Program moich studiów obejmował, między innymi, wychowanie fizyczne...3 godziny tygodniowo...PRZEZ 3 LATA! Podczas, gdy na większości kierunków na uniwersytecie przedmiot ten kończył się po roku, założyciele Geografii Turyzmu i Hotelarstwa najwidoczniej, na moje nieszczęście, uznali, że turysta z zawodu musi być także odpowiednio wyedukowany pod względem sprawności fizycznej. Wychowanie fizyczne obejmowało u nas po godzinie basenu, siłowni oraz tak zwanych gier zespołowych, czyli różnego rodzaju zajęć na sali gimnastycznej, które w praktyce sprowadzały się do tego, że część zainteresowanych grała w siatkówkę, a ci mniej zainteresowani zajmowali się wychowaniem fizycznym we własnym zakresie...dzięki czemu ja z moją przyjaciółką przez te 3 lata znacznie udoskonaliłyśmy naszą technikę gry w badmintona...z basenu udało mi się wymigać dopiero po pierwszym roku (cały pierwszy rok próbowałam nauczyć się pływać...i udało mi się, ale tylko na plecach i tylko przy brzegu, żebym mogła się, w razie czego, czegoś złapać), dzięki zwolnieniu lekarskiemu (nie, żeby jakieś lewe, po prostu, okazało się, że moje skłonności do omdleń mają charakter przewlekły i nie powinnam się zbytnio wysilać fizycznie).Na siłownię, o ile dobrze pamiętam, chodziłyśmy wytrwale na I roku, na II-zaczęłyśmy się wymykać na tego badmintona, a na III roku grałyśmy w badmintona już 2 godziny. Ale zajęcia stacjonarne to nie wszystko-wychowanie fizyczne przybierało na naszym kierunku także formę terenową w postaci obozów sportowych...
Obóz narciarski. Na I roku studiów, zaraz po imprezie sylwestrowo-noworocznej, zaopatrzeni w narty musieliśmy zapakować się w pociąg do Krynicy Górskiej w celu odbycia zajęć z nauki jazdy na tymże sprzęcie. Pięknie było-góry, śnieg, doborowe towarzystwo, imprezy w pokojach, a głównie w naszym, bo był jedyny, w którym mieszkały same osoby palące...wyjazd był naprawdę udany, poza jednym, małym szczegółem - nie mogłam nauczyć się jeździć na tych cholernych nartach! Byłyśmy dwie takie mistrzynie na stoku – Ewa, która, jak tylko czuła, że traci równowagę (czyli co parę metrów), asekuracyjnie siadała na stoku i ja, która, desperacko próbując nauczyć się jeździć, pędziłam na łeb, na szyję, taranując wszystko, co napotykałam na swojej drodze. Jazda przed siebie jakoś mi szła, w swoim czasie nawet nauczyłam się szusować, ale hamowanie pługiem było dla mnie nie do opanowania. A to zatrzymywałam się na siatce, którą ogrodzony był stok, a to na mojej grupie, która w czasie mojego pędu ustawiła się w szeregu i przygotowywała się już do wykonania następnego zadania, więc kiedy ja, jak zbłąkany jeździec apokalipsy, w nią wpadałam, to przewracałam wszystkich, jak domino, czym bardzo irytowałam naszego instruktora...Najbardziej jednak zdenerwował się, kiedy zatrzymałam się na nim... Gdzieś tam sobie pędziłam, jak to ja, z rozwianym włosem, rozrzuconymi na boki rękoma i ostrzegawczym krzykiem na ustach, a on pojawił się w moim polu rażenia. A, że nie umiałam go ominąć, to w niego wjechałam. Zaskoczyłam go od tyłu, bardzo go przy tym przepraszając, ale, jednocześnie, zupełnie wbrew swojej woli, wplątując się nartami w jego narty. Biedny instruktor próbował się ode mnie uwolnić, ale skutek był taki, że dopóki obydwoje się nie przewróciliśmy, jechaliśmy po stoku spleceni ze sobą w uścisku, jakbyśmy tańczyli walca angielskiego albo tango. Po prawdzie to ten uścisk był jednostronny, ponieważ jak się okazało, ze narty nam się poplątały, uczepiłam się instruktora kurczowo, bo bałam się przewrócić, a on bezskutecznie próbował się ode mnie uwolnić. Fiaskiem kończyła się u mnie także każda próba wsiadania na orczyk. Ledwo udało mi się złapać między nogi to kółko, to zaraz się z niego zsuwałam i przewracałam się pod wyciąg, stając się nie lada przeszkodą, dla narciarzy, którzy jechali za mną...Zanim zdążyłam usunąć się poza trasę wyciągu, znowu było domino.
Ale mój popisowy numer przebił wszystkie dotychczasowe wyczyny na stoku. To była lekcja skręcania. Instruktor stanął na stoku i kazał każdemu po kolei jechać prosto do niego i skręcać, jak się go minie. Do instruktora jakoś dojechałam, ale skręcić było już trudniej. Szczerze mówiąc, to w ogóle nie udało mi się skręcić, tylko jechałam dalej prosto i, oczywiście, nie mogłam się zatrzymać, bo nie umiałam. Ucieszyłam się jednak, gdy okazało się, że przede mną, na stoku, znajduje się drewniany stół i ławy. Pomyślałam sobie, że jak wjadę na ten stół, to przynajmniej się na nim zatrzymam...Niestety, prąc na stół, z przerażeniem poczułam, jak jego nogi wychodzą ze śniegu, a ja, zamiast się zatrzymać, jadę dalej, razem ze stołem! W akcie desperacji złapałam go za te nogi, obróciłam blatem w dół, a nogami do góry i zaczęłam pędzić w dół zastanawiając się, czy będę tak jechać z tym stołem do końca świata, jednocześnie krzycząc i modląc się w duchu, żeby coś wreszcie mnie zatrzymało. Zatrzymała mnie w końcu drewniana wiata kilkadziesiąt metrów niżej....Jak już było po wszystkim, moi koledzy ze studiów ruszyli mi z pomocą w wygramalaniu się spod stołu. Nie wiem, ile ludzi to widziało i co sobie myśleli patrząc na mnie sunącą w dół stoku ze stołem w objęciach...i wolę się nad tym nie zastanawiać.
Nasz instruktor pierwszego dnia powiedział mi i Ewie, że nie ma nikogo, kogo nie dałoby się nauczyć jeździć na nartach...w połowie obozu stwierdził jednak, ze takich gwiazd, jak my to on jeszcze nie miał.
Nauka jazdy na łyżwach poszła mi znacznie lepiej. Któregoś wieczoru, w ramach sportowego obozu zimowego, udaliśmy się całą grupą do Krynicy na lodowisko. Byłam zdziwiona, jak szybko nauczyłam się posuwać po nim na łyżwach bez „trzymanki”. Moje samozadowolenie skończyło się jednak dość szybko, bo po paru minutach jazdy ktoś przede mną przewrócił się wprost pod moje nogi, podciął mnie, wskutek czego wylądowałam na kości ogonowej, którą już sobie parę lat wcześniej obtłukłam...jak już mi się udało pozbierać z lodowiska (a trwało to dobrą chwilę, bo czas jakiś klęczałam na czworakach i bałam się ruszyć z bólu), zakończyła się moja kariera łyżwiarza.
Obóz żeglarski. Zacznę od przypomnienia, że nie umiem pływać...no, ale każdy obóz sportowy musiał być zaliczony, więc, chcąc, nie chcąc (zdecydowanie bardziej nie chcąc), pojechałam razem ze wszystkimi nad jezioro do takiej małej wioski pod Piszem. Przed ośrodkiem stała żaglówka z kabiną, więc ucieszyłam się od razu, że jak takim czymś mamy pływać, to bardzo chętnie-będę sobie siedzieć w kabinie i nie wyściubię z niej nosa aż do końca zajęć.
Rzeczywistość okazała się z goła zupełnie inna...Jak na drugi dzień rano ujrzałam maleńką, płyciutką, kilkuosobową łódkę, bez żadnej kabiny, za to z burtą bardzo blisko wody, nie chciałam wierzyć własnym oczom. Jednak w końcu musiałam, bo instruktor kazał nam wsiąść na tę łupinkę od orzecha. Usadowiłam się na dnie i postanowiłam się nie ruszać. Było tam pełno wody, ale już wolałam siedzieć z mokrą pupą w miarę bezpiecznym miejscu niż na burcie łódki, tak jak wszyscy. Myślałam, że dzięki mojemu schronieniu na dnie łódki przetrwam te zajęcia w miarę dobrze, ale wiedziałam, że się pomyliłam, kiedy łódka pierwszy raz się przechyliła po mojej stronie, do środka wlało się jeszcze więcej wody, a ja oczami wyobraźni zobaczyłam siebie idącą na dno tej wody, mimo, że byłam w kapoku. Zaczęło mnie kłuć gdzieś w okolicy serca, zaczęłam więc krzyczeć, że boli mnie serce. Potem poszła już lawina - krzyczałam, że mi słabo, niedobrze, że chcę do mamy, że nie chcę oglądać żadnego szkwału i tak w ogóle, to żeby już mnie wysadzili. Po pierwszych zajęciach instruktor doszedł do wniosku, że najlepiej dla wszystkich będzie, jak dostanę zaliczenie obozu za obecność.
Obóz konny, Gajewniki pod Zduńską Wolą. W zasadzie to oprócz koni był też tenis ziemny i siatkówka. Z tego ostatniego zawsze byłam beznadziejna, więc nie łudziłam się, że na obozie nastąpi nagła poprawa. Tenis ziemny wychodził mi jako tako, za to konie, to był mój żywioł. Mogłabym przesiedzieć w stajni i je zagłaskać. Nie mogłam się wprost oderwać od ich pięknych, mądrych oczu. I sama jazda szła mi nienajgorzej, ale, jako nowicjusz, przez prawie cały obóz jeździłam na lonży. Ostatniego dnia byłam bardzo podniecona, bowiem miałam pierwszy raz jeździć na koniu sama. Wyczyściłam go w boksie, wyprowadziłam na korytarz, żeby oczyścić mu kopyta i wtedy...koń mi uciekł. Drzwi od stajni były otwarte i wybiegł przez nie prosto w kierunku szosy (dzięki Bogu, nie jechało akurat żadne auto!), przebiegł przez nią i skierował się w stronę lasu. Za koniem biegłam ja oraz pracownicy stadniny, ale na niewiele się to zdało, bo zwierzę wcale nie miało zamiaru nas słuchać. Na szczęście, po paru minutach koń zmienił plany i przygalopował z powrotem na teren stadniny. Złapała go w końcu moja koleżanka, a ja zmordowana jak po jakimś maratonie, zrezygnowałam z próby przejechania się na nim z obawy, że mnie wyniesie nie wiadomo gdzie.
Reasumując-sportowiec ze mnie urodzony, wszechstronnie uzdolniony...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt