powrót do części pierwszej:
"Andrzej Pilipiuk - Skąd się wziąłem"
Pisanie to rzemiosło. Zasadniczo nie różni się niczym od garncarstwa, ciesielstwa czy snycerki artystycznej. Jest klient, jest zamówienie, bierze się materiał i tworzy to co trzeba.
W średniowieczu i okresach późniejszych rzemieślnicy, aby uzyskać lepszą pozycję w walce z patrycjatem, skupiali się w cechy. Cech miał strukturę hierarchiczną. Na dole byli uczniowie - terminatorzy. Wykonywali zasadniczo czynności pomocnicze, sprzątali w warsztacie, przygotowywali materiał. Było ich dużo, znacznie więcej niż potrzebowano.
Spośród kilku-kilkunastu uczniów rzemieślnik wybierał jednego-dwu, którzy wykazywali odpowiednią pilność i smykałkę do danego zawodu. Ci mogli awansować i zostawali czeladnikami. Spośród kilku czeladników jeden, czasem dwu stawało do egzaminów cechowych - majstersztyku. Jeśli zdali go pomyślnie mogli zostać samodzielnymi rzemieślnikami - majstrami.
Na czele cechu stał starszy cechu lub cechmistrz. Co jakiś czas odchodził na emeryturę i wówczas następowała pomiędzy majstrami ostra walka o jego stanowisko. Zdobywał je ten, kto wykazał się najlepszym opanowaniem profesji.
Wśród pisarzy jest podobnie. Gdy pracowałem w "Fenix`ie" jako "ten koleś, który czyta to wszystko co kochani czytelnicy wyknocą i nam podeślą" przez moje ręce w ciągu kilku miesięcy przepłynęły teksty około 60 początkujących autorów. Mamy więc grupę uczniów.
Statystyki były nieubłagane. Na 10 tekstów nadesłanych notowaliśmy średnio jeden nadający się do publikacji, dwa lub trzy których autorzy wydawali się rokować pewne nadzieje. Reszta szła do kosza. Ten jeden autor miał szanse na publikację.
Z mrowia terminatorów podnosiliśmy go do godności czeladnika. Żałuję ogromnie, że nie zapisywałem wówczas nazwisk, sądzę jednak że chyba nikt spośród tych, którym odmówiliśmy zgody na druk nie podjął kolejnej - tym razem udanej próby.
Środowisko czeladników też jest zróżnicowane. Czasem pojawia się genialne opowiadanie. Ktoś błyśnie pomysłem, włoży w niego ogrom wysiłku i gaśnie. Publikacja jednego lub kilku opowiadań zaspokaja jego potrzeby emocjonalne, choć widać jak na dłoni, że byłby naprawdę dobry.
Niekiedy ktoś napisze dwa, trzy teksty i wypala się. Wyobraźnia przestaje mu pracować i spada z powrotem w otchłań bezimiennych uczniów, którzy nigdy nie zostaną mistrzami... Wreszcie niektórzy czeladnicy są w stanie utrzymać się na powierzchni. Pracują przez kilka lat publikując po kilka opowiadań, zdobywają grono fanów i stają przed swoim majstersztykiem. Muszą napisać powieść. Wydanie pierwszej książki czyni ich samodzielnymi rzemieślnikami pióra.
Czeladnik cechu garncarzy w XVI-wiecznym Krakowie jako majstersztyk musiał wytoczyć na kole, a następnie wypalić, garnek o pojemności jednego garnca - czyli circa 60 litrów. Garnek napełniano wodą, sprawdzano czy doklejone ucho wytrzyma taki ciężar. W cechu piwowarów egzamin był jeszcze ciekawszy. Piwo uwarzone przez aplikanta wylewano na dębową ławę. Siadali na niej mistrzowie w skórzanych portkach i jedli kolację. Gdy wstawali od stołu, ława musiała wstać razem z nimi - dobre piwo przylepiało ją do majstrowych zadków...
Przed dwu laty miałem okazję skonfrontować wiedzę wyniesioną z uczelni z relacjami samych rzemieślników. Podczas Arraconu odwiedziliśmy bowiem warsztat prawdziwej garncarskiej dynastii - rodziny Neclów. Na pytanie, zadane bodaj przez Ewę Białołęcką, ile czasu trzeba uczyć się tego fachu, padła odpowiedz: dwa lata żeby być z siebie zadowolonym.
Gliniane dzbany rodziny Neclów nie pomieszczą 60 litrów cieczy - przypuszczam, jednak że ci z nich którzy mają za sobą te dwa lata nauki i kilka lat doskonalenia kunsztu zdaliby XVI-wieczny krakowski majstersztyk.
Podstawowym błędem początkującego pisarza jest przekonanie o własnej genialności. Sam przez to przechodziłem. Gimnazjalista lub licealista siedzi w ławce i skrobie w kajecie ósmy tom przygód Wiedźmina z Cymmerii. I myśli tłuką mu się od czaszką: "Piszę. Tylko ja jeden z całej mojej klasy, albo i szkoły mam takie hobby. Jestem niezwykły, jestem genialny". Następnie wysyła swoje dzieło do redakcji. W redakcji siedzę ja i czytam opowieść o kierowcy tira, który jedzie przez opanowane przez zombiaki USA. Frapująca akcja, zaczerpnięta niemal żywcem z filmów stanowiących klasykę tego podgatunku, okraszona miałkimi opisami i drętwymi dialogami. Oczywiście trafić musi tam gdzie trzeba - do kosza...
Ktoś siadł i postanowił zostać genialnym pisarzem. Z marszu. Od razu. Skompilował kilka wątków znanych mu z kultury masowej, ciut poprzekręcał albo i nie. Ruszył do ataku i poległ, odszedł w niesławie. Nie zrozumiał, że pisanie jest rzemiosłem. Tu nic nie ma na łapu-capu. Jeśli nie ma się wrodzonego talentu (spotkałem w życiu tylko jeden taki przypadek) trzeba przejść długą drogę terminowania...
Ze szkoły młody człowiek nie wynosi praktycznie nic. Poza nielicznymi przypadkami wychodzi z niej ze znajomością języka ojczystego w stopniu podstawowym. Umie mówić po polsku na tyle, by dogadać się z kumplami, w sklepie, czy w urzędzie. Tymczasem pisanie jest rzemiosłem.
Garncarz poświęca na opanowanie swojego zawodu dwa lata. Przez siedemset dni wstaje o świcie, przez godzinę lub dwie międli glinę w fasce, potem przygotowuje sobie odpowiednie pacyny, uruchamia silnik koła garncarskiego (w dzisiejszych czasach jest to zmechanizowane, dawniej musiał ręcznie obracać...) i zabiera się do dzieła. Garnki powstają lepsze i gorsze, przeciągnięte, za grube, za cienkie, zapadnięte, krzywe... Aż wreszcie pojawia się pierwszy udany. Potem jest po klika udanych w każdej serii. Wreszcie wszystkie są udane...
Podobnie jest z językiem. Ten, kto chce zostać pisarzem, na początek czeladnikiem, musi nauczyć się urabiać polszczyznę jak garncarz glinę. Musi opanować ją w stopniu ponadpodstawowym. Pomyślcie jaki to szmat czasu: 700 dni po 6-8 godzin siedzenia przy kole garncarskim i patrzenia w wirujący placek gliny.
Na szczęście pisarza wykształcić łatwiej. Można niekiedy iść nieco na skróty, korzystać z doświadczeń kolegów po piórze. Ile czasu trzeba poświęcić na nadrobienie zaległości szkolnych?
Na początku był sen o hotelu-mordowni. Chodziłem do piątej klasy. Miałem 12 lat. Postanowiłem napisać książkę na kanwie tego snu. Potem były trzy bardzo ciężkie lata. Fatalna klasa, bardzo zła szkoła. Marzenia i ucieczka w pisanie. Nowy pomysł - "Norweski Dziennik". Potem było liceum, jeszcze gorsze, jeszcze bardziej dobijające... I świadomość, że dwie pierwsze wersje są do niczego. Wersja trzecia. Zawód miłosny, rok totalnej depresji czwarta wersja - ok. 2000 stron maszynopisu... Wreszcie po drugim roku studiów spotkanie z Pawłem Siedlarem i zachęta żebym może napisał coś krótszego. Pisząc pierwszego Wędrowycza miałem za sobą około 9-10 lat prób literackich. Moje doświadczenie wynosiło 2000 stron, które prawie spełniały wymogi drukowalności oraz około 1000 stron wprawek i pierwszych prób.
Innym terminatorom konkurującym ze mną o stopień czeladnika mogłem przeciwstawić swoje doświadczenie.
2000 stron maszynopisu to około 500 godzin pracy. Sądzę, że ktoś obdarzony większym talentem, lub korzystający z pomocy doświadczonego redaktora, jest w stanie osiągnąć porównywalne efekty szybciej.
Często pada pytanie, jak ja to robię, że żyję z pisania. Często zadają mi je - o zgrozo! - koledzy i koleżanki po fachu. Odpowiadam: to jest mój zawód.
Polska literatura SF ma to do siebie, że tworzą ją hobbyści. Opowiadania i powieści powstają w wolnych chwilach, podczas ferii, wakacji, urlopów, weekendów. Kosztem czasu poświęconego na odpoczynek, lekturę, sen... Chwała ludziom, którzy dla nas zrezygnowali z wielu drobnych radości życia. Jednak czy to dobra droga? Czy potrafimy sobie wyobrazić garncarza, który jest z zawodu, powiedzmy, księgowym, a naczynia lepi w wolnym czasie? Niestety, w życiu nie ma łatwo. Jeśli chce się osiągnąć naprawdę wymierne efekty, trzeba dokonać wyboru. Mogłem zostać stolarzem, archeologiem, lub masztalerzem na fermie kucyków. Stwierdziłem, że najbardziej interesuje mnie pisanie.
Zadebiutowałem, potem przyszły lata pracy - czeladnikiem byłem niezłym, a moje garnki, tfu, opowiadania wychodziły na tyle zgrabne, by znaleźli się nabywcy. Załapałem się do pisania kontynuacji przygód Pana Samochodzika. Wydano mi 4 zbiory opowiadań - zarówno publikowanych wcześniej, jak i zupełnie świeżych. Na bazie dwu opowiadań machnąłem powieść pt. "Kuzynki". I ciągle miałem wrażenie, że to jeszcze nie jest majstersztyk. Że samodzielnym rzemieślnikiem dopiero będę.
Gdy zaczyna się walka o fotel cechmistrza, każdy majster lub mistrz danego fachu staje na uszach, by stworzyć coś wstrząsającego, dzieło swego życia. To jak kolejny egzamin cechowy, ale skala trudności niepomiernie większa. Bo tu już nie ma sentymentów. Trzeba zmierzyć się z ludźmi, którzy nie poprzestali na dwu latach nauki, ale którzy doskonalili kunszt przez całe dorosłe życie. Stanąć naprzeciw mistrzów i ulepić gar, jakiego dotąd świat nie widział. 120 litrów, 180... A ścianki mają mieć 3 milimetry grubości. Bo jeśli damy więcej, przegramy z człowiekiem, który na kole obok lepi z jednego kawałka gliny wazon wysoki na półtora metra...
Warto zwiedzić choćby muzea cechów zegarmistrzowskiego i szewskiego w Warszawie. Tam mają efekty zmagań mistrzów. Zegarki, których wskazówki chodzą w różne strony, buty zrobione z jednego kawałka skóry i szereg innych nieprawdopodobnych cudów ludzkiej pomysłowości popartej doświadczeniem liczonym w tysiącach godzin...
Tej wiosny skończyłem pisać powieść pt. "Księżniczka". Od chwili debiutu w 1996 roku napisałem około 7 tysięcy stron maszynopisu. 4 tomy Wędrowycza, kilkanaście opowiadań i mikropowieści, 19 tomów kontynuacji przygód pana Samochodzika, 2 nie wydane tomy "Operacji Dzień Wskrzeszenia", dwa tomy ostatecznej wersji "Norweskiego Dziennika".
W "Księżniczce" zawarłem to co wiem, i to co umiem. Mój marniuchny talent i potworne doświadczenie zebrane w ciągu 8 lat katorżniczej pracy. Liczę, że tą książką znajdę się w gronie najlepszych pisarzy naszego getta. A gdy tron cechmistrza pod Sapkowskim zachwieje się, będę mógł o niego walczyć jak równy z równymi...
Drużyna.
W chwili gdy w prasie ukazały się pierwsze moje opowiadania sytuacja na rynku polskiej książki fantastycznej była tragiczna. Istniały trzy wydawnictwa: Jedno płaciło autorom absolutne gorsze. Drugie twierdziło, że zapłaci jak sprzeda książki po czym konsekwentnie robiło wszystko, by dochód ze sprzedaży nie przekroczył groszowych zaliczek. Wreszcie trzecie które obiecywało zapłacić ale dziwnym trafem nikomu prawie nie zapłaciło, za to w międzyczasie kilkukrotnie zmieniało nazwę. Od czasu do czasu ukazywało się kilka książek wydanych przez nikomu nieznane spółki lub zgoła sumptem własnym autora. Ja także miałem takie plany...
Nowe tysiąclecie przyniosło tu rewolucyjne zmiany. Na rynek weszły niemal jednocześnie trzy nowe wydawnictwa. Układ sił nieco się przetasował... Pojawiły się nowe serie książkowe. Autorzy których przez lata z różnych przyczyn nie publikowano nagle dostali swoją szansę i w wielu przypadkach skwapliwie z niej skorzystali. Kilku wydawców którzy dotąd czuli głębokie obrzydzenie do polskich nazwisk nagle się wyleczyło.
Jednak tak naprawdę nie zmieniło się prawie nic. Nakłady ciągle są niskie, uzyskiwane honoraria najczęściej stanowią tylko miły dodatek do pieniędzy zarabianych w krwawym trudzie gdzie indziej. W dodatku wraz z każdą reformą naszego kochanego rządu dziwnie kurczy się liczba czytelników. Dla autorów do podziału pozostaje coraz mniejszy kawałek tortu...
Ogień który niesie w duszach wielu młodych ambitnych i początkujących pisarzy rozbija się w zderzeniu z rzeczywistością.
Książki nawet te najlepsze tylko niekiedy uzyskują pięciocyfrową liczbę sprzedaży. Za ponure memento uchodzi tu "Narrenturm" A. Sapkowskiego. Sztandarowe dzieło człowieka okrzykniętego królem polskiej fantastyki wydano w nakładzie 50 tyś egzemplarzy. Autor może za to przeżyć od biedy trzy lata.
W Polsce rocznie drukuje się około 160 milionów książek. (w tym encyklopedie, albumy, poradniki, przewodniki, podręczniki etc.). Jaki ich procent stanowią książki polskich pisarzy SF i Fantasy?
Policzmy: Co roku ukazuje się w najlepszym razie 20 tytułów naszych autorów. Średni nakład wynosi zapewne ok. 2 tyś... Przyjmijmy że rocznie sprzedaje się 40 tyś sztuk. Ile to jest? 0,025%.
Oto obnażona nędza polskiej fantastyki. Czwarta część już nawet nie procenta ale promila - oto nasz udział w rynku. Z punktu widzenia statystyki nie istniejemy.
Prawdopodobnie przeciętny czytelnik fantastyki kupuje w ciągu roku 4 książki polskich autorów. Oznacza to że takich zagorzałych wielbicieli gatunku mamy ok. 10 tyś. To znowu ćwierć promila populacji naszego kraju.
W konwentach klubach i innych tego typu zorganizowanych formach percepcji fantastyki uczestniczy może 2 tyś osób. Tu darujmy już sobie procenty.
Gryzło mnie od dawna pytanie dlaczego tak to wygląda. I widzę tu dwa problemy. Pierwszym, bardzo poważnym, jest brak czytelników. Drugim jeszcze bardziej dramatycznym jest brak pisarzy. Zatem od pierwszego zaczniemy.
Plany operacyjne sformułowałem na przełomie tysiącleci. Istniała wówczas "Asocjacja Polskich Pisarzy Fantastyki" skupiająca około pół setki ludzi. Jako członek tego gremium wystosowałem list do kolegów po piórze wzywając do podjęcia działań na rzecz upowszechniania gatunku wśród dzieci i młodzieży. Działania te planowałem rozpocząć od wystosowania listów do komisji MEN ustalającej kanon lektur.
Chodziło mi o to żeby młodzi ludzi na początku swojej drogi przez literaturę nie zniechęcali się do naszego gatunku.
Drugim posunięciem było by stworzenie serii książek fantastycznych skierowanych do młodego czytelnika. Zanim sienie po ociekające krwią dzieła typu "Achai" trzeba go przygotować...
Wprowadzenie na rynek 20 książek rocznie skierowanych do czytelnika w wieku 9-12 lat pozwoliłoby stopniowo "wychować" odpowiednią populacją ludzi zainteresowanych fantastyką... Przykład książek o przygodach Harrego Pottera pokazuje potencjalne możliwości "młodego" rynku.
Zaproponowałem by każdy ze zrzeszonych w Asocjacji napisał w ciągu roku jedną powieść dla tej grupy wiekowej. W odpowiedzi na moje apele otrzymałem dwa listy, jeden z ostrą kpiną drugi nieco łagodniejszy, ale też krytykujący...
Po sukcesie 3 tomu przygód młodego czarodzieja zaatakowałem raz jeszcze sugerując wprost, że czas jest najwyższy. I znowu nic... Pojawiły się klony Pottera tłumaczone z języków obcych. A powinny powstawać tu w kraju...
Zajmijmy się teraz problemem od drugiej strony. Ile osób zajmuje się w Polsce pisaniem fantastyki? Wbrew pozorom jest to liczba znikoma. Pisarzy publikujących kilka tekstów rocznie mamy nie więcej niż 40-tu. Pozostali to twórcy okazjonalni lub debiutanci poddający się po opublikowaniu 2-3 opowiadań...
Uznani literaci jeżdżący regularnie na konwenty to w wielu przypadkach ludzie, którzy od lat nic nie napisali... Klęska mojego pomysłu serii dla dzieci pokazuje potworną słabość tej grupy zawodowej. Wśród 40 ludzi zajmujących się pisaniem (przynajmniej teoretycznie) nie było ani jednego, który zdecydowałby się poświecić odrobinę czasu i zaryzykować napisanie 200 stroniczek...
Nowi czytelnicy przyłączają się do nas w sposób przypadkowy. Czasem ktoś ma na półce książki po wujku, czasem ktoś ma mądrego ojca, który czyta fantastykę albo starszego brata który pokaże jakie to fajne.
Czasem ktoś znudzony grami RPG sięgnie po książkę. Niewątpliwie Heniek Portier i ostatnie widowiskowe ekranizacje dzieł Tolkiena mogą podziałać tu trochę jak reklama. Nadal jednak przełożenie tych zjawisk na kondycję polskiej SF czy fantasy będzie znikome...
Co zatem należy zrobić? Widziałbym to następująco. Należy zebrać drużynę. 15-20 młodych ambitnych debiutantów o plastycznej wyobraźni. Powinni pochodzić ze małych miasteczek i wsi - regionów o strukturalnym bezrobociu. Muszą to być ludzie tacy jak ja, twardzi, o kapitalistycznym podejściu do życia, gotowi ciężko i wydajnie pracować. Gotowi obudzić w sobie geniusz, byle tylko wyrwać się z bagna. Należy zorganizować im kilkutygodniowe regularne brutalne szkolenie - porównywalne z wojskową unitarką - pokazać co knocą i jak to poprawić.
Najbardziej obiecujących poddać dalszemu wszechstronnemu treningowi. Z 20 kandydatów uda się drogą selekcji uzyskać 4-5 zawodowych pisarzy. Oczywiście zaraz należy przystąpić do szkolenia kolejnej grupy.
Co powinien umieć kandydat do naszej drużyny po przejściu szkolenia? Na przykład napisać cykl powieściowy na zadany temat. I powinien uzyskiwać przy tym średnią wydajność 4-6 książek rocznie. Nierealne? Ja tak pracuję...
Popatrzmy jak wygląda sytuacja książki młodzieżowej obecnie. Owszem bytuje sobie w tej niszy kilka wydawnictw. z reguły zajmują się z grubsza tym czym kiedyś zajmowały się wydawnictwa publikujące SF - coś tam niby robią, ale zasadniczo drukują rzeczy sprawdzone - bestsellery tłumaczone z języków obcych, tudzież dzieła "uznanych twórców" polskich, przeważnie straszliwe ramotki powstałe dziesiątki lat temu. Nowych autorów drukuje się niechętnie i często pod anglosaskimi pseudonimami. Stawki są zazwyczaj żenująco niskie np. swojego czasu jedno z takich wydawnictw zaproponowało mi 6,13 zł za stronę maszynopisu płatne jednorazowo... 1226 zł za napisanie książki i oddanie jej w wieczyste użytkowanie zamawiającemu - a sądziłem, że po 6 latach w zawodzie nic mnie już nie zdziwi.
Zastrzyk świeżej krwi postawiłby ten rynek na głowie. W ciągu kilku lat weszło by tam 15-20 nowych autorów kpiących pomysłami, młodzieńczą energią, a przy tym zdyscyplinowanych i zmotywowanych ekonomicznie do walki. Układ rozsypałby się natychmiast jak domek z kart... Co można wówczas osiągnąć?
Co roku mimo zapaści demograficznej rodzi się ok. 400 tyś dzieci. Interesuje nas grupa 4-5 roczników - czyli ok. dwa miliony potencjalnych klientów. Sukces serii o przygodach Heńka Pottera bez odpowiednich nakładów na reklamę będzie trudny do odtworzenia. Ale wyniki tej serii pokazują nam jakby drugie dno problemu.
Bzdurą jest twierdzenie że współczesne dzieciaki nie lubią czytać. Owszem w niektórych przypadkach jest to kwestia wychowania przez rodziców troglodytów, oraz druzgoczący psychikę wpływ szkoły i listy lektur. Ale najczęściej one po prostu mają totalny deficyt literatury - dobrej literatury dla nich przeznaczonej. Utarło się jakoś wśród wydawców przekonanie ze książka dla dzieci nie powinna mieć więcej niż 100 stron. Wiele podobnych szkodliwych mitów funkcjonuje na co dzień...
Pani Rowling podeszła do zadania na poważnie (nie ma w tym momencie znaczenia czy pomagali jej spece od psychologii dziecka i public relations). Potraktowała młodego czytelnika jak równorzędnego partnera. I wygrała. Żadne polskie wydawnictwo nie przyjęło tej strategii do wiadomości.
A zatem przyszłość należała będzie do tego kto pierwszy zmontuje odpowiednią drużynę i wyciągnie wnioski z cudzych sukcesów ale i błędów. Jeśli zrobi to ktoś od nas - może spokojnie zarazić 100 tyś dzieciaków miłością do fantastyki. Może oswoić je z polskimi nazwiskami, z książkami które dzieją się w naszej rzeczywistości, tylko umagicznionej czy ufantastycznionej. Na dzień dobry (tzn. w ciągu kilku lat) zdobędzie 100 tyś wiernych klientów którzy kupią powiedzmy cztery książki rocznie. Na szlaku jego drużyna zdobędzie skarby. Wysokie nakłady, uznanie czytelników, niezłe zarobki. Być może wydawcy uda się wypromować bestsellery na miarę Pottera. Ostatecznie za komuny książki Szklarskiego i Nienackiego schodziły w nakładach o jakich wydawcy Harrego mogą dziś tylko marzyć. Dzieci dorastają szybko. Po dziesięciu, może piętnastu latach polska "dorosła" fantastyka zdobędzie już nie 0,025% ale powiedzmy 1% rynku. Tam też będzie miejsce dla "nowych".
Chcę mieć taką drużynę. Chcę wyruszyć na wyprawę po łupy. Osiągnę to, albo polegnę. Ale polegnę w walce.
przejdź do
następnej części