Podróż poślubna - aga63
Proza » Inne » Podróż poślubna
A A A

 

            W lipcu 2010 panowały wyjątkowe, jak na polskie warunki, upały. Dzień naszego ślubu, 17 lipca, był zaś najgorętszym dniem w roku – temperatura w cieniu dochodziła do 37 stopni! Wysokie temperatury zaczęły się około tygodnia przed ślubem, tydzień po też był bardzo gorący, a potem przyszło załamanie pogody...akurat, jak wyjechaliśmy w podróż poślubną. Warunki atmosferyczne panujące w Polsce nie miałyby dla nas większego znaczenia, gdybyśmy za cel obrali sobie jakiś ciepły kraj, ale my akurat wybraliśmy się w polskie góry.  Na pierwszy tydzień zaplanowany był Beskid Żywiecki Głównym Szlakiem Beskidzkim, a na drugi – Tatry. I tak, na dwa tygodnie naszego urlopu całkiem bez deszczu przypadły całe 4 dni...w tym jeden słoneczny od rana do wieczora... Zatem, nasz „miodowy miesiąc” wyglądał następująco:

 

DZIEŃ I

Prosto z drogi, zatrzymawszy się w Węgierskiej Górce, ruszyliśmy w kierunku Hali Rysianki.  Już w początkowym odcinku drogi zaczęło się chmurzyć, ale było ciepło i mieliśmy nadzieję, że pogoda jakoś się wyklaruje. No i owszem, wyklarowała się, ale raczej nie w tę stronę, w którą byśmy sobie życzyli.  Na Przełęczy Pawlusiej, około pół godziny od hali, nie było widać już nic poza czubkami własnych butów i na dodatek zaczęła lecieć jakaś mżawka, a na Rysiance udało nam się dojrzeć zaledwie schronisko. Siedząc w nim na obiedzie przez okna widzieliśmy tylko, jak chmury gęstnieją coraz bardziej, a deszcz pada coraz intensywniej. Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko przywdziać nasze „flaki” (tak nazywaliśmy duże, kolorowe folie przeciwdeszczowe) i zejść na dół. Pod koniec trasy ja w moich butach czułam się jeszcze dość komfortowo, ale mój świeżo upieczony Małżonek, jako, że miał stare, odczuwał już lekką wilgoć...

 

DZIEŃ II

Mieliśmy udać się z Korbielowa na Przełęcz Glinne, a następnie, granicą dojść na Mędralową i wrócić czarnym szlakiem. Od rana mżyło i widoczność była mizerna, ale, że zapowiadali przejaśnienia od godzin południowych, postanowiliśmy zrealizować naszą trasę. Dość szybko przekonaliśmy się, że prognozy pogody grubo się myliły, ponieważ, zamiast się rozjaśniać, padało coraz bardziej i robiło się coraz ciemniej. Na domiar złego szlak, którym tego dnia się wybraliśmy, a który w dobrych warunkach pogodowych byłby naprawdę urokliwy (piękny, gęsty las z wieloma polanami widokowymi, z których jednakże my widoków nie uświadczyliśmy żadnych ), miał tylko dwa łączniki dające możliwość wcześniejszego zejścia z niego. Niestety, pierwszy szlak łącznikowy zbiegał się z naszym czerwonym po mniej więcej 1,5 godziny od początku trasy, a my, mijając go, mieliśmy jeszcze nadzieję na poprawę pogody, więc później zostało nam już tylko iść prawie do samej Mędralowej, bowiem drugi łącznik znajdował się 30 minut od jej szczytu...Tak więc wędrowaliśmy około 4,5 godzin w deszczu, mgle i błocie, które oblepiło nasze buty bardzo dokładnie, a nasiąknięte od deszczu podłoże sprawiło, że zaczęło nam w nich chlupać. Do tego mój „flak” rozdarł się o gałęzie i po jakimś czasie pod dziurą zaczęła mi przemiękać kurtka...Jedynie mgła nie wyrządzała nam większej szkody, poza tym, że nie było nic widać. Doszliśmy wreszcie do drugiego łącznika i odetchnęliśmy z ulgą, że teraz czeka nas już tylko powrót w dół. Daliśmy radę w takich warunkach przejść już około 5 godzin, to damy radę jeszcze, jak wynikało z mapy, niecałe 3. Zaczynając schodzić czarnym szlakiem, do którego dochodził łącznik, nie podejrzewaliśmy nawet, jakie przygody czekają nas jeszcze tego dnia, szlak ten okazał się bowiem najgorzej oznakowaną trasą, jaką kiedykolwiek przyszło nam się poruszać. Zastanawialiśmy się, czy może jest to szlak zanikający i stąd te zaniedbania w oznakowaniu i taka wersja wydawała nam się całkiem prawdopodobna, zważywszy na to, że często prowadził on przez potworne chaszcze, w których nawet nie było widać dróżki i musieliśmy się zastanawiać, czy dobrze idziemy. Poza tym trasa ta obfitowała w mnóstwo rozwidleń, przy których, z reguły w ogóle nie było oznaczenia szlaku, co w efekcie powodowało permanentne gubienie go...Kiedy po kilku minutach marszu, zaniepokojeni brakiem oznaczeń  zawracaliśmy do rozstaju dróg i zaczęliśmy ich szukać przed rozwidleniem, zwykle okazywało się, że były one ukryte na jakimś drzewie stojącym w drugiej lub trzeciej linii od drogi.  Wlekliśmy się w milczeniu, a każde z nas snuło w głowie myśli czarne jak ten szlak. Ja już zaczynałam się bać, że nie wyjdziemy z tego lasu, bo robiło się późno, a że pogoda była taka, a nie inna, zapowiadało się, że zmrok zapadnie znacznie wcześniej niż by na to wskazywała pora roku. Właściwie to już porządnie zanosiło się na zmrok, a nie zanosiło się wcale na to, żebyśmy wreszcie opuścili las...Cała ta sytuacja zgnębiła mnie strasznie i wykończyła psychicznie, a moje samopoczucie pogarszał jeszcze okropny dyskomfort spowodowany chlupaniem w butach. Nie sądziłam nigdy, że przyjdzie mi wędrować w takich warunkach, że moje buty trekkingowe namiękną do tego stopnia i nabiorą tyle wody, że przy każdym kroku będę czuła jak woda w bucie obmywa mi całą stopę i zasysa ją do wkładki. Wylewanie wody z butów pomagało, ale tylko na parę minut, więc człapaliśmy obydwoje mocno znękani tą całą sytuacją. Gwóźdź do trumny przybił nam czarny szlak w momencie, kiedy się okazało, że prowadzi strumieniem...Były to właściwie dwa gwoździe, bo dwukrotnie mieliśmy taką niespodziankę. W warunkach suchych byłyby to zapewne niesprawiające większych trudności w przeprawieniu się potoczki, które jednak po długotrwałym deszczu zmieniły się w rwące strumienie żółtej wody o szerokości paru metrów, na tyle głębokie, że tylko gdzieniegdzie wystawały z nich czubki większych kamieni. Kiedy siła nurtu prawie przewróciła Bogdana podczas próby przejścia w bród, pomyślałam, że nasza podróż poślubna wraz z całym wspólnym życiem skończy się w tym lesie. Na szczęście jakoś udało nam się przeprawić przez oba potoki i wyjść z lasu cało, ale już żółtym szlakiem, bo czarny w pewnym momencie zgubiliśmy definitywnie. Co prawda, ta feralna wyprawa skończyła się dla nas szczęśliwie, ale spędziliśmy tego dnia w lesie, w deszczu około 10 godzin i jak wreszcie dotarliśmy na kwaterę, to wyglądaliśmy jak nieludzkie stworzenia...

 

DZIEŃ III

Nie mieliśmy suchych butów „górowych”, pojechaliśmy więc do skansenu w Zubrzycy Górnej i do Suchej Beskidzkiej. Deszczowa pogoda nie opuszczała nas nadal.

 

DZIEŃ IV

Przenosiliśmy się z Korbielowa do Zawoi, ale najpierw chcieliśmy wejść na Pilsko, następnie zajść ponownie na Halę Rysiankę i zawrócić na Halę Miziową. Dzień zapowiadał się nienajgorzej, wprawdzie chmurzyło się, ale wreszcie nie padało, spakowaliśmy się więc i z samego rana podjechaliśmy w miejsce, z którego wychodził zielony szlak na Pilsko. Mniej więcej w połowie drogi zaczęło robić się podejrzanie mgliście. Jak doszliśmy na Halę Miziową, ledwo było widać schronisko. Wstąpiliśmy na szarlotkę, a w międzyczasie zaczęło przejaśniać się na tyle, że nabraliśmy nadziei i wyruszyliśmy w stronę Rysianki, zamiast zejść na dół. Jak się niebawem okazało, nie była to najlepsza decyzja, bowiem Hala Rysianka przywitała nas tego dnia jeszcze większym brakiem widoku na cokolwiek niż za pierwszym razem. Wróciliśmy zatem na Halę Miziową i zeszliśmy do Przełęczy Glinne, aby stamtąd dojść do samochodu. Termometr przed schroniskiem pokazywał około 10 stopni i padało już bez przerwy (a zaczęło, zanim doszliśmy na Rysiankę). Na Pilsko nie weszliśmy, bo i po co, skoro byłoby z niego widać dokładnie tyle samo, co skądkolwiek indziej – czyli nic. Pod koniec drogi w butach znowu zaczęło chlupać, a żebyśmy mieli okazję dłużej sobie pospacerować w tych jakże przyjemnych okolicznościach, kiedy schodziliśmy ze szlaku, zobaczyliśmy, jak odjeżdża nam właśnie ostatni autobus z Przełęczy Glinne do Korbielowa, mieliśmy więc jeszcze 3 kilometry piechotą do miejsca, w którym zostawiliśmy samochód.

 

DZIEŃ V

Buty przez całą noc suszyły nam się w kotłowni domu, do którego przenieśliśmy się z Korbielowa i jakoś doszły do siebie, postanowiliśmy więc nie dać im zbyt długo odpoczywać i spróbować zrealizować kolejny odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego. Ty razem mieliśmy zacząć z Jordanowa i dojść przez Halę Krupową do Przełęczy Krowiarki, a następnie dostać się do Zawoi w sposób dokładniej niesprecyzowany. Odcinek był to dość długi, wstaliśmy więc skoro świt, aby zdążyć na jeden z wcześniejszych autobusów do Jordanowa. Pogoda zapowiadała się całkiem nieźle, chociaż chmur nie brakowało, ale do nich zdążyliśmy już przywyknąć :/ Niestety, załamanie przyszło zaraz po tym, jak nasz PKS ruszył z przystanku w Zawoi Markowej...Przez większą część drogi do Makowa Podhalańskiego z nieba lała się ściana wody, a my zastanawialiśmy się nad zasadnością naszej obecności w busie. Na szczęście, kiedy w Makowie przesiadaliśmy się w autobus do Jordanowa, było już po deszczu i nawet wyszło słońce – chyba pierwszy raz od naszego przyjazdu w góry! W Jordanowie wysiedliśmy pełni werwy i nadziei na udaną wycieczkę. Nasz zapał nieco ostygł już po kilku minutach marszu, kiedy skończyły się zabudowania i szlak zaczął biec poprzez łąkę. Nie chodziło już nawet o to, że po kilkudniowych opadach podłoże stało się miękkie i błotniste, a mokra trawa smagała niemiłosiernie nasze i tak już ostatnio nadwyrężone buty. Najbardziej nieprzyjemną niespodzianką był dla nas potoczek, który, podobnie, jak te z dnia drugiego, zmienił się w płynący żółtą wodą strumień, na tyle szeroki, że nie dało się go przeskoczyć jednym susem i na tyle głęboki, że można było przejść po nim w butach i utopić je doszczętnie lub...oszczędzić obuwie i przedostać się na drugi brzeg boso. Wybraliśmy więc opcję drugą. Temperatura powietrza nie była zbyt wysoka, a żółtej wody – jeszcze niższa, w związku z czym brodzenie po strumieniu gołymi stopami było dla nas doznaniem wątpliwie przyjemnym. Kiedy po drugiej stronie znaleźliśmy wreszcie miejsce dogodne do osuszenia i ponownego obucia stóp, zaczęło padać. Najpierw drobne, ledwo zauważalne, z rzadka pojawiające się krople, potem opad stawał się coraz bardziej intensywny, aż wreszcie lunęło...Schowaliśmy się pod najbliższe drzewo, szybko zarzuciliśmy nadwątlone „flaki” i z ponurymi minami czekaliśmy, co będzie dalej. Ku naszej uciesze, po kilku minutach deszcz ustał  i pokrzepieni poprawą aury ruszyliśmy dalej. Ostateczne załamanie (tym razem nasze, nie pogody) przyszło po kilkuset metrach, kiedy to naszym oczom na szlaku ukazała się rzeka...Nie potok, nawet nie rwący strumień, ale kilkunastometrowej szerokości żółta rzeka z mnóstwem zatopionych konarów i gałęzi drzew oraz...zerwanym mostem. Takiej przeszkody już nie sposób było pokonać inaczej niż wpław, zawróciliśmy więc, idąc ze zwieszonymi głowami, ostatecznie pokonani i zdołowani perspektywą ponownego rozzuwania się z butów i brodzenia na bosaka w żółtej, gliniastej wodzie. Siedząc w autobusie z Jordanowa do Makowa Podhalańskiego obserwowaliśmy przez szyby, jak pogoda się poprawia coraz bardziej. W Makowie niebo było wypogodzone na tyle, że postanowiliśmy nie poddawać się do końca i, zamiast wrócić na kwaterę w Zawoi, wysiedliśmy w Skawicy, by dojść niebieskim szlakiem do Hali Krupowej. Na nasze szczęście, tak pechowo zapowiadający się dzień zmienił się nie do poznania. Mieliśmy piękną wycieczkę w słonecznej, a nawet upalnej pogodzie, a z Hali Krupowej było nawet widać Tatry! Cieszyłam się z tego jak dziecko, pierwszy raz bowiem w czasie naszej podróży poślubnej mieliśmy widoki inne niż gęsta mgła i deszcz. Był to zdecydowanie najładniejszy dzień naszego pobytu w Beskidzie Żywieckim. Jedynym mankamentem nie pozwalającym uznać tej wycieczki w stu procentach za udaną, były jakieś dolegliwości żołądkowo - jelitowe, które od rana męczyły Bogdana, a które po południu uderzyły z taką siłą, że docenił on tego dnia niewielkie natężenie ruchu turystycznego na szlakach Beskidu Żywieckiego...

 

DZIEŃ VI

W czasie tego tygodnia jedyny dzień całkowicie bezdeszczowy. Wybraliśmy się na Diablak z Przełęczy Krowiarki. Co prawda, pogoda była nieszczególna, bo, jak zwykle, pochmurno, ale z Sokolicy podziwialiśmy sunące nisko chmury i odsłaniające co jakiś czas okoliczne szczyty. Z Babiej za to nie było widać już nic. Poza tym, wiał tak zimny wiatr, że uciekaliśmy stamtąd czym prędzej. Gdy byliśmy na Przełęczy Brona, Babia Góra na chwilę się wyłoniła, ale potem znikła już bezpowrotnie, ruszyliśmy zatem przez Małą Babią w dół do Zawoi Czatoży. Na pocieszczenie, jelitówka Bogdanowi nieco odpuściła.

 

DZIEŃ VII

Dolegliwości opuściły mojego męża i znalazły sobie nową ofiarę. Akurat nie miało kiedy się to stać, tylko teraz, jak przenosiliśmy się z Zawoi do Zakopanego.A w Tatrach, jak wiadomo, tak pustych szlaków, jak w Beskidzie, nie uświadczysz...Dlatego też, jak, po przyjeździe, wybraliśmy się na Sarnią Skałę, czym prędzej zbiegałam z niej na Polanę Strążyską, aby szukać ratunku w do tej pory budzących odrazę, a teraz jawiących mi się jako  wybawienie, TOI – TOI - ach. Co do pogody – pół dnia było całkiem ładnie, nawet słonecznie, ale, kiedy byliśmy na Sarniej Skale, zaczęło grzmieć. Burza ociągała się jednak, bo zaatakowała dopiero za jakieś 2-3 godziny, kiedy wracaliśmy z obiadu do domu. I całe szczęście, bo jakby to, co się wtedy działo, przytrafiło nam się w górach albo w lesie, to do Krupówek chyba byśmy dopłynęli gnani nurtem natychmiast formujących się potoków. Ulewa przypominała tropikalny deszcz nawalny. Krupówkami płynęły strumienie pokaźne na tyle, że kobiety sprzedające oscypki ledwo dawały radę utrzymać stoliki, tudzież budki, żeby woda ich nie porwała. Staliśmy pod daszkiem jakiejś kamienicy i czekaliśmy, aż deszcz nieco złagodnieje. Gdy się tak wreszcie stało, ruszyliśmy w stronę kwatery. I niedługo spotkała nas jedna z naszych „ulubionych” niespodzianek na tej wycieczce – jakieś kilkaset metrów od domu, w którym mieszkaliśmy, na początku naszej ulicy utworzyło się jezioro...W żaden sposób nie dało się go obejść, żeby nie wejść w wodę, która sięgała powyżej kostek. Zrezygnowani i pogodzeni z losem zdjęliśmy więc buty i do kwatery doszliśmy na boso, bo, jak się potem okazało, cała ulica zamieniła się w rzekę, więc nie było sensu zakładać butów po przebrnięciu przez „jezioro”.

 

DZIEŃ VIII

Wybraliśmy się najpierw do Doliny Pięciu Stawów, następnie, przez Świstówkę na Morskie Oko. Z pogodą niby nie było tragedii, ale też żadnej rewelacji, bo chmury znowu okupowały niebo, a słońce w ogóle nie miało możliwości się przez nie przebić. Robiąc sobie przerwę w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, przy okazji musieliśmy przeczekać deszcz, który najwidoczniej nie zamierzał nas jednak opuszczać i tego dnia naszej podróży poślubnej. Ze Świstówki, na szczęście, widok na dolinę był ładny, bo chmury z biegiem dnia nieco poszły w górę i tylko fragmentami przesłaniały krajobraz.

 

DZIEŃ IX

Jedyny taki na całe dwa tygodnie naszego urlopu! Zero deszczu, nawet jednej kropli, a do tego – upał – od rana do wieczora! No po prostu poczuliśmy się rozpieszczeni przez pogodę! Wycieczka była długa i piękna – z Kuźnic przez Kasprowy Wierch, a następnie Goryczkowe Czuby na Czerwone Wierchy i zejście z Ciemniaka do Doliny Kościeliskiej. Upajaliśmy się widokami i widocznością – pierwszy raz od ponad tygodnia tak dobrą. Pogoda chyba jednak trochę zawróciła nam w głowach, bo przez to, że była tak wyśmienita, chcieliśmy jak najwięcej „nachapać” się gór, w efekcie czego zeszliśmy na dół spaleni słońcem (oczywiście, nie wierząc, że nie będzie pochmurno, nie posmarowaliśmy się niczym przed wyjściem z domu, ani też nie zabraliśmy ze sobą żadnego kremu przeciwsłonecznego) i totalnie sterani trasą.

 

DZIEŃ X

Nie mieliśmy siły na  żadne wyczyny, toteż postanowiliśmy zrobić sobie tego dnia trasę „lajtową”, zwłaszcza, że zapowiadali znowu burze. Poszliśmy zatem z Wierchu Porońca na Rusinową Polanę, następnie odwiedziliśmy Gęsią Szyję, z której przenieśliśmy się przez Psią Trawkę (upierdliwy, nużący i dłużący się, znienawidzony przez nas odcinek szlaku) na Wielki Kopieniec a z niego, przez Dolinę Olczyską, na Nosal. Wędrując trochę żałowaliśmy wyboru, ponieważ przez cały, aczkolwiek dość pochmurny, to jednak bezdeszczowy dzień, nie zanosiło się na burzę. Grzmieć zaczęło, jak schodziliśmy z Nosala do Zakopanego. Myśleliśmy, że nie uciekniemy przed nawałnicą, ale burza przypuściła szturm wieczorem, dopiero, jak już byliśmy na kwaterze. Czyli, tradycji stało się zadość i deszcz musiał być.

 

DZIEŃ XI

Deszcz być nie przestał...do tego stopnia, że cały dzień przesiedzieliśmy w „domu”, nie licząc wyjścia na obiad.

 

DZIEŃ XII

Opady ustąpiły, więc, mimo pochmurnej pogody, panującej z resztą  nielicznymi przerwami od prawie dwóch tygodni, postanowiliśmy wybrać się na Przełęcz Krzyżne z Doliny Pięciu Stawów Polskich. Ta wycieczka miała być zwieńczeniem całej naszej podróży poślubnej, naczytaliśmy się bowiem o wspaniałych widokach z przełęczy. Widoki były zaiste wspaniałe, ale, niestety, tylko na stronę Doliny Pięciu Stawów (na drugiej stronie wisiała jedna wielgachna chmura przesłaniająca skutecznie wszystko) i w zasadzie tylko na stawy, bowiem chmury nie chciały się podnieść i wisiały na okalających dolinę szczytach, z biegiem dnia złośliwie się obniżając. Kiedy więc zaczęliśmy schodzić z Przełęczy Krzyżne do Doliny Pańszczyca, to nie było z niej już widać nic po żadnej stronie. Plusem tego dnia był jedynie brak deszczu.

 

DZIEŃ XIII

Ostatni dzień naszego pobytu w górach. Pogoda całkiem niezła (chmury wprawdzie, ale z licznymi przejaśnieniami), wyruszyliśmy więc do Doliny Chochołowskiej, aby wejść na Starorobociański Wierch. Co prawda, na ten dzień zapowiadane były burze, ale dopiero na popołudnie, byliśmy więc pewni, że do tego czasu zdążymy już zejść na dół. Ostatecznie zachmurzyło się, kiedy przeprawialiśmy się przez kosówki przy szlaku z Doliny Starorobociańskiej. Kiedy dotarliśmy na Siwą Przełęcz niebo wyglądało już mocno nieciekawie, ale wyraźnych symptomów zbliżającej się burzy jeszcze nie było. Pojawiły się one za to, gdy zmierzaliśmy od przełęczy w kierunku Starorobociańskiego i bardzo szybko przekształciły się w najprawdziwszą, straszliwą burzę, która dopadła nas 20 minut od szczytu. Dobrze by było, jakby była ta burza chociaż jedna, ale nie – musiały być trzy jednocześnie...Pioruny waliły z trzech stron i po stronie polskiej i po słowackiej, zaczął padać najpierw grad, a potem gruby, wręcz ziarnisty deszcz, a my nie mogliśmy zdążyć z ubraniem się we „flaki”, bo silny wiatr prawie powyrywał nam je z rąk. Kiedy nam się to wreszcie udało, zaczęliśmy schodzić ponownie do Siwej Przełęczy. Ponieważ burze dopadły nas w całkowicie odkrytym w terenie skalnym bez nawet jednego krzaczka dającego schronienie i możliwość przeczekania, nasze zejście bardzo szybko zmieniło się w bieg na oślep, na łeb, na szyję, byle tylko jak najszybciej znaleźć się na przełęczy i schować pod jakąś kosówką. Przez to całe gnanie w strugach deszczu i z piorunami na karku zgubiliśmy w pewnym momencie szlak i, żeby na niego wrócić, musieliśmy złazić po jakichś stromych,śliskich skałach, co nie byłoby zbyt przyjemnym doświadczeniem nawet w dobrych warunkach pogodowych. Przy każdym kolejnym uderzeniu pioruna prawie płakałam ze strachu, a deszcz lał się nam od góry w buty, wskutek czego po paru minutach znów zaczęło nam w nich chlupać. Na Siwą Przełęcz dotarliśmy przerażeni (a przynajmniej ja – jeszcze nigdy tak się burzy nie bałam), wyziębieni i przemoczeni. Przeczekaliśmy tam, razem z kilkoma innymi turystami, do końca burzy, a następnie, oni ruszyli w górę, a my w dół, do Doliny Chochołowskiej, bo niby gdzie mogliśmy się wybrać z, po raz kolejny, doszczętnie przemoczonym obuwiem? Ledwo zaczęliśmy schodzić z przełęczy, wypogodziło się do tego stopnia, że chmury odpłynęły i na niebie zapanowało piękne, letnie słońce...Podczas gdy my, wściekli, czekaliśmy w Dolinie Chochołowskiej na busa do Zakopanego, inni zapewne delektowali się widokami z najwyższego szczytu polskich Tatr Zachodnich. Druga burza przyszła wczesnym popołudniem, za co byliśmy jej wdzięczni, mogliśmy bowiem uczepić się przekonania, że dobrze zrobiliśmy zawracając z Siwej Przełęczy, bo inaczej nie zdążylibyśmy zejść przed kolejnym załamaniem pogody.

 

DZIEŃ XIV

Wracaliśmy do domu ze wspomnieniami ekstremalnych przeżyć z podróży poślubnej...Inna rzecz, że były to doznania nie do końca takiego rodzaju, jakiego życzyliby sobie młodzi małżonkowie...

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
aga63 · dnia 21.06.2013 08:03 · Czytań: 438 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 4
Komentarze
Quentin dnia 21.06.2013 10:20 Ocena: Bardzo dobre
Ciekawa podróż poślubna.
Bardzo aktywna. To uzmysławia mi, że trzeba wybierać takiego małżonka, który będzie w stanie dzielić z nami zainteresowania ;) Niby oczywista rzecz, ale podobno przeciwieństwa się przyciągają.
Chyba nie spotkałem jeszcze człowieka, który nie narzekałby na pogodę. A już na pewno nie spotkałem takiego turysty, który by sobie tego oszczędził. Częściej robią to ci, którzy wyjeżdżają nad morze, ale jak widać i w górach może być kapryśnie.
Cały czas namawiam do tego, żebyś nie wstawiała w tekście buziek. Wiem, że tekst był dodany wcześniej, a więc to rada na przyszłość. I bez tego widać, że jesteś wesoła :)
Pozdrawiam
aga63 dnia 21.06.2013 10:24
Wiem, wiem, jak zauważyłes, tekst był dodany wcześniej, więc buźki mogę wykasować dopiero teraz, co też, za twoja radą, niechybnie uczynię :)

Tak w ogóle to dzięki za zainteresowanie moimi tekstami - po zapoznaniu się z niektórymi twoimi, mogę powiedzieć, że to dla mnie zaszczyt ;)

Pozdrawiam również
al-szamanka dnia 21.06.2013 19:56 Ocena: Bardzo dobre
W Twojej relacji z podróży poślubnej starałam się nie widzieć deszczu i nie słyszeć wody chlupoczącej w butach.
Odbierałam ją raczej tak, jak objawiła mi się wędrówka podobnymi szlakami... wiele, wiele lat temu.
Cudna pogoda i przepiękna Dolina Pięciu Stawów.
Potem były inne... i cudowne, niezapomniane Śnieżne Kotły.
Czy miałam lepiej?
Nie wiem, ale wspomnienia są i to się liczy.

Myślę, że jeżeli taka podróż poślubna nic nie popsuje między dwojgiem ludzi, to znaczy, że są w stanie odbyć ze sobą całą wędrówkę życia :)

Fajne wspomnienia.

Pozdrawiam :)
aga63 dnia 21.06.2013 20:08
Cytat:
Myślę, że jeżeli taka podróż poślubna nic nie popsuje między dwojgiem ludzi, to znaczy, że są w stanie odbyć ze sobą całą wędrówkę życia


No właśnie, to może być niezły sprawdzian :)

Ale i tak było fajnie - w końcu przecież wróciliśmy cali i zdrowi :)

Pozdrawiam i dzięki za wizytę :D
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:73
Najnowszy:pica-pioa