Opowiem Ci o pewnej przygodzie, że się tak wyrażę. O przygodzie ze służbą zdrowia w naszym pięknym kraju. Na samym początku muszę zaznaczyć, że nigdy wcześniej spraw takich nie załatwiałam, kompletnie nie mam wprawy i nie wiem, o co chodzi. Mimo tego wszystkiego, co mnie spotkało, nadal nie rozumiem mechanizmów, które sprawiły, że dwa miesiące zajęła mi sprawa, jak się okazało, prosta jak konstrukcja cepa (lub bata - jak kto woli).
Postawiłam sobie cel niezwykle ambitny - zacząć na siebie zarabiać. Najłatwiejszą drogą okazał się wyjazd za granicę. Właśnie wysyłałam potrzebne dokumenty, kiedy zauważyłam zawieruszone gdzieś orzeczenie lekarskie. Od razu zadzwoniłam do przychodni, umówiłam się na wizytę, a potem poszłam się kąpać.
Następnego dnia dzielnie wstałam z samego rana, i poszłam do swojej przychodni rejonowej. Pominę ponad godzinę spędzoną w poczekalni, bo umawianie pacjentów na konkretną godzinę jak dotąd nie weszło do kanonu. Wchodzę do gabinetu pana doktora K. (swoją drogą całkiem przystojnego), siadam na krześle naprzeciwko lekarza i podaję mu kartkę z orzeczeniem. Patrzy na nią i patrzy zza okularów wzrokiem strasznym, a po chwili jeszcze straszniejszym na mnie.
- Po co pani tu przyszła?
Tłumaczę grzecznie wszystko od początku.
- Chcę wyjechać do pracy jako au-pair, i potrzebuję zaświadczenie, że jestem zdrowa.
- A czy pani nie wie, że takie oświadczenie może podpisać tylko lekarz medycyny pracy?
Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie wiem. Przed wejściem do gabinetu pokazywałam orzeczenie pielęgniarce, która stwierdziła, że nie ma problemu. Doktor K. powiedział jeszcze, że nie mam pojęcia o sprawach, które chcę załatwiać, i że zabieram czas pacjentom potrzebującym jego pomocy. Chcąc nie chcąc wyszłam, żeby powiedzieć pani pielęgniarce co myślę o jej kompetencjach i wiedzy na interesujący mnie temat . Odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami pozostałych pacjentów, wyszłam.
W domu złapałam za telefon, żeby się umówić na wizytę u lekarza medycyny pracy. Jak się okazało, najbliższy termin za tydzień. Nie poddając się, gdyż sprawa ważna dla mnie była, udałam się do zaprzyjaźnionego miasta, aby tam się do odpowiedniego lekarza udać. Miła pani w rejestracji zapisała mnie do pana doktora W., który po zapoznaniu się z moim orzeczeniem również zaczął narzekać i oskarżać mnie o zabieranie mu czasu. Jak się okazało, potrzebne mi były badania kału... O których rzecz jasna pojęcia seledynowego ani nawet ciemnozielonego nie miałam. Znów wyjaśniłam pielęgniarce, że płacą jej za informowanie pacjentów, ja właśnie pacjentem jestem, ale o niczym poinformowana nie zostałam. Pani oczywiście nie czuła się niczemu winna, reakcją na moje wyrzuty było jedynie oburzone spojrzenie zza oprawek okularów.
Kolejny dzień, kolejna wizyta na drugim końcu mojego miasta. Laboratorium (drugie już, bo jak się okazało, w pierwszym badań mi potrzebnych nie wykonują) okazało się być tajemniczym budynkiem - labiryntem. Wreszcie trafiłam do przemiłej pani laborantki, która poinformowała mnie, że poza tym, że będę musiała przyjechać jeszcze przynajmniej dwa razy, moja, za przeproszeniem kupa, jest nie taka, jak być powinna. Rozumiesz, że chciałam wyć z wściekłości...?
Trzy dni zastanawiałam się nad tym, jak wygląda kał do badań odpowiedni. W końcu, zrezygnowana, postanowiłam kłamać. Miałam opiekować się dziećmi, a więc mieć też kontakt z jedzeniem. To był powód, dla którego badania wszystkie robić musiałam. Pojechałam do ośrodka medycyny pracy, już chciałam zacząć opowiadać historię o mojej absolutnie nie związanej z jedzeniem pracy, gdy okazało się, że trafiłam na pierwszego życzliwego mi człowieka. A zaraz potem drugiego. Pani doktor M. i pielęgniarka Z. wytłumaczyły mi, że wszystko to są jakieś wymysły niedouczonych lekarzy. Orzeczenie, które nosiłam cały czas ze sobą, podpisać powinien lekarz w mojej przychodni rejonowej. Miałam pecha trafić na takiego, który z powodzeniem stosował spychologię - po co on ma stawiać pieczątkę, skoro może zrobić to ktoś inny.
Bardzo zła pojechałam do mojej przychodni, wpadłam do gabinetu doktora K. bez kolejki i pytania, a tam pani doktor Sz. Bardzo zdziwiona usiadłam po drugiej stronie biurka. Okazało się, że kolejki nie było, więc mojej małej zbrodni nikt nie zauważył. I ta przesympatyczna kobieta w końcu podpisała mi tę nieszczęsną karteluszkę. Ach, jakaż byłam szczęśliwa.
Plusy? Zaoszczędzone 97 zł (65 za badanie i 32 za podpisanie orzeczenia) oraz wiedza na przyszłość, co do kogo należy. Minusy? Dwa miesiące stracone na bezsensowne bieganie po lekarzach, przychodniach i laboratoriach. W tej chwili pakuję się do wielgachnej walizki i staram się myśleć tylko o czekającym mnie pierwszym locie. I modlę się, żeby już nigdy nie spotkać pana doktora K.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ginger · dnia 03.08.2008 17:31 · Czytań: 1311 · Średnia ocena: 3,07 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: