Wreszcie przyjechaliśmy w Tatry...no, nie do końca, bo do Zakopanego, ale chyba duża część naszego społeczeństwa nie ma pojęcia, że Zakopane nie leży w Tatrach. Gdybyśmy, zapytani o to, gdzie spędzamy urlop, odpowiadali, że w Rowie Zakopiańskim, nie spotkałoby się to chyba za zrozumieniem większości naszych rozmówców, więc my też potocznie przywykliśmy mówić, że jak wyjeżdżamy do Zakopanego, to wyjeżdżamy w Tatry. Po prawdzie zresztą, i tak zdecydowanie więcej czasu spędzamy wtedy w górach niż w mieście. Zatem zdecydowaliśmy się po raz pierwszy pojechać do Zakopanego. Pierwszy raz razem, bo mój mąż bywał tam parę razy, a ja, wstyd się przyznać, raz na studiach (wstyd, bo wjechałam wtedy na Kasprowy kolejką, podczas gdy prawie wszyscy moi koledzy z roku weszli o własnych siłach, a innego dnia, jak się dowlokłam do Polany Małołąckiej...ostatnia z grupy, to myślałam, że ducha wyzionę ...), ze dwa razy przejazdem podczas pobytu gdzieś na Podhalu i to by było na tyle. Teraz za to przyjechaliśmy tutaj z przyjaciółmi z ambitnym zamiarem zwędrowania Tatr i „wyciśnięcia” z nich maksymalnie tyle, na ile tylko pozwoli nam pogoda i czas pobytu.
WRESZCIE Tatry, bo zawsze były tylko te Bieszczady i Bieszczady i byłam niereformowalna, żeby zgodzić się na coś innego. Ale, że udało nam się wypracować pewien kompromis (tydzień w Tatrach i tydzień w „Biesach”),więc mogliśmy zacząć „penetrować” (przez całe studia nienawidziłam tego słowa, a chodziło za mną jak zmora i było wypowiadane, jak na moje nerwy, zdecydowanie za często przez niektórych wykładowców, z którymi naprawdę nie chciałam kojarzyć penetracji w jakimkolwiek kontekście...) ten, było, nie było, jednak unikalny zakątek Polski :)
Jak Tatry, to Giewont, więc naszą pierwszą „poważną” górską wycieczkę postanowiliśmy odbyć właśnie na ten szczyt. Całkiem pierwsza była wycieczka na Sarnią Skałę - prawie, że zaraz po opuszczeniu pociągu. Widząc na mapie wysokość tej „górki”, nie traktowałam wyprawy na nią poważnie, a jedynie jako delikatną rozgrzewkę, która, jak się okazało, skompromitowała totalnie mnie jako turystę górskiego. Ja sobie myślałam, że myknę na Sarnią niczym młoda sarenka, a tu się szło i szło! Najpierw, z Doliny Małej Łąki, niezbyt komfortowo, w dół, no a potem, z Polany Strążyskiej pod górę to już był mój totalny pogrom...Miało być chyba ze 45 minut, mi to zajęło dobrze ponad godzinę i jak się wreszcie niemalże doczołgałam na Czerwoną Przełęcz, to wyglądałam jak czerwony potwór z językiem na wierzchu. No, ale na Giewont szłam już nastawiona psychicznie odpowiednio do stromizny tatrzańskich szlaków, więc miałam nadzieję, że nie powtórzę mojej porażki z dnia poprzedniego. Wybraliśmy zresztą szlak z Kuźnic, więc chyba i tak możliwie najbardziej łagodny. No i faktycznie szło mi się wcale nienajgorzej...pomijając fakt, że Tomek z moim narzeczonym byli jakieś pół godziny przed nami, a Kasia, pewnie poniekąd z litości, wlokła się razem ze mną. No, co, ja generalnie bardzo szybko chodzę, naprawdę...ale po płaskim. Pod górę się męczę i już. Nic na to nie poradzę. Więc doczłapałam jakoś do schroniska na Hali Kondratowej, potem na Przełęcz Kondracką i zaczęliśmy się wdrapywać w kierunku ścisłego szczytu, kiedy popsuła się pogoda. Byliśmy już pod łańcuchami, a tu nagle taki wiatr i grad, że aż łydki bolały, kiedy kulki lodowe uderzały nas po nogach. Na dodatek zaczęło grzmieć, więc postanowiliśmy zawrócić. Co prawda, większość turystów podążających z nami, była bardziej „odważna”(w cudzysłowiu, bo dosłownie nazwałabym to jednak inaczej...), zwłaszcza ci, którzy wśród grzmotów pchali się razem z dziećmi na szczyt, ale my stwierdziliśmy, że przecież Giewont nam nie ucieknie. Trudno, nie teraz, to kiedy indziej. I zeszlibyśmy pewnie spokojnie i bezproblemowo, gdyby nie to, że właśnie w miejscu, z którego zawracaliśmy, pod krzakiem kosówki dostrzegliśmy skulonego, trzęsącego się z zimna i strachu młodego psa, a dokładnie sukę. Najpierw myśleliśmy, że to jest zwierzę któregoś z turystów, ale że nikt się do niego nie przyznawał, postanowiliśmy zacząć działać. Przecież nie mogliśmy go tam zostawić samego na pastwę losu. Sprowadziliśmy szczeniaka na Wyżnią Kondracką Przełęcz. Zwierzę było bardzo przyjacielsko do nas nastawione, ale w takim szoku, że jak tylko je puszczaliśmy, to próbowało uciekać z podkulonym ogonem.
Nie było zatem innego wyjścia, jak tylko je znieść. Okazało się to dość skomplikowanym zadaniem, nie tylko dlatego, że zejście do Doliny Małej Łąki, które wybraliśmy, było zdecydowanie bardziej strome niż szlak, którym wchodziliśmy i, dodatkowo, po deszczu, strasznie śliskie. Problem stanowiły także rozmiary psa...co prawda był to szczeniak, ale chyba owczarka jakiegoś kudłatego, takiego, jakie pilnują pasących się owiec, więc sam w sobie do malutkich nie należał... Poza tym nie był aż tak młody, bo miał przynajmniej kilka miesięcy i z 10 kg wagi. Na domiar złego, jak wysechł, to zrobił się taki puchaty, że ten, kto go aktualnie niósł, nic poza nim nie widział. Zmienialiśmy się więc co kawałek, ale mój Bogdan dosyć szybko wypadł z kolejki, bo potknął się na jakimś śliskim kamieniu i coś mu się stało w kolano, w związku z czym do niesienia znajdy została nas trójka. Powoli się szło...jak po grudzie, ale się szło. Jak zeszliśmy do lasu i stromizna nieco złagodniała, zrobiliśmy psu prowizoryczną obrożę z jednorazowych reklamówek, a smycz ze sznurka wyciągniętego z kurtki i od tej pory było już znacznie łatwiej. Schodząc, zastanawialiśmy się, jakim cudem ten pies dostał się na taką wysokość i jedyny wniosek, jaki nam przychodził do głów był taki, że musiał się odłączyć od matki, która pilnowała owiec gdzieś przy szlaku i pójść za jakimiś turystami. Nasze przypuszczenia się potwierdziły, kiedy, jeszcze w lesie mijaliśmy grupkę ludzi, którzy na widok psa bardzo się zdziwili i beztrosko stwierdzili, że „o, to znowu ten pies”. W końcu wyszło szydło z worka i z ich rozmowy wywnioskowaliśmy, że to właśnie za nimi zwierzę poszło pod Giewont. Kiedy to zrozumieliśmy, Tomek, nie przebierając w słowach, zganił ich za brak odpowiedzialności, ale oni, niewiele sobie z tego robiąc (a wręcz śmiejąc się jak głupi do sera), poszli w swoją stronę. Byliśmy zbulwersowani już wcześniej, kiedy znaleźliśmy tego psa i okazało się, że nikt z turystów przebywających pod Giewontem nie kwapi się, żeby mu pomóc, ale zachowanie tych ludzi w lesie przeszło nasze pojęcia.
Gdy zeszliśmy do wylotu Doliny Małej Łąki, a emocje trochę opadły, przyszedł czas na zastanowienie się, co teraz. I tu zaczęły się schody...Najpierw zadzwoniliśmy do GOPR-u, bo pomyśleliśmy, że przecież odwaliliśmy za nich robotę, więc teraz niech się zajmą psem. GOPR jednak uświadomił nam, że jak już zeszliśmy z gór, to to nie jest ich działka i po niego nie przyjadą. A my możemy sobie zadzwonić na przykład na policję. Policja, z kolei, oznajmiła, że zajęcie się psem leży w obowiązku straży miejskiej. Straż miejska za to, najpierw powiedziała nam, żebyśmy go sobie zabrali na kwaterę, a oni podjadą w wolnej chwili i że tak w ogóle, to będziemy musieli zapłacić za to, że zabiorą tego psa, bo...nie jesteśmy obywatelami Zakopanego! Na te słowa Tomka znowu nieco poniosło, ale przynajmniej dzięki jego ostrej reakcji, funkcjonariusze jednak się pojawili. Mieli zabrać psa do Urzędu Miasta, bo tego dnia znaleziono w Zakopanem jeszcze kilka zwierzaków i czekały tam, aż przyjedzie po nie ktoś ze schroniska. Myśleliśmy, że to już koniec naszej przygody, kiedy okazało się, że mężczyźni zamierzają...zapakować psa do bagażnika! Próbowaliśmy im to wyperswadować i uprosić, żeby umieścili go na tylnym siedzeniu, bo zwierzę już dosyć wiele tego dnia przeszło, Tomek nawet zaproponował, że pojedzie z nimi i będzie trzymał psa na kolanach, żeby nie zabrudził im auta, ale strażnicy byli nieubłagani. Skończyło się na tym, że zrezygnowaliśmy z ich pomocy (Tomek znów wypowiedział się dość dobitnie, co sądzi na temat ich postawy...) i postanowiliśmy zatrzymać jakiegoś busa, by uprosić kierowcę o zabranie nas razem z psem. W końcu nam się udało (a, trzeba powiedzieć, trwało to o wiele krócej niż te wszystkie przepychanki ze strażą miejską) i przetransportowaliśmy zwierzaka do Urzędu Miasta.
Rozstanie bylo trudne, ale cieszyliśmy się, że historia szczęśliwie się zakończyła. Mieliśmy tylko nadzieję, że nasz wysiłek nie poszedł na marne i szczeniak znalazł dobry dom. Najsmutniejszy był jednak fakt, że chyba nikt, poza samym psem, nie był nam wdzięczny za to, że go uratowaliśmy...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt