Krystyna Habrat
PSTRA SZATA BŁAZNA
cz.I .
W skrzynce na listy coś bieleje. Pani Celestyna macha na to ręką i szukając w torebce klucza mówi do Marty:
- Na razie nie będę tego brała. Z pewnością przykra wiadomość. Zwykle po powrocie z wakacji czeka na mnie coś w tym rodzaju, choć może czasach spokoju jestem tylko bardziej przeczulona.
Wnoszą walizki do mieszkania. Marta rozgląda się ukradkiem. Będzie tu mieszkać. Pani Celestyna otwiera szeroko okna.
- Zawsze po dłuższej nieobecności odnoszę wrażenie, iż moje rzeczy rozżalone odgradzają się ode mnie warstwą kurzu. Niczego nie znajduję na swoim miejscu. Pewnie coś się zawieruszy podczas pakowania, ale ja odbieram to jako bunt przedmiotów. Chowają się przede mną na złość. W szafce zbutwiała główka kapusty. Niejedno okaże się popsute. Poprzednio nie chciał działać młynek do kawy... A ja w dodatku przywożę nowe rzeczy: foldery, muszle, szyszki...
Marta uśmiecha się dziwnie, więc Celestyna urywa. Uporawszy się nieco z odkurzaniem i poupychaniem bagaży, siadają obie do herbaty. Muszą omówić szczegóły zamieszkania Marty w pokoju na górze. Przyjechała uczyć matematyki w tutejszym liceum, poznały się w pociągu i Celestyna zaprosiła ja do siebie.
Od śmierci męża i wyjazdu córki na studia sama mieszka w dużym domu. Nocami budzi się nieraz przerażona, gdy drewniane domostwo trzeszczy, stuka okiennica. Nasłuchuje wiatru uderzającego z wizgotem o ściany, jakby chciał wedrzeć się do środka lub przewalić wiekową budowlę.
- Chciałabym – mówi Marta, przesuwając palcem okruszki na talerzu – pozostawać raczej w pokoju sama. Ja lubię samotność. Do ludzi przyzwyczajam się z trudem. Przyjrzę się najpierw pani znajomym z daleka. Tyle mi pani o swych przyjęciach i przyjaciołach naopowiadała, że aż się boję, czy im sprostam, skoro tacy szlachetni i wielkoduszni...
Celestyna wpatruje się w Martę zdumiona. Wszak zdążyła tylko powiedzieć, że przepada za sobotnimi odwiedzinami dwu zaprzyjaźnionych małżeństw i innych znajomych. Co prawda sama czuła, że oczy jej płonęły przy opisywaniu przysmaków, jakie szykuje na taką okazję.
Marta nie jest ładna. Ma wyłupiaste oczy i obrzmiałe, spękane wargi, co jeszcze uwydatnia ściągnięcie włosów gumka w mizerna kitkę. Twarz zdradza nieustanne napięcie. Przyznała się Celestynie do trzydziestu jeden lat i na pewno tyle ma, gdyż nie wygląda na trzpiotkę próbująca coś sobie dodać czy upiększyć.
- Moje towarzystwo to szanowani ogólnie obywatele – podejmuje Celestyna. – Może odrobinę, jak i ja, zdziwaczali. Odwiedzają mnie najczęściej Owiłłowie, Konowiczowie i...mecenas Wilkosz.
Marta słucha na wpół z przymusem, bo nie chce być nieuprzejma, lecz dręczy ją poczucie marnotrawienia czasu. Powinna zabrać się do angielskiego. Co dzień uczy się stałej porcji słówek. Musi jednakże poznać tutejszych oryginałów. Łatwiej będzie się jej między nimi znaleźć. Słucha więc, że Owiłło jest magistrem farmacji. Pracuje w „Aptece pod Jednorożcem” obok rynku. Na ulicy kłania się mu każde dziecko. Wszyscy go znają. A on bez przerwy powiewa kapeluszem i rozsyła ze staroświecką galanterią na prawo i lewo: „Moje uszanowanie; Padam do nóżek: Rączki całuję.” Wyczerpuje tym sposobem cały repertuar uprzejmości, tak że idącemu z nim Konowiczowi pozostaje bezbarwne: „Dzień dobry”. Zresztą on na podobna zabawę zbyt sztywny. Taki teatr pasuje tylko do wiecznie pogodnego Owiłły z wielkim brzuchem i łysiną.
Konowicz jest wysoki, chudy i śmiertelnie serio. Zżerają go ambicje, których nie ma jak zaspokoić. Pracuje w banku. Niestety nie znajduje nic pociągającego w prozie cyferek i bilansów. Śmieszą go nieustanne zabiegi kolegów o awans, biurko bliżej oka, zaszczyt rozmowy z samym dyrektorem. Uniżeni wobec przełożonego, dla interesantów oblekają twarz w marsa. On sam nie zabiega o tanie zaszczyty. Toteż jest pośród nich wyobcowany. Czytuje więc sobie po pracy poważne artykuły i grube księgi oraz grywa na skrzypcach. Uczył się tego za młodu - i powrócił, kiedy jego syn postanowił grać, a niezbyt kwapił się do codziennych ćwiczeń. Zabierał więc Andrzejowi instrument i rzępolił całymi godzinami z kamienna powagą na twarzy. Fałszował początkowo niemiłosiernie, aż Konowiczowa uciekała z domu, ale dopiął swego. Teraz uświetnia grą towarzyskie imprezy obok popisującego się na pianinie Owiłły.
Konowicz jest niezmiernie ambitny. Zgłębia z powagą najpoważniejsze artykuły i księgi naukowe. Potem rozprawia o tym do znudzenia. Poza tym bez przerwy wszystko krytykuje, poprawia. Ma w swej naturze niepohamowaną dezaprobatę. Wciąż chciałby cos zmieniać, ulepszać. Nosi się bez przerwy z dziwacznymi wymysłami. Pisuje o nich do rozmaitych gazet. Wymyślił choćby ostatnio „Instytut Wyższych Manier”, jaki by można poprowadzić przez telewizję. Polegałoby to na wzmacnianiu zaniedbanego już poczucia, co wypada, a co nie. Dzięki temu ludzie powinni stać się znowu bardziej subtelni, na przekór panoszącemu się cynizmowi i brutalności. Pisuje też często domorosłe rozważania o wychowaniu młodzieży. To zresztą przywara starych pryków, ze młodzież im się nie podoba i chcą ją wiecznie poprawiać. Zbiera również informacje o wpływie na psychikę różnych pokarmów i ziół. Sięga do psychotroniki i różdżkarstwa. Ale najbardziej pasjonuje go problem rozwijania intelektu, bo święcie wierzy, iż mądrość jest ponad wszystko, a wszelkie zło wypływa z jej niedostatku. I wojny, i terror, takoż nienawiść między ludźmi... pijaństwo, rozwody, narkomania. Sam, celem rozwijania własnej inteligencji, zajmuje się matematyką, filozofią, szachami i wszystkim , co mądre i logiczne.
- Będziecie mieli wspólny język – kończy pani Celestyna.
- A co z listami Konowicza? Tymi do różnych redakcji?
- Niestety przemijają zwykle bez echa. Czasem jakiś mu wydrukują, niekiedy skwitują grzecznościową formułką, a najczęściej zbywają go milczeniem... Mawia wówczas smętnie: „Któż by się przejmował propozycjami małego człowieczka z prowincji? Pewno są komuś nie w smak. Jak się ugrzęzło w nieważności, to nigdy nic się nie zdziała.” Ale my, zaprzyjaźnieni z nim, lubimy , gdy zapala się w nowej pasji, choć żartobliwie przezywamy go nałogowym poprawiaczem świata... Może jeszcze napijemy się herbaty? Zaraz zaparzę...
Po chwili Celestyna znów ciągnie swą opowieść o znajomych. Owiłło nieraz zarzuca Konowiczowi, że jego rozważania wypływają głównie z dezaprobaty. A on, Owiłło, nie tylko pigułki ludziom sprzedaje, lecz też chętnie udziela im rad. Proszą go o to. A często, wydając leki zafrasowanej kobiecinie, co w zmarszczkach twarzy ma wypisane całe nieszczęście – nie może się powstrzymać, aby nie szepnąć, że szybciej poskutkują, kiedy podając je choremu, będzie się uśmiechać. I taka bidula natychmiast pogodnieje... To nie bez znaczenia...
_Boje się, czy spodobam się pani przyjaciołom – mówi Marta, patrząc w szarzejący za oknem zmierzch. – Mnie nie udaje się z ludźmi, choć dokładam starań i robię wszystko, jak należy. Przełożeni niby mnie cenią, a jednak zawsze pośród innych stanowię zadzior. Nie potrafię współodczuwać, bo ... gardzę tymi, którzy postępują niezgodnie z mymi przekonaniami. Zmieniam więc pracę, uciekam wciąż dalej i – wszędzie czuje się oplątana pasmem ironii.
- Pani Marto – wtrąca Celestyna – znajdzie się na to jakaś rada. Wyszukam pani książek...
- Nie! – wykrzykuje Marta. – Ja zanadto cenie sobie odrębność i nie wybaczam odstępstw od zasad. Brzydzą mnie kompromisy i wszelka małostkowość!
- Stęskniłam się już za moja biblioteką – zmienia temat Celestyna. – Ciekawe, jak sobie tam beze mnie radzą? Może nadeszły nowe książki?
- A ten mecenas, jaki jest? - pyta nagle Marta.
- Julian? – Celestyna chowa twarz w cień. – On jest inny. Wcale nie dziwak. Wdowiec. Sam wychowuje trojkę dzieci. Bywa tu nie za często. Czasem odprowadzi mnie z biblioteki, bo ciągle tam zachodzi. Dużo czyta. Najwięcej z historii i archeologii.
* * *
cdn.
Krystyna Habrat
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 24.09.2012 19:00 · Czytań: 676 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: