Wetlina to miejscowość, cokolwiek urokliwie położona, to jednak, jak na mój gust, trochę nazbyt rozciągnięta , co daje się we znaki szczególnie w upale, kiedy trzeba przejść dystans od początku do końca wsi, a nie można złapać „stopa” – wiem, bo miałam kiedyś razem z moim narzeczonym i dwójką przyjaciół wątpliwą przyjemność pokonania piechotą tego (a nawet o parę kilometrów dłuższego) odcinka w palącym słońcu. Tak to jest, niestety, z wetlińskimi szlakami (zresztą jak i z większością bieszczadzkich tras), że jeśli chce się schodzić spory kawałek gór, a nie wejść i zejść tą samą drogą, zaczynając właśnie z tej miejscowości, to należy liczyć się z faktem, iż początek i koniec szlaku są przeważnie od siebie dość znacząco oddalone, nawet, jeśli oba znajdują się w Wetlinie. Z drugiej jednak strony, wychodzą z niej naprawdę piękne szlaki, dlatego Wetlina cieszy się popularnością wśród wielu turystów niezrażonych koniecznością przemaszerowania całej wsi.
Także i nas wetlińskie szlaki wielokrotnie przyciągały. Kilka ostatnich wizyt w chyba najdłuższej miejscowości polskich Bieszczadów Wysokich było jednak obarczone jakimś dziwnym fatum, podczas każdej z nich bowiem napotykaliśmy komplikacje związane z powrotem do domu.
Pewnego roku spędzaliśmy wakacje w „Biesach” pod koniec września. Przez cały nasz pobyt utrzymywała się piękna, nie jesienna, lecz letnia pogoda, tak więc wszystkie wycieczki odbywały się w sielskich wręcz okolicznościach przyrody. W końcu, na Połoninie Wetlińskiej, ulegliśmy tymże okolicznościom na całej linii i rozleniwiliśmy się do cna w „Chatce Puchatka”[1]. Mieliśmy wstąpić do niej jedynie na krótką przerwę kanapkową, ale panująca aura wprawiła nas w taki błogostan, że spędziliśmy tam ponad 1,5 godziny. Potem, w samej Wetlinie zasiedzieliśmy się z kolei w jednej z knajp z powodu wyśmienitego jedzenia, jakie serwowała. Ponieważ jednak zaczynało się robić już nieco późno, postanowiliśmy wreszcie zainteresować się powrotem do Ustrzyk, który, jak się okazało, miał nie być wcale taki prosty, bo ostatni bus odjeżdżał o 18, a było jakieś 10 po...
Pozostało więc ruszyć w stronę „domu” piechotą po dużej obwodnicy i liczyć na to, że ktoś nas po drodze zabierze. Oczywiście, jak to bywa zwykle, kiedy ktoś na coś liczy, nie znajdowali się chętni do podwiezienia. Zatrzymał się w końcu jakiś miejscowy, który jednakże jechał do domu, tylko na koniec zabudowanej części Wetliny. Czyli mieliśmy podwózkę jakieś 2 km, a potem znowu piechotą. Od miejsca, gdzie wysiedliśmy zostało do Ustrzyk jeszcze około 14 km, musieliśmy więc się spieszyć. Cały czas jednak mieliśmy nadzieję, że zaraz uda nam się „złapać” jakiś samochód, wydawało się wszak niemożliwe, żeby przez całą drogę nikt się nad nami nie zlitował. Pech chciał, że w stronę Ustrzyk prawie nic nie jeździło, a jak już jechało, to nie miało najmniejszego zamiaru się zatrzymać...Powoli zapadał zmierzch, więc moja wyobraźnia ruszyła pełną parą...coraz częściej nadmieniałam, że ja się jednak trochę zaczynam bać, bo co my zrobimy, jak na obwodnicę wyjdzie jakiś niedźwiedź? Bogdan oczywiście uważał te obawy za absurdalne i ciągle mnie za nie beształ, bo niby dlaczego niedźwiedź miałby wyjść w nocy akurat na obwodnicę, zamiast siedzieć w lesie. Do mnie takie argumenty jednak w ogóle nie trafiały i marudziłam coraz bardziej. W końcu zrobiło się całkiem ciemno i widzieliśmy już tylko ogólne zarysy krajobrazu, który nie przedstawiał się najlepiej, bowiem właśnie zaczynał się odcinek obwodnicy biegnący przez las...Tego było za wiele dla mojej skołatanej psychiki. Usiadłam na asfalcie, oświadczyłam, że ja nigdzie już dalej nie idę i...rozpłakałam się jak dziecko. Bogdan w popłochu rzucił się do zatrzymywania wszystkiego, co jechało, nieważne w jakim kierunku, a ja dalej wyłam i to coraz bardziej żałośnie. Nareszcie udało mu się z samochodem jadącym w stronę Wetliny, a więc w kierunku odwrotnym do tego, w jakim zmierzaliśmy. Jak ludzie z tego auta zobaczyli mnie taką zapłakaną, od razu nas przygarnęli. Kiedy już się uspokoiłam i zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że kończy im się benzyna i zastanawiali się, czy zdążą jeszcze dojechać na najbliższą stację, do Cisnej, odległą o około 30 km...a mimo to podwieźli nas pod kwaterę. Moj narzeczony zaś, który oburzał się na mnie, że wymyślam sobie niedźwiedzie na obwodnicy, musiał w końcu uznać moje obawy po opowieści naszych gospodarzy, jak to któregoś wieczoru, w Bereżkach, na tejże właśnie bieszczadzkiej drodze, ich znajomej jadącej samochodem wyszedł przed maskę niedźwiedź...
Dwa lub trzy lata po tej przygodzie znowu schodziliśmy ze szlaku do Wetliny. Tym razem przygotowałam się jednak i skrzętnie sprawdziłam przed wyjazdem wszystkie połączenia autobusowe w internecie. Mieliśmy zejść na przystanek jakieś pół godziny przed odjazdem autobusu, staraliśmy się zatem bardzo dokładnie trzymać czasu. Pojechaliśmy wtedy w Bieszczady z moją przyjaciółką, której chcieliśmy pokazać możliwie jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Dlatego też zdecydowaliśmy się na przejście obydwu Połonin - Caryńskiej i Wetlińskiej jednego dnia. Poradziliśmy sobie z tym niewątpliwie sporym dla naszych kondycji (a zwłaszcza dla mojej) wyzwaniem , ale cały dzień chodzenia po górach dał się nam nieco we znaki, więc jak schodziliśmy do Wetliny, marzyliśmy już tylko o tym, żeby znaleźć się jak najszybciej w Ustrzykach i iść na obiad i piwo. Potencjalnie szybko możliwe do realizacji plany rozpłynęły się w niebycie, kiedy, studiując na przystanku rozkład PKS, zorientowaliśmy się, że w ogóle nie ma takiego autobusu, jaki ja znalazłam w internecie, co więcej- w ogóle nie ma już tego dnia ŻADNEGO autobusu w kierunku Ustrzyk... Nie chciało nam się z Bogdanem w to wierzyć. Powtórka z rozrywki. Tyle, że był koniec kwietnia, więc trochę później robiło się ciemno. Małe to jednak było pocieszenie, ponieważ dochodziła godzina 18, więc i tak nie zdążylibyśmy tych 16 km dzielących nas od kwatery przejść przed zapadnięciem zmroku. Na szczęście, niedaleko za końcem Wetliny, udało nam się zatrzymać samochód, który, jak się okazało, robił dostawy do baru „Pod Caryńską” w Ustrzykach, w związku z czym mieliśmy podwózkę nie tylko do Ustrzyk, ale i pod samą knajpę. Jak wysiadaliśmy, kierowca krzyknął do kuchni, żeby od razu robili dla nas 3 placki po bieszczadzku :)
W czasie tego samego pobytu, z Ewą, postanowiliśmy pójść na Rabią Skałę z Wetliny. W moim przewodniku szlak ten widniał pod nazwą „dla prawdziwych mężczyzn”. Zdecydowaliśmy się na jego rozszerzoną wersję, ponieważ ten „z przewodnika” schodził do Ustrzyk przez Wielką Rawkę, a my zaplanowaliśmy zejście Działem do Wetliny, co dawało w praktyce jakąś 1-1,5 godziny dłużej. Dzień był piękny, upalny, wędrówkę zaczęliśmy więc od orzeźwienia się naszymi ulubionymi "leżajskami", w efekcie czego wyruszyliśmy w drogę jakieś 2 godziny później niż zamierzaliśmy. Szlak okazał się rewelacyjny – dziki, zanikający, widać, że obecnie niewielu turystów już go odwiedza. Na całej jego około trzydziestokilometrowej długości spotkaliśmy tylko 2 mężczyzn. Nie było jeszcze liści na drzewach w wyższych partiach lasu, w związku z czym mieliśmy cudowne, rozległe widoki z Rabiej Skały, bezlistna Puszcza Bukowa z poskręcanymi konarami wyglądała zaś niczym las z „Blair Witch Project”. Naprawdę, byliśmy pod dużym wrażeniem trasy, która w przewodniku została skwitowana, jako niezbyt atrakcyjna widokowo. Długość i różnice wysokości (ciągle strome zejścia i takie same podejścia) zmęczyły nas jednak porządnie. Gdy znaleźliśmy się na Wielkiej Rawce, poczuliśmy się prawie jak w domu – jeszcze tylko jej „mniejsza siostra”, a potem zejście Działem i już będziemy w Wetlinie – tak sobie beztrosko myśleliśmy. Według mapy ten ostatni odcinek szlaku miał zająć 2 godziny, ale, że ze względu na późną porę szliśmy bardzo szybko, byliśmy pewni, że do celu dotrzemy w 1,5 godziny. Tym bardziej, jak po takim mniej więcej czasie, ze szlaku zobaczyliśmy w dole Wetlinę – wydawała się tak blisko, że prawie na wyciągnięcie ręki. Rzeczywistość mocno nas jednak zawiodła, bo szliśmy i szliśmy, już prawie biegiem, wieś nadal była dobrze widoczna i wydawała się coraz bliżej, tuż, tuż, a za każdą polaną, po kawałku lasu (prawie cały szlak przez Dział tak wygląda – polany poprzeplatane lasem) wyłaniała się kolejna polana i końca tych polan nie było widać! Ciemno zaczęło się robić, co jakiś czas przebiegały nam drogę sarny, raz nawet jakiś dzik chrumchnął w krzakach, a ja znowu oczami wyobraźni zaczęłam widzieć niedźwiedzia. Wetlina powoli znikała nam z pola widzenia wraz z zachodzącym słońcem, a za każdą polaną nadal następna! Na dole znaleźliśmy się w końcu przed godziną 21, pokonując w zupełnych ciemnościach ostatni odcinek szlaku, prowadzący, jak na złość, po korzeniach, stromo w dół przez gęsty las. Kiedy zeszliśmy wreszcie do wsi, byliśmy chyba psychicznie tak samo sterani, jak fizycznie...
A na „miłe” zakończenie tego ciężkiego dnia, jak już jechaliśmy do domu, tuż za Wetliną wyskoczył nam przed maskę ogromny jeleń. Stał tak przez dłuższą chwilę naprzeciwko naszego auta i patrzył oczami, które, na skutek odbijających się w nich świateł samochodu, pałały żółtym, upiornym blaskiem...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt