Szlak z Wołosatego na Przełęcz Bukowską, a następnie poprzez Rozsypaniec i Halicz na Tarnicę, z zejściem do Ustrzyk Szerokim Wierchem to, według mnie i mojego męża, kwintesencja polskich Bieszczadów Wysokich. Chodzimy nim za każdym razem od naszego pierwszego wspólnego przyjazdu w Bieszczady i, mimo żmudnej (aczkolwiek bardzo urokliwej) drogi na Przełęcz Bukowską, nigdy nie mamy go dość. Dlatego też, kiedy okazało się, że moja przyjaciółka dojedzie do nas w „Biesy”, postanowiłam zabrać ją właśnie w tę trasę, żeby pokazać jej to, co w moich ukochanych górach najpiękniejsze. Był koniec kwietnia, więc busy jeszcze nie jeździły, a, że była nas czwórka, nietrudno się domyślić, iż „stopa” do Wołosatego nie udało nam się złapać i trzeba było tam dotrzeć piechotą. Droga jest to nie tyle ciężka, co nużąca – zakręt za zakrętem i ma się wrażenie, że się człowiek od tych zakrętów nigdy nie uwolni. No, ale jakoś doszliśmy. Tyle, że dziewczyny nie wiedziały jeszcze, że od Wołosatego do przełęczy czeka nas drugie tyle (a nawet więcej) też dosyć monotonną drogą szutrową z gdzieniegdzie prześwitującymi resztkami asfaltu...
Na szczęście trasa ta wiedzie w dość przyjemnych okolicznościach przyrody, a więc na Przełęcz Bukowską wszyscy dotarli w jeszcze dobrych nastrojach, pełni zapału, bo wreszcie zaczęło być widać góry, a nie tylko ciągle ten las i las. Rozsypaniec i Halicz zostały osiągnięte szybko i bez większych problemów, niejako „z rozpędu”, ale kolejny etap (Halicz – Tarnica) odbywał się już w akompaniamencie przebąkiwań Marty, że coś daleko strasznie ją ciągnę. Że pięknie, to prawda, ale ona to się już czuje, jak w jakichś Himalajach, a nie w niziutkich, niepozornych Bieszczadach...Tarnica, jako, że była ostatnim punktem programu, nieco rozładowała napięcia, ale jak zaczęliśmy zejście Szerokim Wierchem i Marcie coraz bardziej obcierały się stopy w adidasach, a końca połoniny nie było widać, to przebąkiwania zmieniły się w bluzgi na mnie, na Bieszczady, na buty i w ogóle na wszystko dookoła...Nie dostało się tylko Ewie, bo ona, tak jak Marta, nie znała tego szlaku, za to ja co chwila słyszałam pogróżki, że w ramach rekompensaty za to dręczenie górami, będę musiała jechać z Martą na narty...i, generalnie ciągle rozbrzmiewało hasło „pierdolone Himalaje”, przetykane wstawkami „kurwa mać” i „ja pierdolę”...Było w tym faktycznie dużo mojej winy, bo zapalając się do pokazania przyjaciółce Bieszczadów, nie wzięłam pod uwagę tego, że z niej to raczej jest turysta plażowy niż górski, a człowiek nieprzywykły do pokonywania tak długich tras (i to jeszcze w górach!) piechotą, może się zwyczajnie zmęczyć i żadnej przyjemności mieć z tego nie będzie.
W związku z powyższym, schodziło nam się dość opornie i coraz wolniej wśród akompaniamentu „pierdoleń” i „kurwowań” niosących się echem po połoninach. W końcu, jako, że trzeba było przecież dojść na kwaterę, to nawet Marta przestała w pewnym momencie protestować. Niestety, okazało się, że do czasu, ponieważ kiedy znaleźliśmy się w lesie i szlak zaczął prowadzić po korzeniach, co kawałek siadała i oświadczała, że ona dalej nie idzie. Nie miałam do niej o to absolutnie żadnych pretensji (raczej do siebie), ale zaczynałam się martwić, bo robiło się już późno, a my byliśmy ostatnimi turystami na tym szlaku. Nie chciałam jednak Marty pospieszać, bo przy jej zmęczeniu i zdenerwowaniu mogłoby to odnieść skutek odwrotny do zamierzonego, zatem jedyne rozwiązanie było takie, żebyśmy szli każdy własnym tempem, jednocześnie jednak nie tracąc siebie nawzajem z oczu. I tak Ewa, z słuchawkami na uszach, podążała pierwsza, parędziesiąt metrów za nią szedł Bogdan, a ja, jako, że czułam się winna i odpowiedzialna za przyjaciółkę, szłam za nim, ale spory kawałek przed nią, zatrzymując się i czekając na nią za każdym razem, jak siadała na szlaku. Zostało nam już naprawdę niewiele drogi, ale zmęczenie i poobcierane stopy doskwierały Marcie coraz bardziej, robiła więc sobie przerwy coraz częściej i na coraz dłużej, a ja stresowałam się coraz mocniej, bo miałam świadomość dosyć już późnej pory.
Jakby tego było mało, w pewnym momencie zaczęłam coś słyszeć. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim dźwiękiem, ale po paru odgłosach, kiedy upewniłam się, że to nie omamy słuchowe, byłam pewna jak niczego na świecie, co oznacza to niskie stękanie i pomrukiwanie. I wtedy oblał mnie zimny pot. Przyspieszyłam nieco, dogoniłam Bogdana, który oczywiście nie był niczego świadom, bo i też nic nie usłyszał i zakomunikowałam mu, że ma poczekać na Martę, a jak już do niego dotrze – powiedzieć jej, że nie możemy się dłużej zatrzymywać, bo ja słyszę gdzieś niedźwiedzia. Zostawiłam go sam na sam z tym szokującym komunikatem i zaczęłam zmierzać w kierunku Ewy, ale, że była dość daleko w przedzie i bałam się, że doganiając ją, za bardzo oddalę się od Bogdana i Marty, zaczęłam ją wołać. Jak się okazało, ja, przygłucha nieco na jedno ucho panikara, byłam, jak na złość, jedyną osobą, która usłyszała tego straszliwego króla bieszczadzkich kniei...Niestety, przez słuchawki na uszach Ewa dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że do niej krzyczę, zatrzymała się, zaczęła się odwracać w moim kierunku i nagle – stojąc bokiem do mnie, a przodem do świerku, który rósł przy szlaku – zamarła. Nie rozumiałam zbytnio, co to oznacza, ale na wyjaśnienia nie musiałam długo czekać, bowiem ona, odwróciwszy się wreszcie do mnie bardzo ostrożnie, oznajmiła „idziemy w górę, tylko powoli”. W tym momencie poznałam z autopsji, co oznacza powiedzenie „mieć nogi jak z waty”...Do tego czułam, jak kolana mi się trzęsą, a serce wali nie tam, gdzie powinno, tylko już gdzieś w głowie. Bałam się bardziej niż na tej przeklętej żaglówce na obozie żeglarskim. Kiedy doszli do nas Bogdan z Martą i uświadomiliśmy im, co się dzieje, Marta doznała szoku, wstąpiły w nią nagle jakieś nowe siły i zaczęła energicznie kręcić się wokół własnej osi. Zapytana przeze mnie co robi, odpowiedziała, że szuka kija. Na kolejne pytanie – po co, odparła tonem, jakby to było całkiem oczywiste, że na niedźwiedzia...Przekonaliśmy ją jednak, że kij na niedźwiedzia na niewiele się zda i trzeba po prostu jakoś zejść mu z oczu. Ewa stanęła z nim prawie oko w oko, jak wylazł spod świerka i zaczął iść po stoku, pod górę, doszliśmy więc do wniosku, że my musimy iść w drugą stronę, czyli w dół i zaczęliśmy schodzić wąwozem do strumienia, potykając się co chwilę, przewracając w suchych liściach i łapiąc się rękami wszystkiego, czego się tylko dało (w moim przypadku był to pień drzewa, jak się okazało, porośnięty jeżynami), żeby jakoś utrzymywać równowagę. Po kilku minutach chaszczowania osiągnęliśmy dół stoku i już do końca szlaku poruszaliśmy się tamtędy. Wielkie było nasze zdziwienie, kiedy po chwili wyszliśmy na drogę do Ustrzyk – uświadomiliśmy sobie wtedy, że ta straszna bestia spała (dopóki jej nie obudziliśmy...) nie dość, że przy samym szlaku, to na dodatek kilkaset metrów od wsi!
Niedźwiedzia więcej nie spotkaliśmy, cała historia skończyła się więc szczęśliwie, tyle tylko, że wieczór spędziłam wyciągając sobie pęsetą kolce jeżyn z dłoni...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt