Pociąg wcale nie zwalniał biegu przerażony jej bliskością. Wręcz przeciwnie, zdawał się gnać bardziej i bardziej w nieznane (o ile można gnać w nieznane po utartych szynach). Nagle pisk ścieranych klocków hamulcowych przerwał jego kontemplacje - dotarł do celu. Zimne uderzenie powietrza otuliło jego twarz obcością. A przecież był już tu, ale latem. Klomby dworcowe zieleniły się wtedy chwastem rozmaitym, a ceglany dworzec spoglądał mniej ponuro zza tymczasowego parkanu, którym ogrodzono go na czas remontu. Śniegu nie było. Uciekł do rzek, których kilka rozpoczynało tutaj właśnie, swój bieg ku morskim falom.
Zapalił papierosa, jego dym gorzko wypełnił mu płuca. A może to nie jego gorycz je wypełniała? Tylko inna, o wiele bardziej podła i trwała, towarzysząca mu już od wielu bezsennych godzin, bo w pociągu nie spał w ogóle. Myśl o kawie nieoczekiwanie ogrzała jego zmarznięte tętnice. Miasto było szare. Popękane wąskie chodniki i niezliczona ilość kanałów wspomnianych wcześniej rzek i rzeczułek, zdawała się potęgować niepamięć o zieleni, którą widział niegdyś w tym miejscu. Ludzie mijali go obojętnie, kiedy tak szedł. Szukając samego siebie, natrafił na kwiaciarnię.
- Po ile ta czerwona róża?
- Pięć złotych.
Odliczył z miedziaków i ruszył dalej. Nie chcąc, aby mróz zabrał kwiatu jego piękno, naiwnie schował go do wewnętrznej kieszeni płaszcza. A ludzie dalej mijali obojętnie. Zatrzymał się na moście, znał tę rzekę. Przepływała ona również przez jego miasto, tam daleko. Ale tu miała, nieco ponad metr szerokości. Dziecinnie obmywała swoje brzegi, nie wiedząc, że za kilkaset kilometrów jej doświadczenie wzrośnie oddalając od siebie jej brzegi i czyniąc ją jednym z najistotniejszych nurtów w tym kraju. Taką ją znał, poważną i dorosłą, a nie infantylną i płytką. Stał jeszcze przez chwilę powierzając jej swoje smutki, po czym odszedł szukając dawnych śladów swojej bytności. Podobno woda ma pamięć, ale czy nie powiedziano, że do tej samej rzeki wejść dwa razy się nie da? Kupił kawę. Czarną, najtaniej krzepiącą. Była ciepła i doskonale fałszowała pochodzenie goryczy, która zalewała go, coraz to nowymi falami. Szedł szukając tamtej ulicy. Nie miał w zwyczaju błądzić w miejscach, które już odwiedził. Lecz tym razem, kilkukrotnie prosić musiał o wskazanie drogi, jednego z szarych. Drżał, z zimna, braku snu i nikotyny, z przerażenia. Jego smutne oczy nie miały ochoty na szklistość, a ta usłużnie nie nawiedzała ich.
Kiedy wszedł na właściwą ulicę, poczuł lekki niepokój. A co jeśli wszystko sobie uroił, a jego błądzenie wynika stąd, że zatarła się cienka granica miedzy światem dotykalnym a tym utkanym z wyobrażeń? Jednak dom stał dokładnie tam gdzie pamiętał. Pchnął drewnianą furtkę. Drewnianą? Wcześniej wydawała mu się być metalową. Wszedł na stopnie. Pojawił się pies. Poznał go od razu, on zawsze będzie przyjacielem człowieka nawet, gdy inny człowiek będzie mu wilkiem. Usiadł na stopniach. Nikogo w domu nie było. Czy jazda nocnym pociągiem nie miała sensu? Dotknął tej klamki, która kiedyś tak usłużnie wpuściła go do lepszego świata. Dziś nastał jego koniec, zgodnie z przepowiadaniami. Tylko, że nikt poza nim nie zdawał sobie z tego sprawy. Może było tak, dlatego, że stało się to kilka dni przed wyznaczonym czasem. Wyjął różę i wsadził ją w szparę między futrynami. Potem wyjął kartkę i chwiejnym pismem napisał.
Gdziekolwiek będę,
Kimkolwiek się stanę,
Tęskność mą zachowam,
Kochać nie przestanę.
Kartkę złożył na pół i również wetknął w szparę, ale nagła myśl, znów wypełniła jego zbolałe od wagonowych siedzeń kości. Jest jeszcze jedno miejsce, w którym mogę ujrzeć jej oczy, nim odejdą w smutną niepamięć fotografii. Zabrał, więc różę ze szpary i znów otulił płaszczem. Odszedł. Pies patrzył za nim uważnie, jak gdyby znał jego myśli. Znów szedł przez miasto posępne, mijając jego bramy i kominy, przystając na mostach i odnajdując miejsca, które tkwiły od pewnego czasu w jego pamięci. Zmęczenie było okrutne, a płaszcz, choć zimowy – z cienkiego materiału. Ale on szedł, znęcony wonią jej perfum, które rozsiane niebanalnie po całym tym terenie, zwodziły wędrowców takich jak on. Tej części miasta nie znał. Była mu obca, zupełnie jak ta część jej, która unaoczniła mu się przed kilkoma godzinami. Znów pytając o drogę, dotarł przed bezimienną bramę. Usiadł na ławce czując, że róża na jego sercu cierpi straszliwie. „Może lepiej pozwolić jej umrzeć” – pomyślał. Ale jednak nie wyjął jej i siedział tak przytłoczony nicością na tej ławce bez oparcia. Była to ławka na przystanku miejskiego autobusu, który czasem odwiedzał te zaułki. Jego wątła linia, jak wynikało z przekrzywionego rozkładu, łączyła owo miejsce z tym, z którego właśnie przyszedł. Linia ta miała numer parzysty, zupełnie jak jego dotychczasowe poczynania.
I wtem stał się cud. Na horyzoncie przejścia dla pieszych, ukazała się mu jej anielska sylwetka. Podszedł do niej spoglądając w jej oczy koloru jesieni. Ale to nie były te oczy, które pamiętał tak jak psa czy furtkę. One były zupełnie inne, puste i złe. Ich życie, nie zdawało się już biec niesłychanie odlegle od reszty jej ciała. Usta miała spierzchnięte od mrozu, zupełnie jak usta jego, kiedy przemówił.
- Więc mam odejść?
- Odejdź.
- A co ze smutkiem?
- Zabierz.
Miała szal żółty. Pamiętał go. Zostawiał on drobiny wełny na płaszczu, jakby znaczył swoją obecność. Szybko pochwycił jeden z takich paprochów i ukrył, aby mieć jakiś materialny dowód na to, co mu się przytrafiło. Chciał już odejść, kiedy serce zakuło go straszliwie.
- Mam coś dla Ciebie.
Wyciągnął zgarbioną od cierpienia różę.
- Nie chcę jej.
- Za smutek mój.
Wzięła, odeszła.
- Żegnaj.
Krzyknął jeszcze, dławiąc się łzą albo całym ich potokiem, który mimowolnie wypłynął spod jego powiek. Ale ona udała, że nie słyszała.
Chwilę później zniknęła wśród obojętnych ścian, a on odszedł w kierunku dworca. Wszedł jeszcze do jednego z tych sklepów, które swoim wyglądem odpychały wszystkich innych zagubionych wędrowców.
- Paczkę papierosów.
- Nie szkoda życia?
Zabrał papierosy uśmiechając się szyderczo i udał się na dworzec. W kasie tymczasowej powitał go pierwszy tego dnia uśmiech. Należał do obcej mu, młodej kobiety, która obdarowywała nim zapewne każdego, kto przed nią stawał.
- Nienormalny donikąd poproszę.
- Proszę uprzejmie.
Znów posypały się miedziaki. Później. Wyszedł na peron. Usiadł. Czekał. Przyjechał. Ale w drugą stronę. Dalej czekał. Ludzie powoli znikali z ulic. Kiedy ludzie się skończyli, zaczęły znikać budynki i inne świątynie betonowej cywilizacji. Niebo pojaśniało soczystym fioletem, pod mostami i wszędzie błyskawice rozdzierały nicość. Został już tylko on, tor, peron i betonowe klomby puste o tej porze roku. Przyjechał. Zatrzymał się rozbudzając na nowo jego wrażliwość na dźwięk. Wspiął się na stopnie wagonu. Obejrzał się za siebie nie martwiąc się o to czy stanie się słupem soli czy też nie. I wtem fortepian w jego głowie, zagrał tę melodię. Tę samą, która niegdyś, w senne popołudnie pełne aromatu parzonej kawy, przez palce jego przebiegała, gładząc włosy jej delikatnie, a jesienne oczy wypełniała miłością słonecznej poświaty. Stał tak wsłuchany przez chwilę szukając w zakamarkach ciasnego umysłu tytułu tejże melodii. I nagle wraz z ostatecznym szarpnięciem przypomniał sobie, „Divenire” to znaczy zostać!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt