Stanisław Bińczak wstał wcześnie. Jako mężczyzna, który już dawno wkroczył w jesień życia nie potrzebował dużo snu. Poszedł do łazienki i umył twarz lodowatą wodą. Starannie rozrobił krem do golenia i z pomocą pędzla nałożył okrężnymi ruchami na twarz.
Golił się powoli i dokładnie. Brzytwa przyjemnie muskała skórę na policzkach.
Opłukał się wodą i z satysfakcją popatrzył w lustro. Twarz, poza dumnym wąsem, była idealnie gładka. Dokładnie oczyścił brzytwę, jedną z dwóch używanych naprzemiennie.
Dziadek mówił że codzienne golenie jedną brzytwą nie daje ostrzu "odpocząć".
Stanisław lubił się otaczać starymi przedmiotami. Dawały mu złudne poczucie że znajduje się w czasach, które uznawał za lepsze od aktualnych. Satysfakcję psuł tylko fakt, że był tej złudności całkowicie świadomy.
Przeszedł do garderoby. Ubrał koszulę i pieczołowicie zawiązał krawat na swój ulubiony podwójny węzeł windsorski. Do tego prosty, szary garnitur.
Według Stanisława Bińczaka elegancja i schludność były obowiązkiem każdego mężczyzny.
Skierował się do połączonego z kuchnią salonu. Usiadł w fotelu i włączył telewizor.
Katastrofa autobusu wiozącego dzieciaki na kolonię. Kierowca uznał, że klin na kaca nie zaburzy jego pracy. Mylił się. Kilkanaście dzieciaków zmarło. Staruszka zakatowana w swoim mieszkaniu. Sprawców nie znaleziono pomimo, że nagranie ze zbrodni wyciekło do internetu. Matka porzucająca dziecko na przystanku autobusowym. Dwie ulice od "okna życia".
Bińczak wyłączył telewizor i zamyślił się.
Nie rozumiał już świata i czuł się w nim obco.
To, co widział podczas wieczornych spacerów utwierdzało go w tym przekonaniu.
Pary gwałcące się szybko w ciemnych zaułkach. Robiące to w pośpiechu, tak aby alkohol nie zdążył wyparować z żył. Wolny - według nich - seks dzieliła od świadomości życiowego błędu granica kilku promili. Znając prawdę, chronili te promile jak skarb.
Czas pogardy, jak napisał ktoś.
Pijacy w królestwach brudu i smrodu. Książęta zarzyganej wolności. Żeglarze na falach etanolu. Co jakiś czas łódź któregoś z nich tonęła i niedawny władca swojego losu dławił się własnymi wymiocinami. Koledzy brali wtedy jego ciało i wrzucali do stojącego w najciemniejszym miejscu uliczki, nigdy nie opróżnianego, kontenera. Nazywali to "zbiorową mogiłą".
Wydruk komputerowy przypięty do słupa ogłoszeniowego. W treści jakiś dzieciak opisuje jak potrącił samochodem psa. Zdarzenie było przypadkowe, ale dzieciak opisuje to z taką radością, jakby ustrzelił nagrodę na strzelnicy. Wesołe emotikony są jak pieczątki zaświadczające o wypraniu z uczuć. Wycieraczki przygniatające setki ulotek, na których roznegliżowane kobiety reklamowały "salon masażu". Następnego dnia rano dzieciaki idące do szkoły będą miały ubaw.
Przygniecione ulotki.
Żadnych przygniecionych sumień.
Świat się staczał. Nie obowiązywały już żadne wartości.
Dziwne czasy. Czasy e-papierosów i e-miłości.
Wiedział.
Wiedział jeszcze zanim zaczęto mówić o kalendarzach , przebiegunowaniu i wzroście aktywności Słońca.
Wiedział, zanim się zaczęło.
****
Pan Bińczak wiódł życie samotnika. Nie miał żony ani dzieci. Rodzice już dawno odeszli.
W jego życiu istniała tylko jedna miłość. Jedyna czuła kochanka.
Kawa.
Wiedział wszystko na temat arabiki i robusty, miał świadomość istnienia arabusty i kawy liberyjskiej. Znał rodzaje kawy, od brazylijskiej arabiki Minas począwszy, przez legendarną jamajską Blue Mountain, na wietnamskiej robuście kończąc. Czytał o sposobach uprawy i metodach przygotowywania ziaren.
Kawa nie miała przed nim tajemnic.
Dlatego gdy pierwszy kamień rozbił okno w domu sąsiada, pan Stanisław usiadł spokojnie przy kuchennym stole i wyjął z małej szkatułki przechowywaną tam od długiego czasu kartkę. Doskonale wiedział co musi zrobić przed końcem. Zdjął z regału atlas i sprawdził odległość do miejsca docelowego, bo zawsze stawiał sobie tylko takie cele, które były możliwe do zrealizowania. Spakował tylko szablę kawaleryjską wz 1917 - pamiątkę rodzinną. Wypastował buty na wysoki połysk. Potem obejrzał się krytycznie w lustrze i oceniwszy że wygląda odpowiednio elegancko, zabrał kluczyki do swojego samochodu i wyszedł z domu.
Nie zamykał za sobą drzwi. Wiedział że nie ma po co.
Usiadł za kierownicą. Z tego miejsca doskonale widział grupę wyrostków po drugiej stronie ulicy. Było ich kilku, a każdy pchał przed sobą wypełniony po brzegi wózek sklepowy. Wyjeżdżali ze sklepu przez lukę w stłuczonej szybie wystawowej.
Stanisław włączył silnik. Zanim ruszył rzucił jeszcze okiem na kartkę.
Na adres Marka Łukaszewskiego. Najlepszego baristy w kraju.
****
Jadąc, pan Stanisław widział wiele.
Wypatroszone z wnętrzności sklepy i apteki, ograbione lombardy i punkty złotnicze. Dzieci bijące się zapamiętale o rowerki i dorosłych walczących w szale o zapasy.
Zawsze miał świadomość że zagładę sprowadzą nie bieguny i meteory, a ludzie.
Spodziewał się jednak - powodowany naiwną nadzieją - że do powszechnej eskalacji przemocy dojdzie po dłuższym czasie. Mylił się. Już po kilku godzinach jazdy usłyszał w radiu że zamieszki objęły siedemdziesiąt procent kraju. Prowadzący audycję poinformował, że podobne zdarzenia mają miejsce na całym świecie.
Początek końca, pomyślał pan Stanisław.
Ciszył się, że nikt nie wpadł na pomysł blokowania dróg. Nie mógł wiedzieć, że za kilkanaście godzin będzie to proceder powszechny na większości szlaków komunikacyjnych.
Szczęśliwie dotarł aż pod dom Łukaszewskiego. Zaparkował samochód na podjeździe. Kilkaset metrów dalej wałęsała się grupka młokosów ale nie zwrócili na niego uwagi. Stanisław popatrzył uważnie wzdłuż ulicy. Kilka wybitych szyb w domach, dwa zdemolowane sklepiki. Z poprzewracanych kontenerów wysypywały się śmieci, pourywane skrzynki na listy leżały na wypielęgnowanych trawnikach niczym martwe ptaki. Jednak poza krajobrazem chaosu wydawało się spokojnie. Wiedział jednak, że to tylko kwestia czasu nim pękną tamy i zacznie się radosna przemoc wobec mieszkańców.
Wziął z samochodu szablę. Ostrożnie wszedł po schodkach do domu. Zastanawiał się chwilę, aż w końcu zdecydowanie nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte.
W środku panowała absolutna cisza. Powoli szedł przez hol. Na ścianach wisiały wielkie zdjęcia. Hawai Kona, Jemen Matari, Blue Mountain, słynna Kopi Luwak.
Korytarz płynnie przechodził w wielki salon, a w nim - leżąc na wielkim, białym fotelu ze skóry - krwawił Marek Łukaszewski.
Stanisław wybiegł na zewnątrz. Po chwili wrócił z apteczką samochodową. Przyjrzał się ranie w piersi baristy.
- Proszę opowiedzieć co się stało - powiedział wyjmując opatrunek z opakowania.
- A kim... pan w ogóle... - zajęczał ranny.
- Fascynatem kawy.
Lekki uśmiech przebiegł po ustach Łukaszewskiego, zastępując na sekundę grymas bólu.
- Jak to wszystko.. się zaczęło.. podszedłem do okna - barista mówił powoli, co jakiś czas na jego ustach pękała krwawa bańka. - Jacyś... przejeżdżali samochodem, któryś musiał... zobaczyć mnie w oknie i... strzelił.
Pan Stanisław pokręcił ze smutkiem głową. Opatrzył ranę jak tylko potrafił, ale wiedział że to chwilowe rozwiązanie.
- Musimy jechać do szpitala.
Łukaszewski popatrzył na niego, z trudem powstrzymując opadające powieki.
- Szpitale... puste. Nic nie może pan... zrobić.
Stanisław usiadł ciężko na ziemi i ukrył twarz w dłoniach.
Krew rannego zostawiła wielkie palmy na szarej marynarce.
Myśli kłębiły mu się w głowie jak stado jadowitych węży. Z zamyślenia wyrwał go jęk Marka.
- A pan... tutaj...?
Podniósł głowę i spojrzał uważnie na rannego mężczyznę.
Z kącika ust Łukaszewskiego sączyła się krew.
- Jeśli chce pan wiedzieć... - Stanisław uśmiechnął się słabo. - Wiedziałem że to już koniec, więc postanowiłem spełnić swoje marzenie. Napić się zrobionej przez pana kawy. Mówią, że ma pan tyle tajemnic parzenia...
Marek chciał coś odpowiedzieć ale rozkaszlał się tylko.
- Więc odkryjmy... karty - wykrztusił w końcu, uśmiechając się.
Przez następne pół godziny pan Stanisław robił kawę według wskazówek najlepszego baristy w kraju.
Nalewał wodę do ibrika, podgrzewał, wsypywał kawę i cukier, trzykrotnie doprowadzał do wrzenia, używając wszelkich sztuczek jakie zdradzał mu mistrz. W końcu z dumą nalał kawę do dwóch filiżanek z grubej porcelany i podszedł do Marka. Przysunął filiżankę do jego ust. Barista spróbował, część kawy pociekła mu po brodzie mieszając się z krwią. Potem spojrzał Bińczakowi w oczy, uśmiechnął się i z uznaniem kiwnął głową. Opadł na oparcie fotela.
Uśmiech aprobaty zastygł na martwych ustach.
Pan Stanisław zamknął mu oczy. Wstał. Wziął w dłoń swoją filiżankę, w drugą chwycił opartą o ścianę szablę i usiadł na drugim fotelu. Szablę położył na kolanach, przymknął oczy i napił się kawy.
Przez następne kilkanaście minut był w niebie.
W końcu z żalem odstawił filiżankę. Słyszał że w stronę domu kieruje się grupa ludzi.
Podniósł się, poprawił ubranie i wyszedł na zewnątrz.
Było ich pięciu, uzbrojonych w kije do bejsbola.
Mężczyzna uniósł szablę. Chciał pokonać przynajmniej dwóch nim go zabiją.
Stawiał sobie tylko takie cele, które były możliwe do zrealizowania.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt