Każdy z nas ma wspomnienia, do których nie chciałby wracać, a które przyciągają nasze myśli jak gówno muchy. Niekiedy obrazy te są nawet równie śmierdzące, co utwierdza nas w przekonaniu, że życie to jedno wielkie szambo. Pływamy w nim jak samotne odchody, czasem przyklejając się jedni do drugich i razem idąc z prądem, czasem zaś grzęznąc na wystającej z ziemi gałęzi, zostając milczącymi widzami tego cuchnącego spektaklu.
Długo powtarzałem sobie, że nie spiszę tego, co za chwilę przeczytacie. Ale umysł, jako przewrotny twór, lubi robić nam na złość. Z trudem potrafimy przypomnieć sobie twarz dziewczyny, którą chcielibyśmy oglądać każdego wieczoru, kładąc się spać. Za to szpetne mordy znienawidzonych przez nas ludzi patrzą na nas z każdego lustra, jak nędzna personifikacja kiepskiego dnia. Tak to już jest. Czasami myślę, że mózg to wymysł szatana. Przywołuje w pamięci przeważnie złe obrazy, ba, nawet te pozytywne potrafi przedstawić w niekorzystnym kontekście.
Mieszkałem w małej miejscowości, gdzie jedynym centrum rozrywki był sklep spożywczy, rozmiarami nie większy niż kibel na przeciętnej stacji benzynowej. Codziennie gromadziły się przy nim dziesiątki umorusanych dzieciaków po butelkę lemoniady na kreskę. My, starsi, piliśmy browary, choć mieliśmy po paręnaście lat. Patologia, powiadacie? Spójrzcie na nawalonych nastolatków w klubach; dziewczyny w minispódniczkach na wysokich obcasach, chodzące jak koczkodany, kolesie z żelowym czubem na głowie i napuchniętymi rozporkami. To jest żenada. My piliśmy puszkę taniego piwa – składem i smakiem bardziej przypominało mocz, nigdy nie ustaliliśmy, jakie były proporcje – na trzy dni. Przyznacie, że to całkiem rozsądna doza, prawda? Poza tym nigdy nie ukrywaliśmy tego przed innymi. Cieszcie się – mówili do nas ze strapionymi twarzami i wymuszonymi uśmiechami – bo to pierwszy i jedyny objaw dorosłości, jaki was w życiu czeka. To było poniżej pasa, jednak po pewnym czasie zdaliśmy sobie sprawę ze słuszności tych słów.
Owszem, ciągnęło nas do wyżej wspomnianej dorosłości jak każdego zdrowego chłopaka, który ma w sobie choć namiastkę testosteronu i zmierza nieubłagalnie w wiek dojrzały. Interesowały nas zabawy, dziewczyny, bójki, seks, samochody, pieniądze, praca. Nie było niczego. Picie piwa wywoływało u nas niezdrową ekscytację. Wy tego nie zrozumiecie. Mówią, że życie w mieście jest trudne; ludzie, miejsca, pokusy. Wierzcie mi, brak pokus jest jak pocisk w czaszce po nieudanym samobójstwie; pozwala ci żyć, ale nie serwuje niczego poza bólem. Narząd nieużywany z czasem zanika; percepcja również mieści się w tej regule.
Mimo że znaliśmy się nawzajem, każdy miał przed sobą tajemnice. Z czasem było ich coraz więcej. Nasze życie było jak pokój bez drzwi i okien; niewiele z niego braliśmy, oddawaliśmy jeszcze mniej. Z czasem zostaliśmy więźniami we własnych celach umysłu, odcinając się od świata, który nigdy nie przyznawał się do znajomości z nami. Każde spotkanie z czymś niewytłumaczalnym, a spotkania takie zdarzały się cholernie rzadko, były tak intymne, że kryliśmy je w wyimaginowanych sejfach z grubej pancernej blachy, ciesząc się własną wyjątkowością. Zawsze potrafiliśmy dochować sekretu, a miał go każdy z nas.
Dla mnie osobistą tajemnicą był widok opuszczonego budynku na przedmieściach miasta i dziecięca zabawa w chowanego. Grupka zaniedbanych, młodych istot, które nie czeka nic poza żałosną egzystencją wśród smrodu przepoconych ciał, zatęchłych glinianych domów, patologicznych i zabiedzonych rodziców oraz perspektyw pokroju brakującej kromki chleba na nadchodzące jutro. Do dziś na wspomnienie tego widoku ogarnia mnie wściekłość, bo wiecie co? Zamiast doskonałego dzieła wszechmocnego Stwórcy widzę globalną dziurę zabitą dechami, w której nażarci i silniejsi przepędzają słabszych od koryta. Czasami słucham komentarzy księży na temat różnej maści zła. „Cóż, to okrutne, ale widocznie taki był plan wobec nich” Pocieszające, prawda? Taki był mój plan – powiedział Bóg, patrząc zakłopotanym wzrokiem na zalany świeżą kawą notatnik.
Widziałem ich podczas jednego z samotnych spacerów. Wracałem do domu trochę później, niż zwykle. Miałem powód.
Przez ponad godzinę stałem za drzewem i podglądałem dziewczynę z okolicy. Była ładna, najładniejsza na wsi, jakkolwiek to zabrzmi. Patrzyłem, jak w łunie lampki naftowej siedzi przy książce - poniszczonej, bo co chwila ze zdenerwowaniem odrzucała wylatujące kartki to w lewo, to w prawo. Mama przyniosła jej herbatę. Żebyście widzieli, jak ją piła. Brała kubek, ciągle zapatrzona w papier, podnosiła rękę kilka centymetrów w górę, w dół, w górę, w dół, już przybliżała go do ust, ale bohater w jej papierowym świecie musiał zrobić coś niezwykłego, bo szkło znów wędrowało na blat stolika. I tak bez przerwy. Na ten widok ściskało mnie w dołku. Znowu rozbolała mnie głowa. Chciałem wrócić tam następnego dnia, ale wypadki potoczyły się zupełnie inaczej.
Byłem w połowie drogi, gdy usłyszałem dziecięcy śmiech. Dochodził z jednego ze starych budynków gospodarczych. Ludzie mówili, że szkraby lubią bawić się tam w chowanego, ale nigdy nie przywiązywałem wagi do tej informacji. Zmierzchało już, w półmroku nie widziałem kałuż na polnej drodze. Zaliczyłem ich dostatecznie dużo, by przemoczyć sobie trampki. Uszedłem może dwieście metrów i zobaczyłem tych nicponi. Księżyc oświetlał budynek i plac przed nim, jakby w odruchu litości podarował im resztkę swojego blasku. Przyjrzałem się bliżej. Oczywiście, znałem ich. No tak, to ich śmiech co wieczór niesie się w powietrzu! Poczułem się oświecony.
Franek był najmłodszy, miał pięć lat i energii za trzech, nosił jesienną kurtkę nawet w letnie wieczory. Często chorował, miał słabe płuca i jeszcze słabszy układ odpornościowy. Gdy matka ze łzami w oczach spytała „dlaczego?”, lekarz wcisnął jej w usta paczkę papierosów. Paliłaś jak smok, trzeba było je jeszcze żreć – podsumował i wygonił z gabinetu za – jak to później określił – Trucie Dupy. Słusznie lub nie, Franek nie przestawał łapać kolejnych infekcji i przeziębień. Lekarz widywał się z nim regularnie, z matką nie chciał mieć do czynienia. Nie dziwię mu się.
Kolejny był Oskar. Miał sześć lat, był ładnym, ale zaniedbanym dzieckiem. Mało kto chciał się z nim bawić. Z prostego powodu. Śmierdział. Nie powinno się tak mówić o maluchach, ale taka była prawda. Oskar śmierdział, a ich rodziców to nie obchodziło, bo walili jeszcze bardziej. Zawsze było mi go szkoda. To bardzo inteligentny chłopiec i wiedział, dlaczego grono jego znajomych jest tak nieliczne. Próbował to zmienić, ale deszczówka raz na tydzień to kiepski substytut dla bieżącej wody. Naprawdę się ucieszyłem, że co wieczór przychodzi tutaj i z uśmiechem stawia czoła trudnej rzeczywistości. Co najważniejsze, nie sam.
Sebastiana poznałem po czerwonej skórze i maści, która w świetle księżyca nadała mu połysku niczym porcelanowa rzeźba. Od zawsze miał problemy ze skórą, światło słoneczne paliło go żywym ogniem. Jakiś defekt genetyczny. Funkcjonuje tylko nocą. Może to dla niego chłopcy urządzają regularne zabawy.
Gabriela była rówieśniczką Sebastiana. Miała zdrową skórę, ale nogi i pas opinały żelazne usztywnienia. Nie mogła chodzić, jej rodzice zadłużyli się i kupili specjalne przyrządy, by mogła bawić się z innymi. Nie jest w pełni sprawna, ale jej kolega–wampirek pomaga jej na każdym kroku. Razem nawet się chowają.
Ostatni był Kacper. Szczycił się wiekiem ośmiu lat i uważał za najbardziej dorosłego. Traktował wszystkich raczej jak niedorozwinięty ojciec niż przyjaciel. Wzbudzał jednak szacunek i reszta grupy go słuchała. On sam ciągle narzekał na żołądek. Ile to razy przerywał zabawę, gnany nagłą potrzebą do wychodka obok starego budynku.
Coś łączyło ich wszystkich. Dopiero po czasie zdałem sobie sprawę, że nigdy nie widziałem ich z rodzinami. Zawsze byli sami, zawsze wieczorem, zawsze podczas zabawy. Wtedy puściłem tę myśl mimochodem. Głowa znowu przypominała o sobie tępym bólem.
Dzieciaki rozmawiały ze sobą, podskakiwały na przerzedzonej trawie. Już miałem się odwrócić i podążyć do domu, gdy z głębi budynku dobiegł mnie obcy głos. Był wiekowy i miękki, choć brzmiał jak pretensja babcinej dewotki na wieść o tym, że jej wnuk nie poszedł w niedzielę do kościoła. Nie myliłem się zbytnio. Przez okno prześlizgnęła się staruszka i ruszyła do grupki na placu. Stanęła pośrodku, a mały tłumek objął ją czule. Kto to był? Dziś już wiem.
Kobieta powiedziała coś do maluchów. Te rozproszyły się w poszukiwaniu kryjówki. 10! – zaczęła – 9! 8! 7! 6! 5! 4! 3! 2! 1! Szukaaam!!!
Nie od razu rozpoczęła poszukiwania. Dała maluchom kilka długich sekund ekstra. Otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Wyjęła z kieszeni plastikowy worek. Podeszła do dużej beczki z lewej strony muru, odsunęła wieko. Nawet w ciemności widać było zielonkawy pył, który buchnął z wnętrza. Widok tego, co wyjęła, przyprawił mnie o ciężkie wymioty.
Z beczki po starych nawozach wyciągnęła martwe ciało malutkiego dziecka. Wrzuciła do worka, jak zużytą chusteczkę, i poszła dalej. Obok głównego wejścia leżała stara lodówka. Babcia otworzyła drzwiczki i wyciągnęła z nich kolejne zwłoki. Następnie podeszła do zardzewiałego kosza na śmieci. Kopnęła w niego – nie podejrzewałem jej o taką siłę. Z dziury posypały się puste opakowania, zepsute jedzenie i jeszcze jedno dzieciątko. Jęknąłem z przerażenia. Staruszka to zauważyła. Spojrzała na mnie i palcem wskazała coś na szerokich schodach wejściowych. W obliczu takiej grozy moje zmysły wyostrzyły się znacznie i dokładnie dostrzegłem złamane wpół ciało kilkumiesięcznej dziewczynki. Kobieta szukała piątego dziecka, ale kryjówka była za dobra. Musiała zadowolić się czwórką nieżywych.
Chciałem, bardzo chciałem krzyknąć, ale groza tego przedstawienia odebrała mi głos. Upiorna czarownica zebrała wszystkie dzieci i z pełnym workiem podążała do wnętrza starej fabryki. W drzwiach spojrzała na mnie i pomachała mi. Jej spojrzenie mówiło: Jeszcze się kiedyś spotkamy.
Miała rację, zakładając oczywiście, że spojrzenie może mówić.
Nie wróciłem do domu. Padłem zemdlony na ziemię i zasnąłem na długie godziny.
Gdy się obudziłem, babci ani dzieci nie było. Leżałem w szeleszczącej trawie, po lewej mając własne wymiociny. Podniosłem się i na miękkich nogach ruszyłem w stronę fabryki. Poszedłem na tyły budynku. Tam, na wysokiej i gładkiej ścianie, przytwierdzone były tabliczki. Jedna z nich została przyklejona dosłownie parę godzin temu. Napis na niej głosił:
KACPEREK, ŻYŁ 10 MIESIĘCY, OFIARA PRZEMOCY DOMOWEJ
DOŁĄCZYŁ DO GRONA ANIOŁKÓW
Przeczytałem napis i rozpłakałem się. To dlaczego ciągle bolał go żołądek. Ile kopniaków ojca wytrzymał? Nie chcę wiedzieć.
Rzuciłem okiem na pozostałe tabliczki. Było ich mnóstwo. Zajmowały większość ogromnej ściany, ale domyślałem się, że ten mur przyjmie jeszcze wiele kamiennych wizytówek. Wszystkie ofiary nie skończyły trzech lat, za to kończyły w najróżniejszych okolicznościach; zamrożone w lodówkach, schowane w śmieciach czy beczkach po nawozach, przypalane papierosami, bite, spuszczane w klozecie. Znowu rozbolała mnie głowa.
Od tej pory regularnie chodziłem wieczorami przed mur fabryki. Babcia uszykowała mi nawet specjalne krzesło, z którego mogłem podziwiać dzieciaków. Tabliczka Gabrieli i Sebastiana pojawiła się po kilku dniach. Oskar dołączył dobę później. Najtrudniej było z Frankiem. Zamrażarka, w której zaraz po porodzie umieściła go matka, znajdowała się w piwnicy. Minął dobry miesiąc, zanim on jako ostatni z paczki zdołał schować się babci. Ale to wcale nie znaczy, że staruszka nie miała się z kim bawić. Nieszczęścia chodzą parami, ale uwzględniają też wielokrotności.
Chętnych przybywało z dnia na dzień. Bo codziennie ktoś skazuje żyjącą w nieświadomości istotę na śmierć. Cieszyłem się, gdy staruszka chodziła zakłopotana wokół fabryki, nie mogąc znaleźć któregoś z dzieciaków. To dobrze. Biłem mu wtedy głośne brawo, bo opuszczał swój piekielny labirynt. Zbrodnia wychodziła na jaw, a zwłoki były chowane z należytym szacunkiem. Nie leżały w lodówce, koszu na śmieci, w piwnicznej ziemi czy przykryte kamieniami.
Któregoś dnia moje krzesło zniknęło. Przyszedłem jak zawsze, tym razem jednak babcia zawołała mnie do siebie. Podszedłem do grupki maluchów. Zrozumiałem. Zostałem zaproszony do zabawy.
Babcia zaczęła odliczanie. Z dziecięcym zapałem począłem szukać kryjówki. To wcale nie jest takie proste. Przez parę dni znajdowała mnie pierwszego i wrzucała na samo dno plastikowego worka.
Jak widzicie, u nas każdy ma swoje sekrety. Jednak my traktujemy to słowo śmiertelnie poważnie. Nasze tajemnice zabieramy do grobowych desek, gdziekolwiek one są.
Ciekaw jestem, kiedy uda mi się uciec starowince. Kiedy ktoś zainteresuje się losem dwuletniego dziecka, które skończyło ze zmiażdżoną główką w futrynie drzwi, jak fatalna pamiątka niemieckiego okrucieństwa z czasów wojny. Zważając na czas, od kiedy mieszkam w miasteczku, ten mord musiał być skrupulatnie zatuszowany. Pozostaje mieć nadzieję, w takim grajdole jak ten to jedyna deska ratunku. Czekam z niecierpliwością, bo głowa boli mnie coraz bardziej, a kryjówek zaczyna brakować. Tyle dzieci się tu bawi. A co się stanie, jeśli nie zdążę schować się na czas? Skoro jest nagroda, musi być i kara, prawda?
- Szukaaam!!!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt