Kołował, w niezdecydowaniu zmieniając pasy startowe. Były dla niego ciągle za krótkie lub zbyt wyboiste, a jeśli znalazł już ten odpowiedni, okazywało się, że nie miał wystarczającej ilości paliwa w zbiornikach albo mgła nad lotniskiem konsystencją przypominała mleczną zupę. A w dodatku meteorolodzy często przepowiadali burze i turbulencje. W jego opinii nieustannie panowały warunki i okoliczności niesprzyjające startowi oraz zagrażające bezpieczeństwu lotu. Już dawno przeszłam odprawę i czekałam w hali odlotów, aplikując sobie kolejne porcje cierpliwości gwałconej mijającym czasem. W końcu jednak przestałam wierzyć, że wzbije się dla mnie w powietrze, choć wszystkie megafony lotniska zapewniały o jego gotowości. Odwołałam rezerwację na ten lot z nadzieją, że kiedyś ktoś inny zabierze mnie ponad chmury.
I stało się. Mimo że na ledowej tablicy przy numerze jego rejsu jarzyło się czerwienią rozczarowujące „CANCELED”, to jednak oderwał się od ziemi. Nawet Dedal i Ikar z reprodukcji obrazu Manzuoli, zawieszonej na frontowej ścianie terminalu, zapominając o swoim przeznaczeniu, przyglądali się sytuacji z niepokojem, czy przypadkiem nie utracą wawrzynowych wieńców zwycięstwa przyznanych w kategorii „Tragiczne postacie lotnictwa”. Wystartował jednak pewnie, burząc plany lotów. Bez kontaktu z wieżą kontrolną, bez jej pozwolenia, wzniósł się majestatycznie w powietrze, które z drżeniem przyjmowało wytęsknioną przyjemność cięć skrzydeł.
Od razu wszedł na pułap, zapewniający kryjówkę w matowych altostratusach i stamtąd celnymi trafieniami wysłał z powrotem na ziemię swoich konkurentów do miana władcy przestworzy; moich przestworzy. Zestrzelił ich jak na rasowy myśliwiec wielozadaniowy przystało - prawdziwy F-16. Legendarny Czerwony Baron zzieleniałby z zazdrości. Byłam zachwycona tymi wszystkimi śrubami i korkociągami, które wykręcał w walce, ryzykując więcej niż urażoną dumę. W pełni oczarowana tańczyłam, naśladując ekwilibrystyczne obroty kreślone smużką pary pośród obłoków, a świat wirował z prędkością tysiąca machów i wydawał się wypaść poza swoją orbitę. I nim się spostrzegłam, przepuścił błyskawiczny atak na moje pozycje - te, o których zawsze fantazjowałam, że odlatuję. Urządził powietrzny blitzkrieg. Wziął mnie szturmem, deflorując front wstydu i czczej przyzwoitości. Otulona stalowymi płatami wzniosłam się wysoko ku turkusowo – lazurowym oazom rozkoszy. Taki był początek jego lotów po moim nieboskłonie życia - trwających do dziś.
Uwielbiałam, gdy szybował. Wtedy to łagodnie przemierzał na przestrzał niebo, z uznaniem przypatrując się eterycznym kłębowiskom moich myśli, emocji i tęsknot, które chwilę wcześniej poderwał do lotu, by mu towarzyszyły, wypełniając podniebną wędrówkę zachwytem nad nim. Zawieszony wysoko nad ziemią uśmiechał się i gładził je najsubtelniej, a był przy tym bardzo ostrożny, by żadnej nie strącić z firmamentu zbyt zuchwałym manewrem. Ofiarowywał mi wówczas całą delikatność swojego bytu. Nie tę histeryczną, rozkapryszoną, ale pełną spokoju oraz powagi, jak u łabędzia. Nawet, gdy na niebie przegrupowywały się granatowe chmury niepogody, pewnie trzymał kurs i, z góry odrzucając odmowę prosił, bym dała się zanieść ku bezpiecznemu horyzontowi, którego już nie dostrzegałam, gdyż piękno unoszących mnie skrzydeł przysłaniało jego linię. Byliśmy symbiozą, potrzebowaliśmy się wzajemnie. On ciepłych strumieni powietrza uwalnianych spazmatycznie przy pocałunkach, by móc się na nich unosić, ja skrzydlatej pieszczoty, by w ogóle istnieć. Dlatego często czule lądował na mojej twarzy. Ale dziś już rzadziej. Wcale.
Dziś moja twarz jest mu potrzebna jedynie po to, by mógł w nią wyhuczeć swoje pretensje, wyryczeć całą awersję z czterech silników ogromnego bombowca, w jakiego się zmienił. Zademonstrować werbalną moc. Jej się nie boję, mimo że gorący podmuch zrywa mi uśmiech i zaczynają łzawić oczy. Prawdziwy lęk czuję przed żelazną agresją, którą tak często uwalnia z pociemniałego wnętrza przez luki bombowe i detonuje tuż nad moją głową. Te tony bomb wypuszczane w dywanowych nalotach poniżenia niszczą to, co przez lata sama mozolnie zbudowałam, tu w dole, zanim nadleciał pierwszy raz. W swoich zdradzieckich napadach burzy samoocenę potężną falą uderzeniową, ogniem topi marzenia, a nadzieję harata odłamkami. Gdy leżę poturbowana w zgliszczach małego świata, spowita pyłem dobrych dni, niczym zaśniedziały posąg na śmietnisku, słyszę jego rechoczący warkot, wybrzmiewający równie złowrogo, co świst spadających pocisków. Wie, że nie mam odwagi, by się bronić, by go zestrzelić, co tylko przydaje mu zadowolenia z potęgi destrukcyjnych zapędów. W tym samouwielbieniu opuszcza moje niebo, by zdobywać inne powietrzne przestrzenie.
Melodia armagedonu ustępuje miejsca ciszy, ale nie tej absolutnej, jakiej można by spodziewać się w próżni. Słyszę swój płacz. Nie wiem tylko, czy płaczę z przerażenia ogromem zniszczeń, czy z ulgi wywołanej końcem napaści. A może już ze strachu przed jego powrotem. Bo on zawsze wraca. Załadowany prezentami z najróżniejszych zakątków świata, do których dotarł. Przeprasza mnie wtedy, zapewnia po raz kolejny, że bezpiecznie lata się jedynie po moim niebie, które kocha i w którego błękit może wpatrywać się bez końca. Przekonuje, iż loty w bok, to tylko z ciekawości i potrzeby przygody oraz dla sprawdzenia swoich lotnych właściwości. Słucham z udawaną cierpliwością, rozgrzeszając sama przed sobą kłamstwo przebaczenia, które właśnie popełniam, w duchu życząc mu, by następnym razem zaginął w mniej lub bardziej prawdziwym trójkącie bermudzkim. To go uspokaja, daje poczucie, że nadal jest panem sytuacji. Nieskrępowany przestronnością własnego sumienia, dumnie pręży poszycie kadłuba, niczym pierwszy aeroplan braci Wright, w utartym rytuale oczekując mojego zachwytu. A ja widzę w nim jedynie wrak; wybrakowany z podstawowego oprzyrządowania, nieprzydatny i niebezpieczny. I wytykając sobie adolescencję dawnych potrzeb, odpowiadam na własne pytanie dlaczego pragnęłam, byśmy razem lecieli po kraniec życia. Mimo to nasz lot będzie trwał, póki Akwilon nie wsłucha się w moje prośby i nie zakończy go litościwie na grzebieniastych skałach lub w lodowatych odmętach. Nic nie szkodzi, że nie mogę się katapultować. Według obliczeń zaprzyjaźnionego znawcy lotniczych zagadnień prawdopodobieństwo przeżycia lotniczej katastrofy wynosi jeden do półtora miliona. Dla mnie to dużo, to niepozbawiona prawdziwości szansa na nowe życie, wolne od upodlenia. Zwłaszcza w zestawieniu z faktem, że obecne jest tylko powolnym umieraniem.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt