzierało się majowe słońce, aby składać na naszych spoconych twarzach ciepłe pocałunki.
Szło się cudownie. Radość sprawiał nam każdy krok, każdy oddech, szelest młodych soczyście zielonych liści, a nawet szuranie naszych znoszonych butów o nagą wstążkę niebieskiego szlaku.
Mój wujek, który jest wysoko postawioną osobą w śląskich szeregach PTTK kiedyś mi powiedział, że szlaki powinny być oznakowane w taki sposób, aby stojąc przy jednym znaku, można było dostrzec następny. Czasem musieliśmy iść dobre pół kilometra, aby na pniu jakiejś młodej buczyny znaleźć kolejny biało-niebiesko-biały pasek. Chyba będę musiał zadzwonić do wujka.
Po pewnym czasie za drzewami zaczęły prześwitać pierwsze domy. Przed nami były Skarżyce. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, jeśli nie liczyć pojedynczych słów, zdawkowych odpowiedzi lub zwykłych odburknięć. Rozmowa była nam nie potrzebna. Wsłuchiwaliśmy się w muzykę wędrówki.
W Skarżycach nikogo nie znałem, więc maszerowałem przez nie całkowicie odprężony. Tamten stres dawno już zapomniałem, był jakieś trzy kilometry i miliony łat świetlnych za mną.
Skarżycka szosa była jeszcze bardziej dziurawa. Po naszej prawej, za szeregiem przyklejonych do szosy kwadratowych nieotynkowanych domów, wznosiło się niewielkie jurajskie wzniesienie uwieńczone wapienną anonimową skałą. Anonimową, bo o ile mi wiadomo, nie nosiła ona żadnej nazwy, jak choćby ta, na którą zmierzaliśmy. Kilka domów za przystankiem znajdował się jedyny w wiosce sklep. Skręciliśmy do niego bez słowa. Zanim przeszliśmy przez długie podwórze, wiedzieliśmy już, po co tu przyszliśmy. Wszystkie kobiety świata powinny brać z nas przykład.
- To co? Piwo? – Rzuciłem.
- Ma się rozumieć! – Jacek uśmiechnął się głupkowato.
- Tatrę mocne?
Jacek wyjął z kieszeni nasze fundusze. Z zamkniętymi oczami i egzaltowanym skupieniem potrząsnął zamknięta garścią. Miedziaki zabrzęczały. – Hmmm… - Zamruczał z udawaną powagą – No cóż, nie ma innego wyjścia. Dzisiaj trzeba ekonomicznie.
Oboje parsknęliśmy śmiechem i weszliśmy do „sklepu ogólnospożywczego”. Gdy się jest nastolatkiem najważniejsze w alkoholu jest to ile kosztuje i ile ma procent.
Wnętrze sklepu było typowe. Można tam było kupić wszystko począwszy od chleba, na zniczach skończywszy. Uderzyła nas w nozdrza mieszanka zapachów: świeżego pieczywa, zleżałych drożdżówek, tanich środków czystości i spoconych klientów. Znudzona ekspedientka o wściekłe tlenionych włosach i ubrana w niebieski fartuszek w białe groszki beznamiętnie podała nam dwie puszki. Czekaliśmy do samego końca, ale nie padło to kiedyś budzące naszą grozę „dowód jest?”. Jak już człowiek go zdobędzie to go przestają pytać.
Wyszliśmy ze sklepu. Jacek z siatką w ręce. Była ona na tyle długa, że podczas marszu puszki obijały mu się o łydki, co potem zemściło się na nas obojgu.
Kontynuowaliśmy wędrówkę. Drogą wiodła pod górę i w pewnym momencie ponad linią horyzontu pojawił się jakiś biały czubek. Z każdym krokiem wyłaniał się coraz bardziej, jakby wychodził z morskich otchłani. Rósł w naszych oczach. Ujrzeliśmy górny łuk okna, a po kilkudziesięciu krokach już całe okno. Ostaniec wyłaniał się spod ziemi. Najprawdopodobniej byliśmy świadkami najszybszej orogenezy w dziejach Matki Ziemi. Jakieś dwa metry na sekundę. To był pewnie setny raz, kiedy tamtędy szedłem, ale za każdym razem ten spektakl zapierał mi dech w piersi.
Gdy wreszcie zdyszani stanęliśmy na ostrym zakręcie szosy, stał przed nami w całej okazałości.
Piękny i dumny.
Zalany majowym słońcem zdawał się świecić.
Okiennik Wielki. Potężna wapienna skała z wielką dziurą w górnej jego części.
Czułem jak rozpiera mnie duma. Nikt nie powinien wstydzić się miejsca swego pochodzenia. Wręcz przeciwnie. Zawsze jest jakiś powód do dumy.
Westchnąłem głośno i ruszyliśmy na przełaj przez pole. Swymi zakurzonymi buciorami deptaliśmy zielone, cieniutkie łodyżki nie dawno wykiełkowanego żyta. Sucha gleba chrzęściła nam pod podeszwami. Gdybym to ja był rolnikiem, który obsiał to pole, chwyciłbym za widły i zrobiłbym nam z zadków durszlaki. Właściciel poła najwyraźniej nie posiadał wideł.
Potężna skała była otoczona polami i łąkami. Jedynie od strony północnej rozpoczynał się las, który ciągnął się do Rzędkowic, a potem dalej aż do Podlesic i góry Zborów. Upstrzony był on skałkami, jak dobra kasza skwarkami - jak powiedziałby Wicia z „Samych swoich”. Pod masywnym cielskiem ostańca rósł niewielki zagajnik, a tam wśród drzew stał pewien stary dom. Nie mam pojęcia, kto tam mieszkał.
Gdy przeszliśmy pole, zaczęła się bita polna droga. Trzeba było patrzeć pod nogi, bo kamienie z niej wystawały i można było niepostrzeżenie papieskim zwyczajem pocałować ziemię.
Okiennik niemal jak jakiś Mount Everest, albo inna Czomolungma, ma dwa podejścia: północno zachodnie strome i trudne, kilkudziesięciometrowa ściana tak ukochana przez skałkowiczów i południowo wschodnie, dużo łatwiejsze, łagodne dla turystów amatorów, czyli dla nas. Obeszliśmy potężna skałę i zaatakowaliśmy ją od tyłu, po tchórzowsku, jak nikczemni spiskowcy.
Pierwsze co, chcieliśmy wleźć do okna. A co? Być na Okienniku i nie wejść do okna, to jak być w Tatrach i nie pójść na Morskie Oko! Żeby to zrobić, trzeba zrobić duży krok nad samą przepaścią. Wiele razy już wchodziłem do okna i za każdym razem panicznie się bałem, że poślizgnę się na śliskim wapieniu i roztrzaskam o skały kilkadziesiąt metrów niżej.
Serce skakało mi w piersi jak złapane w sidła zwierzę.
Przylgnąłem spoconym drżącym policzkiem do białej ściany.
Hop!
Udało się! Żyje i nawet nić sobie nie złamałem!
Za mną skoczył Jacek. Po wyrazie twarzy nie dawał poznać, że się choć trochę stresuje. Wyglądał raczej jakby zaspany przestępował próg kibla na poranne siku.
No cóż, byliśmy ciągle w wieku, w którym nie wypada okazywać słabości.
Średnica okna miała jakieś cztery, pięć metrów. Jego dość nierównolegle biegnące ściany pokryte były niewybrednym graffiti w stylu „Maniek tu byłem” albo „Człon w żydź Mariolce”. Niektóre te bazgroły były tak wysoko, że aż nie do wiary jak mogły powstać. Z tego, co pamiętam, choć w obronie tej tezy nie położyłbym głowy na paliku, nikt z „naszych” nie zhańbił się żadnym błyskotliwym tekstem naniesionym na ściany okna, które ód środka trochę wyglądało jak jakaś oszczana brama. Co innego zaznaczyć swoją obecność wyryciem imienia na ławce na szczycie Tarnicy łub podstawieniem kolejnego kijka pod przechyloną skałę w „Błędnych skałach”, ale ta praca zbiorowa bezmyślnej tłuszczy – współczesnych jaskiniowców na Okienniku to zwykły wandalizm jest.
Przycupnęliśmy przy krawędzi okna. W milczeniu podziwialiśmy widok. Przed nami ropościerała się zielona toń jurajskiego lasu, z której gdzieniegdzie wynurzały się białe cielska ostańców. Poczułem się jak jakiś dzikus. Człowiek z innej epoki wędrujący w poszukiwaniu pożywienia. Przypomniało mi się, że pod nami od tej strony Okiennika jest jaskinia. Dostać się do niej można albo spuszczając się z okna, albo wdrapując się na strome zboczę, po drugiej stronie skały. Zrobiłem to tylko raz i pod presją otoczenia.
- Idziemy do jaksini? – Zapytałem.
Jacek zmarszczył brwi i podniósł siatkę. Uśmiechając się, odparł – Browar się grzeje…
- Mnie nie trza dwa razy mówić.
- To gdzie pijemy? Tutaj?
Wychyliłem się z okna trzymając się występu skalnego i spojrzałem w dół. Gwizdnąłem znacząco.
- Dobra, to idziemy tam.
Znów chwila strachu i znaleźliśmy się na grzbiecie ostańca. Gdyby Okiennik był wielbłądem, rzekłbym, że siedzimy na jego garbie. Słońce było już wysoko na niebie i przygrzewało mocno. Położenie słońca przypomniało mi o upływającym czasie. Spojrzałem na zegarek. Była dziesiąta dwadzieścia pięć.
- Właśnie kończy się matma. – Oznajmiłem.
- Ciekawe komu dzisiaj Firlejowa dupsko przetrzepała.
- Pan Pakosiński i Pan Ziernicki nieobecni – Ciekawy zbieg okoliczności. – Próbowałem naśladować jej głos.
- No cóż – odparł Jacek – Nieszczęścia chodzą parami.
Wybuchliśmy śmiechem i usiedliśmy na trawie. Dzisiaj mamy z tego ubaw, ale jutro nie będzie nam do śmiechu, gdy staniemy oko w oko z Firlejową.
Zaszeleściła siatka, czy jak kto woli zrywka i obaj trzymaliśmy w rękach wciąż jeszcze zimne piwo. Otworzyliśmy puszki z charakterystycznym dźwiękiem, który zawsze kojarzył mi się z młodością, luzem i beztroską zabawą. Po ośmiokilometrowym marszu to piwo smakowało jak boska ambrozja. Tak w ogóle, gdyby ambrozja miała smak piwa, chętnie wpadałbym na ten Olimp. Tamtego dnia naszym Olimpem był Okiennik Wielki, na którym zasiedliśmy jak dwa Zeusy.
Najpierw nic nie gadaliśmy. Popijaliśmy piwo z głośnym „aaaa” i rozglądaliśmy się dookoła. Firlejowa już nie wydawała nam się straszna. Nogi nam odpoczywały, a my rozsiedli wygodnie łapaliśmy promienie majowego słońca. Delikatny wiaterek chłodził nam spocone karki i plecy. Było cudnie.
- Jak tam twój stary? - zapytałem.
- Chleje.
- A jednak nic nie zrozumiał. – Odparłem, kiwając z dezaprobatą głową.
- Nie wiem na ch… tak obiecywał! – Jacek mówiąc o swoim ojcu nie potrafił nie okazywać emocji. – Na kolanach k…, a w piątek co?!
Milczałem. Jacek musiał się wygadać.
- Trzy dni go nie było. W poniedziałek nad ranem pukanie do drzwi. Matka otwiera a tam Zabielska zna przeciwka mówi, żeby go zabierać, bo już nie może wytrzymać smrodu. Leżał na półpiętrze oszczany i osrany.
Jacek pociągnął potężny łyk. Tak się spiął, że niemal zgniótł puszkę. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Szczerze było mi go żal. Trwało to już od tak dawna. Jego brat uciekł na swoje i ma spokój, a Jacek musi to wszystko znosić. Jeszcze te długi. Glina, któremu ojciec Jacka wjechał po pijaku w bok łatwo nie popuści.
Jacek spuścił wzrok. Milczał. Żałowałem, że wspomniałem o jego ojcu.
- A pamiętasz jak Dejmek wlazł na sam czubek i bał się zejść? – Próbowałem zmienić temat.
- No pewnie! Musiała przyjechać straż, żeby go ściągnąć. – Od razu się ożywił.
- Jak kota, co wlazł na drzewo! - Dobrze było znów zobaczyć uśmiech na twarzy Jacka.
- Nie wiem czy dobrze pamiętam, ale ci strażacy byli z Kromołowa, bo w Skarżycach nie mieli dość długiej drabiny.
- Potem przez tydzień nie pokazał się w szkole ze wstydu.
Dzięki ci Dejmek, że przyszedłeś mi z pomocą.
- W ogóle ten Dejmek to niezłe odjechany kolo. W zeszłym roku powiesił się na barierce na klatce schodowej przy angielskim.
- Jak go zobaczyłem to mi ciary przeszły. Cholernie realistycznie to wyglądało.
- Na długiej przerwie panny prawie mdlały.
- A właściwie to jak on to zrobił? – Zapytałem.
- Obwiązał się wokół brzucha. Nie było tęgo widać, bo miał luźny sweter.
- No tak…
Oparłem się plecami o ciepłą skałę. Dobrze, że wapienie są białe, a nie czarne, bo usmażylibyśmy się tak jak sadzone jajka podane w sosie piwnym.
Było nam błogo. Piwo wchodziło do głowy. Słonce grzało. Skowronki ćwierkały w łąkach. Zapowiedzi nadchodzącego lata. Urwałem długie źdźbło trawy i zacząłem je gryźć. Jacek wystawił twarz do słońca i opalał się z przymkniętymi oczami.
Naglę się ożywił. Usiadł wyprostowany, jakby do klasy wszedł nauczyciel.
- Ty, to kiedy pojedziemy złożyć te papiery?
- Gdzie w końcu chcesz?
- No ja… my zdecydowaliśmy się na Kraków.
- Hmm… ja chyba też. W ogóle nie uśmiechają mi się tę Katowice.
- To co? W przyszłym tygodniu?
- Jasne – Odpowiedziałem zadowolony, że to ustaliliśmy. Znów rozsiadłem się wygodnie i podziwiałem różnokształtne chmury na błękicie majowego nieba.
- Marcin? – Jacek zaczął niepewnie.
- No?
- Myślisz, że się dostaniemy?
- Nie wiem. – Odpowiedziałem, ciągle patrząc w niebo – Ale jedno wiem na pewno…
- Co takiego?
Spojrzałem na niego i odpowiedziałem - …że nigdy nie zrezygnujemy z marzeń.
- Jacek na chwilę się zamyślił, jakby zasmucił. Jego wzrok stał się nieobecny. Po dłuższej chwili zapytał cicho – Uważasz, że to możliwe?
Nic nie odpowiedziawszy wskazałem ręką na okno tej przedziwnej skały, która bez wątpienia jest ewenementem na skalę kraju, a nawet i świata.
Na twarzy Jacka zakwitł uśmiech. Znów rozumieliśmy się bez słów.


Teraz, gdy stoję przed Okiennnikiem, ciągle mam w pamięci tamten uśmiech Jacka i to zrozumienie, które wypełniało jego oczy. Sam się uśmiecham, bo przypomniało mi się, jak tamtego pogodnego popołudnia wróciliśmy do domów i nasze matki zadały nam to samo pytanie: „Gdzie ty żeś się tak opalił?”. A my obydwaj beż żadnych konsultacji udzieliliśmy tej samej odpowiedzi „Graliśmy klasowego po lekcjach na boisku mamo”. Obie matki uwierzyły.
Ile to było lat temu? Jakoś nie chcę liczyć. Dawno. To wystarczy.
Wieje lekki wiaterek jak wtedy i jak wtedy świeci piękne wiosenne słońce. Zakładam okulary przeciwsłoneczne, bo mi się straszne zmarszczki robią od tego mrużenia. Postarzałem się. Włosy mi ktoś obsypał srebrem, ale wciąż jeszcze mam dość siły, żeby wejść na tą skałę.
Okiennik – wieczny młodzieniec. Świetnie się trzymasz druhu! Po tobie w ogóle nie widać upływu czasu. Nie widziałem Cię od tamtego czasu. Tyle lat. Nosiło mnie po świecie, ale wreszcie wróciłem. Zawsze wiedziałem, że wrócę.
Okiennik się nie zmienił, ale jego otoczenie przeciwnie. Już nie jest tak dziko, tak swojsko. Od Skarżyc po sama skałę biegnie asfaltowy chodnik. Ciekawe, co na to rolnik. Na ostrym zakręcie szosy, gdzie się zaczyna ustawiono wielką brązowa tablicę, na której białymi literami wypisano: „Okiennik Wielki 0,4 km”. Z daleka dostrzegam, że Okiennik jest ogrodzony. Aż mnie ukuło w sercu.
Pewnie jakiś bogacz miał na niego chrapkę! Tego już za wiele! – Grzmiałem w myślach.
Pod skałą nie ma już zagajnika, a w miejscu starego zaniedbanego domostwa stoi niewielki, zgrabny budyneczek. Jest podzielony na dwie części. W lewej sprzedają jakieś pamiątki i serwują przekąski, lody oraz zimne i ciepłe napoje. W drugiej znajduję się kasa biletowa i informacja turystyczna. Przed budynkiem wyłożono kostkę brukową, a na niej ustawiono stoliki z parasolami. Styl zachodni. Każda atrakcja turystyczna musi być wyposażona w restaurację, a przynajmniej w jakieś bistro bądź kawiarnię.
Wejście jest po lewej. Jakiś ładnie ubrany osiłek przerywa bilety i wpuszcza turystów na skałę. Coś takiego! Żeby kupować wejściówki na Okiennik! Za moich czasów byłoby to nie do pomyślenia. Gdybyśmy wtedy z Jackiem musieli wybulić na bilety, to już na piwo by nam zabrakło. Jak jeszcze mieszkałem na Jurze mówiło się co prawda, że infrastruktura turystyczna marna i trzeba poprawić, rozbudować.
No to rozbudowali…
Podchodzę do kasy. Uśmiechnięta, ładna blondyneczka wita mnie serdecznie. Proszę o bilet. Na seniora jeszcze się nie łapię. Muszę kupić normalny za cztery euro. Jak śpiewał Rynkowski: „Za młodzi na sen, za starzy na grzech” cholera!
Krótko przystrzyżony mięśniak przerywa mój bilecik i otwiera przędę mną bramę. Jest nawet uprzejmy. Wchodzę na skałę. Nie bez trudu. Zdyszany uwaliłem się dokładnie w tym miejscu, w którym siedziałem z Jackiem przed laty – na garbie wielbłąda.
Słonce świeci, wiaterek owiewa twarz. Jest pięknie. Przypominają mi się strzępy rozmów sprzed lat. No cóż, ja studiów w Krakowie nie skończyłem. Tak się ułożyło. Przeniosłem się do Warszawy na dziennikarstwo. Zrezygnowałem przed letnią sesją. Jacek został magistrem, choć bronił się chyba trzy łata.
Z jednego mogę być jednak dumny i po latach stwierdzam to z cała stanowczością– nigdy nie zrezygnowałem z marzeń.
Z zamyślenia wybija mnie pisk podekscytowanej dziewczynki, która obok mnie wspina się na skałkę asekurowana przez swego tatę. No nic, pora iść. Okno czeka. Może tym razem i ja złoże swój podpis. Z trudem podniosłem się z zagłębienia w skale.
Chwila strachu, nie była już tak straszna. Kurs przełamywania lęku wysokości na coś się jednak przydał. W oknie stanąłem jak wryty. Czysto. Nic. Nawet jednego paskudnego graffiti. Żadnego „Marian kocha Jolkę”.
Jak oni to wyczyścili?!
Nie podpisałem się, i tak nie miałem czym, a poza tym okazało się, że nie ma takiej potrzeby, bo potem wracałem tu dość często.
To tylko cztery euro. Nie zbiednieję.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
ziarena · dnia 26.07.2012 09:26 · Czytań: 914 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 12
Komentarze
zajacanka dnia 27.07.2012 16:08 Ocena: Bardzo dobre
Witaj!

Przeczytałam Twój tekst z dużą przyjemnością. Spokojnie prowadzona narracja, z odrobiną humoru, zamyślenia i nutką nostalgii. Prawie czułam zapach rozgrzanego powietrza. Bardzo mi się tu podobało. Przejrzyj jednak ponownie, bo jest masa literówek, zbyt wiele zaimków, kilka powtórzeń, a nawet ort.: po tchurzowsku ;)
Jednak klimat opowiadania pozwala ocenić ten tekst na bdb, nie zważając na drobiazgi techniczne.

Pozdrawiamserdecznie i witam na PP :)
ziarena dnia 28.07.2012 06:30
Hej!
Dziekuje za mile slowa :) Obiecuje przejrzec tekst. Blad ortograficzny - co za wstyd;)

Pozdrawiam i jeszcze raz dzieki. Pochwaly zawsze mnie ardziej motywuja, niz nagany;)
Miranda dnia 01.08.2012 11:03 Ocena: Świetne!
Witaj
Czytałam Twój tekst tuż po ukazaniu się na PP. Czytałam i zaczytałam się tak bardzo, że żal mi było opuścić "okiennik" i nie napisałam komentarza, bo nie mogłam. Dzięki Tobie "wróciłam"na moją Jurę. Nie w te miejsca, w które prowadzisz, ale to nieważne. Poczułam klimat, odżyły wspomnienia z mojego dzieciństwa. Podzamcze, to moje korzenie. Piszesz lekko i plastycznie, że czytając, czuje się, słyszy i widzi. Dziękuję za miłe chwile. Pozdrawiam serdecznie ziomala.:)
Magicu dnia 01.08.2012 21:57
Tak jak moi poprzednicy muszę powiedzieć, że tekst jest całkiem dobry i bardzo przyjemnie się go czyta.
Posiada on jednak w sobie dwa zdania, których nie rozumiem.

"Minęliśmy słup ogłoszeniowy, na którym wieszano jedynie klepsydry..."
Takie odmierzacze czasu z piaskiem w środku? ;)

"Z baru „U Jędrusia” wydobywała się jednak tylko muzyka, która co rusz inaczej się nazywa."
Muszę przyznać, że zupełnie nie wiem o co chodzi.

Poza tym znalazłam kilka powtórzeń

"Pierwsze co, chcieliśmy wleźć do okna. A co? Być na Okienniku i nie wejść do okna, to jak być w Tatrach i nie pójść na Morskie Oko! Żeby to zrobić, trzeba zrobić duży krok nad samą przepaścią. Wiele razy już wchodziłem do okna i za każdym razem panicznie się bałem, że poślizgnę się na śliskim wapieniu i roztrzaskam o skały kilkadziesiąt metrów niżej."
Słowa: okno, zrobić

Na koniec mój ulubiony fragmencik: :D
"Zaszeleściła siatka, czy jak kto woli zrywka i obaj trzymaliśmy w rękach wciąż jeszcze zimne piwo. Otworzyliśmy puszki z charakterystycznym dźwiękiem, który zawsze kojarzył mi się z młodością, luzem i beztroską zabawą. Po ośmiokilometrowym marszu to piwo smakowało jak boska ambrozja. Tak w ogóle, gdyby ambrozja miała smak piwa, chętnie wpadałbym na ten Olimp. Tamtego dnia naszym Olimpem był Okiennik Wielki, na którym zasiedliśmy jak dwa Zeusy."

Pisz dalej!
Pozdrawiam
ziarena dnia 03.08.2012 00:10
Dziekje za komentarze :)
Droga Magicu nie wiem czy Ci wiadomo, ale klepsydra rowniez nazywa sie ogloszenia rozlepiane na slupach i tablicach, informujace o zgonie i dacie pogrzebu konkretnego nieszczesnika.
Przyznaje, ze okreslenie "muzyka, ktora co rusz inaczej sie nazywa " moze byc nie jasne, ale chodzilo mi o disco polo. Na przestrzeni lat slyszalem rozne jej nazwy: muzyka taneczna, muzyka chodnikowa, itd.
W przytoczonym, przez Ciebie fragmencie rzeczywiscide roi sie od razacych powtorzen. Sluszna uwaga ;)
Fragment z Zeusami chcialem wyrzucic, ale w koncu go jednak zostawilem :)

Pozdrawiam!
wykrot dnia 03.08.2012 00:29
Jak na debiut - i tak nieźle. Nie będę więc powtarzał poprzednich uwag, chociaż mam ich więcej. Dodam tylko jedną. Jeśli odpowiadasz w komentarzach, to tak samo zadbaj o pisownię. Niechlujna pisownia świadczy o lekceważeniu tych, którzy Ci odpowiadają. A poza tym... warto byłoby przyzwyczajać się do poprawnej! Prawda? :)
zajacanka dnia 03.08.2012 00:33 Ocena: Bardzo dobre
Nie czepiaj się wykrot! Ja też czasem piszę z lapt, na którym nie ma polskiej czcionki. ;)
Kisski dla autora i komentatorów:)
wykrot dnia 03.08.2012 00:49
Ależ ja wyjaśnienia przyjmę z pokorą! Jak się nie ma, co się lubi... :D
Wasinka dnia 03.08.2012 23:17
Przyjemne czytanie, tym bardziej że przestrzeń ze znanych okolic. Nie przylgnęło aż tak bardzo, jak poprzednim czytelnikom, jednak to kwestia gustu. Nie do końca poczułam klimat - być może dlatego, że styl wolałabym bardziej gawędziarski, a nie taki, jakby opowiadał nastolatek (bo wspomina przecież dorosły mężczyzna).

Parę uwag (ale tylko przykładowo):
Nadużywasz zaimków, np:

jakoś nie było nam po drodze na przystanek. Szlak Warowni Jurajskich, którym podążaliśmy wiódł nas przez pola, łąki, lasy i bezdroża. Nie śpieszyło nam się. Mieliśmy jeszcze wiele godzin przed sobą. Ostatnia lekcja kończyła się za piętnaście trzecia.
Dopiero dochodziła dziewiąta, ale majowe słońce już nieźle prażyło. Gdy wreszcie zdyszani wdrapaliśmy się na szczyt kuesty jurajskiej, nasze karki były mokre od potu, a koszulki na plecach przykleiły nam się do ciała. Będąc na górze odwróciliśmy się i w milczeniu podziwialiśmy widok. Pod nami skąpane jeszcze w mgiełce poranka rozpościerało się Zawiercie. Nad horyzontem górowały wieżowce z osiedla „Argentynka”, potężne hale „Huty Zawiercie”, oraz wysokie kominy dwóch starych cegielń. Moje miasto nie grzeszy urodą, ale to nie miało znaczenia, gdyż najbardziej interesowało mnie to, co było za naszymi plecami.
Gdy nasz oddech nieco się wyrównał odwróciliśmy się znowu

Jak widzisz, zaimki zaharcowały, a to tylko jeden fragment. W dodatku nie podkreślałam wszystkich, ale tylko te, które najbardziej wpadają na siebie, a wystarczy niektóre zwyczajnie wyrzucić. Masz też sporo "się" - warto z tym powojować.
Mnożysz zaimki w różnych formach "nas", a do tego dochodzą tutaj słowa "na" lub "nad", które potęgują efekt powtarzania ciągłego "na".
Do tego dochodzi interpunkcja; przecinki do opanowania.

Szliśmy równym krokiem. Równie dobrze - równym/równie wpada na siebie

była nam nie potrzebna - niepotrzebna

Swymi zakurzonymi buciorami deptaliśmy - wiemy, o czyje buty chodzi, wiec "swymi" zbędne

zielone, cieniutkie łodyżki nie dawno wykiełkowanego żyta - niedawno

w "Błędnych Skałach" - cudzysłów zbędny

zna przeciwka - z naprzeciwka

żeby wejść na tą skałę - tę

przędę mną - przede (to dobry przykład czynionych literówek)

Zapisowi dialogów też warto się przypatrzeć, np.
- Przecież mnie tu wszyscy znają! – Zaskrzeczałem. - mała litera przy zaskrzeczałem
- To co? Piwo? – Rzuciłem. - to samo (rzuciłem)
- Idziemy do jaksini? – Zapytałem. - zapytałem (mała litera) plus literówka (jaskini)
- Pan Wilczyński i Pan Ziernicki nieobecni Ciekawy zbieg okoliczności. – Próbowałem naśladować jej głos. - podkreślony myślnik niepotrzebny
- No cóż – odparł Jacek – Nieszczęścia chodzą parami. - małe "n"

itp.

Pozdrawiam księżycowo i witam serdecznie na PP.
ziarena dnia 04.08.2012 09:46
Drogi wykrocie, wybacz jezykowe niechlujstwo, ale tak jak zajacanka, ja rowniez pisze z laptopa, na ktorym nie ma polskiej czcionki.

Droga Wasinko, dziekuje za szczery i obszerny komentarz. Nawet nie bylem swiadomy, ze popelnilem az tyle bledow ;) Ortografia i interpunkcja nigdy nie byly moja mocna strona. W kazdym badz razie wyciagne z tego wnioski.

Owszem jestem doroslym mezczyzna, ale nie az tak leciwym jak moj bohater. Mam 27 lat ;) Poza tym, zalezalo mi aby historia zostala opowiedziana z perspetkywy nastolatka.

Pozdrawiam!
Wasinka dnia 05.08.2012 21:30
Domyślam się, że miało być z perspektywy nastolatka, ale mimo wszystko wolałabym język dojrzalszy i żeby było bardziej gawędziarsko... Takie subiektywne preferencje co do tego konkretnego tekstu... Może też zresztą ma tu wpływ fakt częstego występowania tej samej formy czasownika (Szliśmy równym krokiem. Równie dobrze moglibyśmy pojechać autobusem. / Szlak Warowni Jurajskich, którym podążaliśmy wiódł nas przez pola, łąki, lasy i bezdroża. Nie śpieszyło nam się. Mieliśmy), co sprawia wrażenie monotonności i ubogiego języka (moim zdaniem, oczywiście). Co nie znaczy, że jest zupełnie ubogi. Ograniczam się tylko do kwestii powtarzalności form).
Fakt, że wskazałam niezgrabnostki, nie znaczy, że jest źle. Twierdzę tylko, że warto dopracować. A skoro tak twierdzę, podrzucam sugestie. ;)

Pozdrawiam księżycowym błyskiem.
wykrot dnia 05.08.2012 23:02
@ ziarena, jest OK.! :D
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty