A OCZY MAKÓW PATRZYŁY
Przeciera dłonią czoło. Co się z nią stało? Czemu tym krzykiem przerwała swe oddawne milczenie?
Ostatni raz krzyczała ze dwadzieścia lat temu, gdy na odchodne usłyszała od brata męża o Marku: „Smarkaty uwodziciel. On cię zgubi!” Wybiegła za wychodzącym, choć ciężko było w jej stanie, i przechylona przez poręcz wołała:
- Nie trzeba mi waszych pouczeń! Ani rad! Nic od was nie chcę!
Chciała jeszcze powiedzieć coś najważniejszego, pomimo iż śpieszny tupot po schodach zanikał na dole, lecz nie wiedziała, co wybrać ze słów, którymi aż się zachłystywała. Wszystkiego nie zdąży wykrzyczeć. Umilkła wiec uwieszona poręczy, szukając na próżno najważniejszych argumentów.
Od tego czasu milczała zdumiona brakiem słów na oddanie prawdziwego stanu rzeczy. Ilekroć usiłowała ubrać w słowa to, co czuła, okazywały się za blade. Nie przystawały do tego, co chciała powiedzieć. Były zaledwie cieniem zdarzeń.
Co gorsze, nie wiedziała, jak teraz rozmawiać z Markiem. Dotąd niemal obchodzili się bez słów. Wystarczało, że niecierpliwie brał ją za rękę, a jego dłonie, jego oczy, usta były gorączkowo zachłanne. Przytulał ją mocno ramieniem i szli w milczeniu cieniem drzew. Słowa wyglądały na kłamliwy dodatek. Z czasem przyzwyczaili się do milczenia. Tak było wygodniej, nie zastanawiać się, co dalej.
Kiedy poprzednio w białym welonie kroczyła przez kościół, oparta na ramieniu Władysława, pragnęła, aby wszyscy widzieli, że ten budzący postrach profesor matematyki został jej mężem. Odkąd na balu maturalnym poprowadził w parze z nią korowód tańczących, urosła w dumę. Porzuciła bez zastanowienia myśl o studiach – zachwycona, że nie tylko pryszczaci rówieśnicy, ale i siwiejący, prawie trzydziestoletni „pan od trygonometrii” uległ urokowi jej czarnych loków i ogromnych oczu. Zawładnęła nim całkowicie. Promieniała przy organowym „Ave Maryja”, śmiała się do tłumu gości życzących szczęścia.
Ślub z Markiem był skromny i smutny. Niecierpliwiło ją powtarzanie się ceremonii. Denerwowały zatroskane miny świadków, znudzenie urzędnika z olbrzymią brodawką na policzku. Próbował być uroczysty, ale widać było, że się śpieszy do domu. Ponad jego monotonne formułki wybijało się uparte brzęczenie muchy na zakurzonej szybie. Wszystkie te drobiazgi rejestrowała Maria przeraźliwie ostro, rozczarowana, bo przecież wszystko z Markiem miało być piękniejsze. Pragnęła jak najszybciej mieć te formalności za sobą.
Ile już wspólnie przeszli... Musieli wszystko zniszczyć, aby być razem. Rozwód, pretensje, wyrzuty, gniew rodziny, a w końcu... tak mało radości. Matka Marka, przeciwna ich związkowi, pochorowała się na serce, jej matka, przerażona skandalem, wyjechała do starszej córki.
Może dlatego Marek podczas ceremonii był taki poważny. Zupełnie obcy, niedostępny. Nawet lepiej, że musiał wkrótce wrócić na te swoje studia – wmawiała sobie później, przerażona, że ciągle nie mieszkają razem. Już wtedy czaił się między nimi cień.
Pięcioletnia Ania przerywa zadumę matki, ciągnąc ją do zabawy w dom. Już pousadzała lalki. Trzeba ugotować im obiad i położyć spać.
Maria cierpnie na słowo: „dom”. Po rozwodzie rodzina i znajomi potępili ją za rozbicie domu. Zarzucali, ze skrzywdziła tak dobrego męża. Nie, Maria nie ma głowy do takich zabaw z córką... Wysyła ja na podwórko, a potem widzi przez okno, jak stoi tam nieruchomo, a wiatr targa jej spódniczką. Sama tymczasem rozważa, jaki to będzie ten nowy dom, jej i Marka. Teraz musi być inaczej, ciekawiej, piękniej. Czyżby więc nie mogła wyglądać oknem za wychodzącym Markiem, bo robiła tak dla Władysława? Przecież to bez sensu...
Ania wraca z podwórka zziębnięta z błyszczącymi oczyma. Pewnie znowu ma gorączkę, a przecież dopiero chorowała na anginę.
Tyle problemów... Nie może sobie dać ze wszystkim rady. Dotąd zajmowała się jedynie domem i dzieckiem, teraz musiała podjąć pracę. Zrywa się po ciemku, odprowadza Anię do przedszkola i pędzi do pracy na siódmą. Ania, nie przyzwyczajona do rannego wychodzenia na chłód, raz po raz się przeziębia. Maria godzi się więc, gdy Władysław postanawia zabrać na jakiś czas córkę do swej matki. Wprawdzie to sześć godzin jazdy pociągiem, ale przecież nie na długo. To wszystko jakoś się ułoży. Urodzi wkrótce drugie dziecko, Marek skończy studia, zamieszkają wreszcie razem, wtedy zabierze Anię i będzie dobrze...
Kiedy Władysław pakuje sukienki Ani, Maria milczy zażenowana i jedynie stara się skrywać za stołem swój stan. On jednak starannie omija ją wzrokiem. Ania potulnie zbiera lalki. „Niechby już wyszli” – modli się Maria, bo zacznie ich błagać o pozostanie. To okropne, ze trzeba tak do szczętu wszystko zrujnować...
Władysław przygląda się dziecięcym butom, podważa paznokciem zelówkę. Całkiem zniszczone. Spogląda z ukosa na Marię. Tak, zaniedbała to. Jak mnóstwo innych spraw. Pragnąc być z Markiem – ogarnięta szaleństwem radości, jakiej dotychczas nie znała – zniszczyła niejedno.
Ania, w letnim płaszczyku, wkłada zimowe trzewiczki, kupione przez ojca na wyrost. Płaszczyk już kusy i dziecko z chudymi nóżkami w za wielkich butach wygląda żałośnie. Śpiesznie cmoka matkę w policzek, jakby się bała. W drzwiach Władysław przystaje. Chwyta rękę zaskoczonej Marii, całuje ją ceremonialnie i mówi:
- Życzę... szczęścia. To przypuszczalnie nie będzie proste. Żal mi... – nie kończy, odwraca się gwałtownie i zbiega za dzieckiem. Całkiem ostatnio posiwiał. I schudł. Bardzo się postarzał.
- Teraz wiem – szepcze do siebie Maria – rozwód jest rodzajem śmierci.
Zamyka drzwi. Pragnie popatrzeć oknem na dziecko. Jakże jednak do okna daleko. Jakby ściany raptem się rozsunęły. Brak sił tam dotrzeć. Po drodze, półprzytomna, otwiera szafę i gorączkowo zaczyna się ubierać. Musi zdążyć przed pociągiem! Odbierze Anię! Nie wytrzyma bez dziecka.
Mijając dom Marka, przystaje. Wie, że tam teraz tylko jego matka, ale Marię opętuje podobny przymus, jaki ciaąnął ją na spotkania z Markiem, i zamiast na dworzec, skręca do bramy.
Wlecze się tam ze spuszczoną głową. Głośno trzeszczą drewniane schody. Stara się stąpać jak najostrożniej. Przystaje na chwilę, lecz hałas ją zdrada. Długo stoi pod drzwiami. Przeciągły dzwonek przypomina gwizd pociągu. Jej dziecko właśnie odjeżdża, a ona tutaj?!
Chce zawrócić, ale za drzwiami słychać już powolne szuranie. Matka Marka śledzi ją przez wizjer. Może nie otworzy? Albo obrzuci pretensjami?
- Maria? – dziwi się starsza pani w koronkowym kołnierzyku przy ciemnej sukni. – Proszę dalej. Znam panią... znam ze zdjęć – poprawia się – Marek mi ciebie pokazywał.
- Na początek długo ciągną o tegorocznych kaprysach pogody. Skwapliwie czepiają się nieistotnych tematów. W końcu trzeba i o najważniejszym. Starsza pani sadowi się wygodniej w fotelu i chrząka.
- - Nie będę owijać w bawełnę. Przeciwna byłam waszemu związkowi. Nawet gdybyś była wolna. Marek dużo młodszy. Jeszcze studiuje. Powinien najpierw się wybić jako architekt, osiągnąć coś i dopiero pomyśleć o założeniu rodziny. Tak, jak mój świętej pamięci mąż, również architekt. Chyba wiesz? Ale trudno, stało się. Należy to jakoś urządzić. Gdzie zamieszkacie? Co z dzieckiem? Jak Marka magisterium i końcowe projekty?
Maria opuszcza głowę. Marek jest młodszy od niej sześć lat. Przyszedł kiedyś do jej męża z prośbą o pomoc w rozwiązaniu trudnego zadania, ale go nie zastał. Dumna z roli żony profesora, próbowała sama go poratować. Zaprosiła do pokoju. W szkole była niezła z trygonometrii. Pewnie dlatego Władysław się nią zainteresował.
Tego zadania nie mogła jednak rozwiązać. Próbowała, kreśliła. Oboje coraz niżej pochylali się nad zeszytem. Jego jasna, kręcona czupryna plątała się z jej czarnymi lokami. Zaaferowana zadaniem, czuła narastającą suchość w ustach. Podniosła głowę. Patrzył na nią. Uporczywie, aż drżała mu na skroni żyłka. Był tak blisko. Pocałowała go krótko i natychmiast odepchnęła. Wybiegł, zapomniawszy zeszytu, lecz nie wrócił.
Później spotkała go, gdy szła na spacer z Anią.. Ledwo się skłonił, jakby się jej bał. Odtąd pojawiał się częściej. I ją w tamto miejsce coś ciągnęło.
- Mój syn postąpił honorowo – stwierdza dumnie jego matka. – Wzięliście ślub. Tylko, co przyniesie przyszłość?
Maria milczy. Nie chce wspominać ślubu z Markiem. Chciałaby jedynie udowodnić świekrze ogrom ich uczuć, dla których warto było zniszczyć wszystko inne. Ale, jak wyrazić to słowami?
Czy ta kobieta zrozumie, czym były wpatrzone w nią ukradkiem oczy Marka, kiedy jechali autobusem, rozdzieleni gęstym tłumem, udając nieznajomych? W umówionym miejscu wyrywał ją niecierpliwie z autobusu. Jego usta były gorące. Tulił ja i całował, jak opętany. Lecz o tym matce mówić nie wypada. Milczy więc i samotnie tonie we wspomnieniach. A starsza pani szykuje herbatę, ciasteczka. Starannie nakrywa stół adamaszkowym obrusem i ćmielowską porcelaną w drobne różyczki. Nie pozwala sobie pomagać, bo chce – jak mówi – przyjąć gościa godnie.
Maria dotąd czuje na twarzy i włosach tamten powiew wiatru na ścieżce pośród brzóz, gdzie lubili chodzić. Wiosną słońce rozświetlało biel pni i wiotką koronkę listowia. Pamięta szorstkość rozwichrzonych włosów Marka, czuje ciepły dotyk jego mocnych rąk i wiotkość maków, zbieranych po drodze.
Maki radowały czerwienią, ale szybko gubiły płatki, jakby w obronie pozbawiały się piękna. Rozdziewały się, zostając jedynie zielonymi oczami w rzęsach pręcików. Czyżby i one chciały ich oboje śledzić? I potępiać jak tyle innych, zgorszonych oczu?
O tym tez nie wolno mówić matce Marka.
- Podaj mi, moje dziecko, krople na serce. Są na nocnej szafce.
Maria podrywa się zadowolona, że nie musi już nic tłumaczyć, że czymś się zajmie.
Odtąd przychodzi tu po pracy co dzień. Opiekuje się chorą – wdzięczna, że ta jej potrzebuje.
Tylko coraz trudniej wdrapywać się po krętych schodach, gdy brzuch ciąży, a nogi puchną przed zbliżającym się porodem. Krępuje się jednak o tym mówić. Pieluszki szykuje ukradkiem.
Świekra tkwi nieruchomo w fotelu. Nie wiadomo: śpi, czy tylko powieki opadły jej ze znużenia? Jednak podrywa się, gdy mleko kipi. Marii wypada z rąk szklanka. Zaraz wylicza, ile to szklanek rozbiła. Gdera, że marnuje mleko, przypala zupę i nie po jej myśli ustawia w kredensie filiżanki.
Maria nie odpowiada. Powtarza sobie: płacę tak jedynie za moje szczęście. Za wszystko trzeba zapłacić.
Podobne rozmyślania któregoś dnia przerywa zgrzyt klucza. Niespodziewanie wchodzi... Marek!
Opalony. Włosy ostrzyżone modnie. Zawadiacko przewieszona torba. Wygląda młodzieńczo i obco. Maria patrzy onieśmielona. On nieruchomieje. Nie spodziewał się jej tutaj. Nie wie, jak zareagować. Tylko matka się cieszy. Wisi cały czas rozkochanym wzrokiem na wargach swego jedynaka. W końcu przypomina sobie o Marii.
- Wiesz, Mareczku, przekonałam się, że Marysia to dobry człowiek. Opiekuje się mną, chociaż może czasem jej dokuczę, jak to bywa ze starymi. Ona znosi wszystko bez słowa. Bardzo mi pomocna Nie chciałam cię martwić, ale ostatnio trochę niedomagam. Dzięki Marii jest mi lżej. Przyrzeknij, że jej nie opuścisz. Zrób to dla mnie!
Marek przyrzeka i całuje rękę matki, a potem żony, ale zażenowany wymuszona ceremonią, nie patrzy na nią. A Maria ma znowu w oczach chudziutkie nóżki Ani w zbyt wielkich trzewikach...
/dokończenie nastąpi/
Krystyna Habrat
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 16.10.2012 19:25 · Czytań: 663 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: