Lato dobiega końca, choć dopiero co się zaczęło. Nawet słoneczniki nie zdążyły dojrzeć. Rozczarowane pochylają owale swych twarzy w niemym proteście. W zasadzie to chyba je rozumiem. W końcu zawód to uczucie, którego w swym życiu doświadczamy najczęściej. Tak jak one, chciałbym krzyczeć, nawet bezgłośnie, ale nie mogę. Krzyk już we mnie nie mieszka.
Jeszcze sierpień się nie skończył, a słonce jakby inne. Wypalone. Nie daje tyle ciepła. Ubrałem bluzę. Tą zieloną z kapturem. Nazywamy ją „ogrodową”, bo niby moja, ale wisi na wieszaku na dole i każdy, kto po coś wychodzi na ogród, ją ubiera. Przeszedłem przez krótko przystrzyżony trawnik. Zgoliłem go jeszcze, a niech im będzie. Lubię po sobie zostawiać porządek. Zawsze to powtarzam. Wszedłem na drewniany podest i usiadłem na krześle. Widok ledwie wystającego z ziemi ściętego pnia sprawiał, ze ze złości zaciskałem pięści, az mi kostki bielały. Do nie dawna jeszcze rosła tu stara schorowana wiśnia, ale przyszedł taki jeden lekarz od drzew, obejrzał i mówi, ze rak. Trzeba wyciąć, bo przejdzie na inne rośliny. Wycięliśmy jeszcze tego samego dnia. Nie wiem po cholerę. Byłoby jak znalazł. A tak to nie wiem, gdzie ja ten sznur powieszę. Inne drzewa za młode, za głupie. Nie uniosą mnie. Brzózka cieniutkie ma gałęzie, a świerki… te to tylko kolić potrafią. Niedostępne jak kobiety.
Rozglądam się po ogrodzie. Wychuchanym, wycmokanym. Jeszcze do niedawna żal mi było to zostawiać, ale nie teraz. Teraz już przestało mi zależeć.
W domu dużo łatwiej byłoby znaleźć odpowiednie miejsce na sznur z pętlą, ale tam nie chce. Dom to jej królestwo. Ja tam tylko mieszkam. Ten prostokąt niezbyt urodzajnej ziemi, to moja ostoja. Tu chowałem się przed światem. Tu spowiadałem się wrzosowi, flirtowałem z różami i opłakiwałem wiśnie.
Chce dokończyć żywota w miejscu, które nadawało mojemu życiu sens. Ale przecież nie samym ogrodem człowiek żyje. Na długo tego sensu nie starczyło. Ogród człowieka nie zastąpi. Co tam krzaki, trawa, kwiatki, gdy w sercu nieurodzaj i wszystko schnie. Człowieka trzeba podlewać miłością. Bez niej nie urodzi owoców, ani nie zakwitnie.
A może powieszę się na garażu sąsiadów? Nie, raczej nie. Za niski. Musiałbym kulić nogi. Spojrzałem jeszcze raz po tym moim królestwie. No tak, zaprojektowałem je do życia, a nie do umierania. Gdy jeszcze sadziłem te krzewy, stawiałem ploty i budowałem podest, jeszcze wtedy wierzyłem w świat i ludzi.
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi frontowych. Serce skoczyło mi w piersi jak oparzone. Boże mój, kto to może być?! Niechętnie podniosłem się z krzesła. Szedłem wolno i ciężko przez ogród. Zaciskałem pięści i stąpałem tak mocno, jakbym chciał wbić stopy w ziemię. Zanim doszedłem do drzwi dzwonek rozległ się jeszcze dwa razy. Szlag by trafił tego, kto ośmiela mi się przeszkadzać! Za drzwiami stal uśmiechnięty i jak zawsze natrętny facet od rynien. Zaoferował mi wymianę wszystkich za pięćset funtów. Jeszcze tydzień temu za to samo wołał tysiąc.
- Na tamten świat rynien nie wezmę. – odpowiedziałem i zamknąłem mu drzwi przed nosem. Więcej nie zadzwonił.
Wróciłem na ogród, przystanąłem na tarasie i olśniło mnie. Skoro nie mam na czym się powiesić, to zbuduję sobie szubienice. Po prawej stronie za altaną, pod płachtami starej papy piętrzyła się pokaźna sterta drewna. Pocięliśmy je ze szwagrem do palenia w kominku i do ogniska, ale były tam i deski, i belki różnej długości i grubości, które pozostawały z licznych remontów. Wybierałem niespiesznie i skrupulatnie. Przekładałem z miejsca na miejsce. Wybrałem jakąś belkę, to za chwilę ją odkładałem, bo jakaś lepsza się trafiła. W głowie już widziałem jak ta konstrukcja ma wyglądać. Szkoda, że wtedy w ten sam sposób nie mogłem zobaczyć swej przyszłości. Może wszystko inaczej by się potoczyło, a może nie.
Wszystkie belki ułożyłem obok siebie na tarasie. Przyniosłem narzędzia. Dociąłem trzy kawałki na odpowiednią długość i po skręceniu wyszedł z tego charakterystyczny trójkąt. W najdłuższym wystającym boku wywierciłem dziurę, by przewlec sznur. Nie może być za długi, bo nic z tego nie wyjdzie. Teraz wystarczyło całość zawiesić na najwyższej ściance szopy.
Przeszło mi przez myśl, że jest to co najmniej nienormalne, że z takim stoickim spokojem buduję szubienicę, aby się za chwile na niej powiesić. Bez emocji, żalu, płaczu czy zawodzenia. Jakbym przestał być już człowiekiem. A może jestem już trupem, tylko o tym nie wiem? Chodzącą skorupą, szkieletem obleczonym skórą, robotem z krwi i kości. A może wyrobiłem już normę wylanych łez. Może wypaliło się we mnie człowieczeństwo i to, co kiedyś było żywym ogniem, teraz jest popiołem rozdmuchiwanym przez wiatr? Z prochu powstaniesz i w proch się obrócisz.
Rozmyślania przerwał mi dzwonek do drzwi. Rzuciłem na trawę to, co miałem akurat w rękach i wściekły poszedłem otworzyć.
- Ani za pięćset, ani za sto, ani za darmo! – cedziłem sam do siebie.
Miałem zamiar wygarnąć temu natrętowi, nawet nie dopuszczając go do glosu. Otworzyłem drzwi i… zamarłem. Za progiem stała przedszkolanka, trzymając za rękę mojego zapłakanego synka.
- Jak dobrze, że zastałam pana w domu! Wpadł w histerię. Płakał, krzyczał i rzucał się na podłogę. Nie byłyśmy w stanie go uspokoić. Przestał dopiero, gdy powiedziałam, że zaprowadzę go do domu.
Nic nie odpowiedziałem poruszonej kobiecie, nawet na nią nie zwróciłem uwagi. Patrzyłem na mojego trzyletniego syna, który stał nieruchomo z wlepionymi we mnie zaczerwienionymi i opuchniętymi oczkami. Kryło się w nich coś niepokojącego. Nie wiem co, ale jak każdy rodzic w podobnej sytuacji, zostałem zalany falą powodziową miłości, która w swej toni niosła wszystko inne – poczucie winy, postanowienie poprawy i chęć wynagrodzenia dziecku całego doświadczonego zła. Jego spojrzenie dokonało tego, czego nie byłyby w stanie zrobić wszystkie słowa świata. W mgnieniu oka (dosłownie i w przenośni) przekonało mnie abym się nie zabijał. Nagle poczułem przytłaczający wstyd. Łzy napłynęły mi do oczu i bez słowa przyklękłem i wyciągnąłem ręce do Stasia. Wydawało mi się, jakby się troszkę cofnął, ale po chwili rzucił się w moje ramiona. Uścisnął mnie tak mocno, że aż nie mogłem uwierzyć, że w tak chudziutkich rączkach jest tyle siły. Łzy spływały mi po policzkach i kapały na plecy najważniejszej osoby w moim życiu, a ja przeklinałem się w myślach za to, co zamierzałem zrobić. Do kogo on by się teraz przytulił, gdyby zapukali kilka minut później?
Podziękowałem pani za odprowadzenie syna i zamknąłem drzwi. Staś pobiegł do ogrodu, a ja przekręciłem klucz w drzwiach i poszedłem za nim. Zastałem go stojącego przed szubienicą wiszącą na ścianie szopy. Ze zdziwienia przekręcał główkę.
- Co to jest tatusiu? – zapytał charczącym od płaczu głosem, a ja poczułem, jak zaczyna skradać się do mnie obrzydliwie cuchnąca i obślizgła panika.
- Eeehhhm… huśtawka, …eehhm… tatuś zbudował ci huśtawkę – skłamałem na poczekaniu.
Linę, która miała zacisnąć się na mojej szyi, przeciąłem na pół. Znalazł się też odpowiedni kawałek deski. Staś huśtał się prawie cały dzień z przerwami na siku. Nie chciał nawet na chwilę zejść, jakby w obawie, że…
Nie martw się synku. Tatuś nie będzie się huśtał.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ziarena · dnia 01.10.2012 08:47 · Czytań: 653 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: