No więc dotarliśmy wreszcie na słynny polski „Dziki Wschód”. Po jeździe, która zdawała nam się ciągnąć w nieskończoność (z centralnej Polski mamy w końcu niezły kawałek drogi, bo około 500 km), po tłuczeniu się po parszywie dziurawej drodze do Mucznego przy akompaniamencie pisków mojej siostry, że szwagier za szybko jedzie i drobne kamienie wyrywane z dziur na pewno porysują im auto (jak się później okazało, ich auto w Bieszczadach nie takie drogi przeżyło…) oraz pisków moich, kiedy na tejże malowniczej drodze wpadła mi przez otwarte okno osa (a mam uczulenie na jad osy, więc moje piski mroziły krew w żyłach), mogliśmy się w końcu rozpakować w pokoju Hotelu Muczne. Kiedy wyszłam na balkon w mojej obcisłej bluzeczce i pełnym makijażu i okazało się, że wyrasta przede mną „góra” lasu, a Muczne posiada tyle domostw, że praktycznie wszystkie można zliczyć stojąc na tym balkonie, poczułam się jak jakiś kosmita. Nie wiem, co ja sobie myślałam szykując się na ten wyjazd w taki sposób (w końcu było to 10 lat temu, więc mam prawo nie pamiętać, co mną powodowało, że przed wyjazdem z domu, który miał miejsce o jakiejś 4 rano zerwałam się wcześniej specjalnie po to, żeby się umalować…), ale był to mój pierwszy i ostatni wyjazd w Bieszczady w takim „opakowaniu”. Dobrze, że chociaż tkwiłam wtedy w takim stylu muzycznym, którego nieodłącznym elementem były glany, bo jakbym do tego wszystkiego była tak zwaną solarą lub tapeciarą, to pewnie wzięłabym ze sobą takie buty, że lepszym rozwiązaniem byłoby już chodzić boso, a tak chociaż miałam swoje stare, poczciwe glany, które okazały się być obuwiem bardzo "akuratnym" na bieszczadzkie szlaki :). W każdym razie rozpakowaliśmy się wreszcie i mogłam wyjść na balkon i…się zachwycić! Był lipiec (wiem, nie najlepsza pora na wyjazd w Bieszczady, o czym mieliśmy się przekonać już wkrótce…), więc zieleń buchała zewsząd, do tego było po deszczu więc „buchanie” było dosłowne. Parujący las przed naszym balkonem powalił mnie, zniewolił i sprawił, że Bieszczady mną zawładnęły. Po prawdzie, zachwyciła mnie już droga ze Stuposian do Mucznego (no, gdyby nie ta osa i gderanie mojej siostry, pewnie zachwyciłaby mnie jeszcze bardziej), z wielkimi, kwitnącymi zielskami po obu stronach i kocmołuchowatymi węglarzami przy swoich retortach, ale widok lasu przygniótł mnie ostatecznie. Co prawda, zanim wyjechałam w „Biesy”, że tak nie dopowiem, „w d…byłam i g….widziałam” (to nie moje "kulturalne" powiedzonko, lecz zasłyszane od jednej z klientek biura podróży, w którym kiedyś miałam okazję pracować...), ale od tego czasu minęło już sporo lat, w czasie których gdzieś tam jednak byłam i coś widziałam, a jednak do Bieszczadów pałam nadal niespełnioną miłością - spełniona by była, gdybym mogła wybudować sobie tam dom i zamieszkać gdzieś w jakiejś Terce albo Buku albo, pójdźmy na kompromis, nawet gdzieś okolicach Sanoka, Leska lub Ustrzyk Dolnych, bo o domku na terenie Bieszczadzkiego PN to nawet nie mam co marzyć.
Moja siostra i szwagier podzielali mój zachwyt i jak już się tak nazachwycaliśmy, zjedliśmy kolację w hotelowej restauracji oraz odespaliśmy miniony dzień, postanowiliśmy gdzieś wyjść. Już pierwszego dnia zakupiłam w hotelu przewodnik oraz mapę, ale żadne z nas nie wpadło na to, żeby do nich zajrzeć przed spacerem. Chcieliśmy się przejść na Bukowe Berdo, a z Mucznego prowadzi tam przecież tylko jeden szlak, nie było zatem możliwości, żeby się pomylić. Więc wyszliśmy. Minęliśmy zabudowania wsi i zagłębiliśmy się w ciemny las. Znaki na drzewach były, więc szliśmy zgodnie z nimi.
- Cholera, rzeczywiście dzikie te Bieszczady, skoro mają takie dzikie szlaki - Powtarzaliśmy jedno przez drugie i trzecie.
No bo tak - dróżka jakaś taka wąska, na strasznie błotnistym podłożu, co chwilę gdzieś ginęła, trzeba było szukać na tych drzewach znaków ciągle od nowa, czasami zaś szlak prowadził w ogóle nie żadną dróżką, tylko przez jakieś chaszcze, a czasami biegł koleinami od wozów lub samochodów do zwózki drewna. Co kawałek jakieś strumienie, przez które, oczywiście, żadnej kładki i trzeba było je obchodzić dookoła jakoś bokiem lub przeskakiwać po kamieniach…dobrze, że ja miałam te glany…oni mieli adidasy…Żadnej góry nie widać, a las coraz bardziej ciemny i gęsty. W końcu coś przed sobą zobaczyliśmy - wysokie zbocze porośnięte lasem, a ponad nim jakby jakiś prześwit.
- To musi być to Bukowe Berdo - Tak sobie mówiliśmy.
Przecież w recepcji hotelu pani mówiła, że tam się idzie jakąś godzinę, a my tak chaszczowaliśmy już dłuższy czas. I buki są, to też by się zgadzało - w końcu od czego ta nazwa? Ucieszeni, że wreszcie dotarliśmy do celu, postanowiliśmy wdrapać się na szczyt tego zbocza w nadziei, że będą stamtąd jakieś bardziej urozmaicone widoki niż krzaki i drzewa. W końcu Bieszczady połoninami stoją, liczyliśmy więc na to, że zza tej góry wyłoni nam się może jedna z nich. Tyle, że jakoś nie mogliśmy zrealizować naszego zamierzenia, ponieważ dróżka znikła na dobre, znaki na drzewach też. Jakiś czas kręciliśmy się w kółko, szukając drzewa oznaczonego farbą, bo baliśmy się iść w ciemno, żeby nie zabłądzić. Drzewo takowe naszym oczom się już nie ukazało, w związku z czym postanowiliśmy zejść na dół, pójść do pokoju, przyjrzeć się dokładnie mapie i spróbować kolejnego dnia.
W czasie studiowania mapy wyszło na jaw, że szlak na Bukowe Berdo biegł zupełnie którędy indziej i zrozumieliśmy, że, wielce mądrze i odpowiedzialnie, wybraliśmy się bez żadnej mapy w bieszczadzki las, po śladach zwózki drewna, bo znaki na drzewach to nie było oznaczenie szlaku turystycznego, tylko drzewa naznaczone do ścięcia…A ja, zagłębiając się wieczorem w przewodnik, przy okazji doczytałam, że w Bieszczadach żyje największa populacja niedźwiedzi w Polsce, a bytują sobie one m.in. w okolicach Mucznego…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt