Nic - NN
A A A

Nie mogę patrzeć w te głębokie, szare oczy pełne stoickiego spokoju. Spoglądają beznamiętnie, jak gdyby zupełnie nic się nie działo. Jak gdyby między nami nic nigdy nie było – i jakby to nic nie miało się zaraz skończyć.

Odwracam wzrok i słyszę jak Vyga krząta się po sieni, zbierając rzeczy. A więc to wszystko? Oto całe nasze pożegnanie? Na nic więcej nie zasłużyliśmy po tych trzech latach?

Zerkam na niego akurat w chwili, gdy zbyt gwałtownie ściąga sakwę ze stołu i przypadkiem potrąca gliniany dzbanek. Naczynie nie ma szans w starciu z drewnianą podłogą. Vyga nawet nie zwalnia.

Przypina miecz, zakłada podróżny płaszcz, przerzuca tobołek przez ramię. I w końcu podchodzi do mnie, podzwaniając kolczugą. Przygląda mi się tak, że aż zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie chce czegoś powiedzieć, ale usta mu nawet nie drgną.

A niech go szlag!

Nie, nie, zaraza, nie rozpłaczę się przecież. Skoro nic go nie obchodzi nasze rozstanie, to z jakiej racji mam ryczeć? Bo tak należy? Bo gdy mężczyzna odchodzi, kobieta powinna żegnać go jak małoletnia beksa zamiast równie godnie jak on spotkać przeznaczenie? Nie, będę twarda, nie dam się. Tylko czemu tak niemiłosiernie gorąco swędzą mnie oczy? Mrugam parokrotnie, odpędzając łzy.

Idź już. Błagam, wyjdź. Niech się stanie, co musi się stać.

Vyga chyba słyszy moje myśli, bo odwraca się szybko i wychodzi. Bez słowa pożegnania. Jak to on. Patrzę za nim, dopóki ciemna sylwetka nie znika za horyzontem, potem cichutko zamykam drzwi chaty.

I dopiero wtedy wybucham płaczem.

 

***

 

Idziesz równym, dziarskim krokiem, wpatrzony tępo w przestrzeń przed sobą. Słońce stoi w zenicie, żar leje się z nieba. Ledwo wyszedłeś z domu, a już jesteś przepocony. Włosy zaczynają ci się lepić do twarzy, plecy swędzą, ekwipunek ciąży. Kolczuga, miecz, sakwy... Żałujesz, że nie masz konia. Dlatego właśnie zaciagasz się już teraz – wiesz, że werbunek by cię nie ominął. A tak masz przynajmniej szansę dostać  wierzchowca, dla spóźnialskich nie starczy.

Najcięższe jednak masz serce. Sam się sobie dziwisz. Nie zwykłeś oddawać się sentymentom ani rozpamiętywać przeszłości. Nie zwykłeś płakać ni tęsknić. A mimo to tym razem czujesz się dziwnie, jak gdyby czegoś było ci brak. Jak gdybyś stracił coś ważnego, coś, o co należało walczyć gorliwiej niż planujesz walczyć na wojnie, do której wzywa król.

Nic nie rozumiesz.

Usiłujesz pozbierać myśli, przypominając sobie szczegóły obwieszczenia. Skąd wiadomo, że nadchodzi wojna? Ach tak, szpiedzy i incydenty na granicy Królestwa Badeloru i Cesarstwa Hetrei. A nie wierzyłeś, że w końcu nadejdzie dzień zemsty Hetrejczyków, wyśmiewałeś w karczmie wędrowców, którzy zapowiadali wojnę. No i teraz masz, na co zasłużyłeś. Wojna nie tylko przychodzi za twojego życia, ale nawet pozwala ci wziąć udział w masakrze, która odbędzie się gdzieś na kresach królestwa. Bo co do tego, że starcie będzie masakrą nie masz najmniejszych wątpliwości – wiele lat temu widziałeś przecież jak walczą Hetrejczycy. I nigdy nie zapomnisz wilczych oczu wojownika, który jednym zdradzieckim cięciem odrąbał głowę twojemu ojcu.

Dlatego zaciągasz się do armii, dlatego idziesz w skwarze, obwieszony żelastwem jak tania dziwka tandetnymi błyskotkami.

To dziwne, ale myślałeś, że jeśli w końcu nadejdą te czasy, będziesz gorzał od nienawiści i żądzy mordu, równie wilczo jak twoi wrogowie pożądając widoku nieprzyjacielskiej krwi rozlewanej przez sprawiedliwe ostrza. Idziesz zaś teraz z pustką w sercu. Gdzież się podział rozpalający trzewia gniew? Gdzie szukające drogi na pole chwały męstwo? Czy wszystko to odebrała ci ciemnowłosa kobieta, z którą się nawet nie pożegnałeś?

Właściwie to chciałbyś mieć do niej żal lub może nawet ją znienawidzić. Chciałbyś znaleźć w sobie siłę do wściekłości i szału, które poprowadziłyby cię w nadchodzącej wojnie, bo poprzysiągłeś pomścić ojca. Tak przecież trzeba. Wiedziałeś to już jako dziecko. Niejednokrotnie wygrywałeś pojedynki z kolegami zapalczywością nadrabiając braki w sile fizycznej i technice walki. Czasem było ci wstyd, że wyobrażałeś sobie przyjaciół jako Hetrejczyków i dzięki temu pokonywałeś nawet starszych i silniejszych od siebie. Teraz wiele byś oddał za możliwość odzyskania dawnej zawziętości.

Nikt jednak ci jej nie zwróci. Nie potrafisz już unieść się złością, wspomnienie śmierci ojca wydaje ci się blade, płaskie – jak gdyby było sceną z życia niezbyt lubianego bohatera opowieści snutej przez wędrownego bajarza, stworzoną przez twoją wyobraźnie na ułamek sekundy wizją zadeptywanej mrówki, ściśniętej w palcach muchy czy rozerwanego na pół motyla.

Podeszwy butów chrzęszczą na żwirze, kolczuga śpiewa metalicznie w rytm twoich kroków. Nie czujesz zupełnie nic. Odsuwasz wszystkie myśli.

Idziesz.

 

***

 

Wielki gniady ogier kłusuje raźno przed siebie, od czasu do czasu parskając radośnie. Uszy ma postawione, łeb uniesiony. Chciałby przyspieszyć, dać upust nagromadzonej energii, ale za każdym razem nadziewa się na ostre wędzidło.

W kulbace telepie się młody chłopak. Droga, starannie wykonana zbroja lśni oślepiającym blaskiem, nowiutkie siodło skrzypi przy każdym ruchu, wyszywane złotymi nićmi sakwy kołyszą się delikatnie na trokach.

Jeździec całkiem nieźle udaje, że ani trochę nie przeraża go perspektywa zaciągnięcia się do armii. Rozkaz króla to rozkaz króla, skoro każdy zdolny do walki mężczyzna ma się zaciągnąć, to on też musi. W końcu jest teraz głową rodu Bretora. Nieważne, że nie ma jeszcze piętnastu lat. Honor nakazuje usłuchać królewskiego rozkazu. I Brenar słucha. Jedzie.

Stara się utrzymać równy kłus, szarpiąc prącego naprzód wierzchowca aż ręka mu cierpnie od ciągłego ściągania wodzy. Po godzinie walki z koniem ma dość. Popuszcza wodze i wbija pięty w boki zwierzęcia. Niech leci, głupie bydlę, skoro tak bardzo chce.

Bydlę zaś z miejsca rusza szalonym cwałem, przyprawiając start radosnym strzałem tylnych kopyt w powietrze. Jeździec przez chwilę frunie nad siodłem, potem ciężko opada z powrotem.

I dalej już lecą razem, koń młóci gościniec, jak gdyby tylko ten jeden raz w życiu miał biec co tchu, korzystając z chwili wolności i szczęścia, Brenar rozbija się boleśnie o twardą kulbakę, ale nie spada.

Sam nie wie ile tak pędzi nim udaje mu się ściągnąć konia, ale potem, ani przez następne dni nie musi już się bić o utrzymanie kłusa, gniadosz idzie równo i chętnie.

Spędza w siodle niemal tydzień nim w końcu dociera do celu. Harmia wita go gwarem uliczek, choć tym razem nie jest to zwykły, jarmarczny gwar, który Brenar pamięta z dzieciństwa. Ludzie szepcą, krzyczą i jęczą głównie o wojnie, armii, zaciągach. Z rzadka ponad hałas wybija się skrzekliwe „jajka, świeże jajka!” starej przekupki lub ciąg obelg wyrzucanych na zmianę z ust dwóch przechodniów.

Wszędzie są zbrojni. Przyjezdni, bo ubrani przeróżnie, noszą najrozmaitsze rodzaje broni i w większości snują się po mieście, znudzeni oczekiwaniem na wymarsz lub piją piwo w spelunach na obrzeżach. Kwiat armii Badeloru, sędziowie mający zadecydować o przyszłości królestwa.

Brenar bez trudu odnajduje zajmującego się zaciągiem oficera. Starszy jegomość z blizną na policzku i brakami w uzębieniu ma rangę kapitana, ale zachowuje się, jakby był co najmniej marszałkiem. Gołym okiem widać, że nie cieszy się sympatią wśród rekrutów. Brenar ogranicza się do chłodnej uprzejmości i zostaje równie chłodno oddelegowany do obozu wojskowego.

Wyjeżdża poza mury Harmii i ogląda obóz z wysokości siodła. Niezbyt równo rozstawione, postrzępione namioty ciągną się po horyzont, różnoraka broń wala się naokoło, ludzie łażą po obozowisku, kłócą się, czyszczą broń lub palą fajki. Brenar nie przywykł do takiego rozgardiaszu, ale zwiedza dalej – w końcu lada chwila sam będzie musiał wmieszać się w ten tłum.

Gdzieś za namiotami majaczy sklecona naprędce zagroda dla koni. Nie podjeżdża – już z daleka widzi, że jest ciasna, a stłoczone zwierzęta niedokarmione. Niektóre to wielkie, ciężkie konie pociągowe skonfiskowane chłopom, doskonałe przy pługu, ale nienadające się do pracy pod siodłem. Są też wierzchowce, w większości nieźle utrzymane, choć Brenar dostrzega kilka, którym i z tej odległości można by policzyć wszystkie żebra.

Zawraca swojego rumaka i rusza z powrotem ku miastu. Oddelegowany czy nie, nie zamierza tutaj zostać, przeprowadzi się do obozu po wymarszu. Póki ma pieniądze i możliwość ich spożytkowania, opłaci nocleg w karczmie i stajnię dla konia. Z dobrym jedzeniem dla nich obu – bo potem bedą już tylko skąpe wojskowe racje grochówki i starego siana. Fuj.

 

***

 

Teraz jesteśmy żołnierzami. Ziściły się dawno zapomniane marzenia małych chłopców i oto jesteśmy tu, pod murami Harmii, czekając na rozkaz dowódcy. Nie jesteśmy już dziećmi śniącymi o epickich bitwach, szlachtowaniu wrogów ze stojącego dęba białego ogiera niczym koślawi bohaterowie niezbyt udanych obrazów. Teraz z dumą wypinamy pierś, nazywając się żołnierzami. Świadomi czym jest wojna, pomimo czekającej nas nędzy i nieuniknionych ran aż płoniemy żądzą walki, boju o królestwo Badeloru, którego ziemie żywią nas hojnie od małego, a którego król jest naszym umiłowanym, łaskawym panem. Pójdziemy w bitewny ogień z jego imieniem na ustach, nie żałując potu i krwi, nie szczędząc wysiłków w walce z wrogiem. Pójdziemy bez wahania.

Ale jeszcze nie dziś. Póki nie ma rozkazu do wymarszu, póki jeszcze nadciągają nowi ochotnicy, póki mamy czas – siedzimy tu. Jemy, pijemy, bawimy się. Żyjemy. Jak wolni ludzie, nad którymi nie wisi widmo wojny, śmierci i głodu. Smakujemy każdą chwilę żartując lub kłócąc się, budując, naprawiając lub niszcząc, leżąc lub biegając. Bo potem nie stanie na to sił. Potem pójdziemy w bój, by unieść sprawiedliwe ostrza nad głowy wrogów, przekrzykując imieniem króla bitewny hałas.

O ile będziemy dostatecznie trzeźwi. Lub dostatecznie pijani.

 

***

 

Zawsze tacy byliście. Żądni krwi wojownicy, nigdy niedający za wygraną, niepoddający się, walczący zawsze, wszędzie i o wszystko. Nie jak lud podległy światłemu cesarzowi, lecz jak wilki uległe wobec silnego, jeszcze groźniejszego basiora.

Jeśli czegoś chcecie, to nie bawicie się w dyplomację ani handel, po prostu to sobie bierzecie, w zamian zostawiając krew, śmierć i pożogę. Kradniecie pieniądze, gwałcicie kobiety, zabijacie niewygodnych ludzi i podbijacie ziemie bez oglądania się na sumienie i moralność.

I tym razem jest tak samo.

Basior upatrzył sobie żyzne ziemie Badeloru i zażyczył, aby je zdobyć. Więc idziecie całą ogromną, krwiożerczą, a jednocześnie doskonale zorganizowaną watahą, by kraść, gwałcić, zabijać i zwyciężyć kraj, który raz już przemierzyliście, by zniszczyć leżącego dalej na południe wroga. Przecież tylko głupi nie wykorzystałby szansy, jaką daje niedawne osłabienie sąsiadującego królestwa i nie najechałby go. Wy nie jesteście głupi. Jesteście zdobywcamy. Zwycięzcami. I niechaj cały świat drży na dźwięk waszego imienia!

Oto nadchodzicie, żołnierze Hetrei!

 

***

 

Siedzą wokół stołu, jak małe, brudne małpki, z rozdziawionymi pyszczkami i wielkimi, lśniącymi oczami. Jak głodzone zwierzątka przyglądające się pełnej misce, niepewne, czy wolno z niej uszczknąć choć kęs strawy. Siedzą i patrzą, zasłuchane, wciąż niedowierzające, że poświęca się im tyle uwagi. Nikt nigdy im niczego nie opowiadał, więc chłoną opowieść o wielkiej wojnie, której żadne z nich nie może pamiętać, a która obdarzyła je nędzą i sieroctwem od samego początku. Owoce gwałtów i dzieci zamordowanych, zagubione lub porzucone – nieliczne dostały drugą szansę i trafiły do przytułku.

A teraz siedzą, wsłuchane w opowieść snutą przez byłego bajarza, którego wojna także pozbawiła domu i celu, i który znalazł dach nad głową w przytułku dla sierot, gdzie w zamian za miejsce przy ogniu i miskę kaszy pomaga, jak umie, kuśtykając na zesztywniałych nogach pomiędzy sienią a kuchnią lub zajmując podopiecznych przydługą historią, której wcale nie ma ochoty opowiadać, ale nie umie odmówić błagalnemu wzrokowi tych umorusanych małych surykatek.

A surykatki siedzą wokół stołu, z fascynacją wymalowaną na chudych buziach i niemo proszą o każde kolejne słowo, zdanie, każdy wątek opowieści. Każdą chwilę, w której ktoś się nimi zajmuje, poświęca trochę swojego cennego czasu, każdy przejaw uprzejmości. Doceniają to.

Nic innego nie mają.

 

***

 

Nie myślałam, że będzie aż tak źle.

Wiedziałam, że czeka mnie tęsknota, pustka i smutek. Wiedziałam, że noc w noc nie będę mogła zasnąć i tulenie się do poduszki tego nie zmieni. Wiedziałam, że będzie mnie świdrował strach o Vygę i niepewność jego powrotu.

Ale nie spodziewałam się, że tak bardzo będzie mnie bolało wspomnienie pożegnania. Że tak bardzo będzie mi wstyd. I że jeśli on nie wróci, to nigdy sobie nie wybaczę. Bo nie po raz pierwszy uniosłam się dumą i nie po raz pierwszy płaci za to kto inny. Już dawno powinnam się do tego przyzwyczaić i wyzbyć poczucia winy – albo zerwać więzi łączące mnie z innymi.

Ale obydwa rozwiązania mnie przerastają.

Nawet jeśli tak by było najlepiej, w jaki sposób mam zostać nieliczącą się z innymi zimną suką, jak pokonać własne sumienie i zapomnieć, że tuż za czubkiem mojego nosa rozciąga się świat, w którym żyją inni ludzie? Jak porzucić tych, którzy odcisnęli na mnie swoje piętno i zmienili niemal nie do poznania? Jak odejść od wszystkiego, co zdążyłam pokochać całym sercem?

Nie umiem. Nie chcę.

Tęsknię za nim tak, że aż wyć się chce.

A przecież wciąż pamiętam jak kochałam wolność samotności, niezależność i swobodę, nieustanną wędrówkę niegdysiejszego, niemal koczowniczego trybu życia. Beztroskę.

A któregoś dnia przyszedł on – i zabrał mi to wszystko, ot tak, po prostu. Było i nie ma. Abrakadabra, zakochałam się. Świata nie widzę i jestem całkowicie zależna od tego jednego człowieka. I podoba mi się to, za nic bym nie wróciła do tamtej beztroski. Nawet jeśli teraz umieram ze strachu o niego i gniję z tęsknoty.

Dla niego warto.

 

***

 

Nawet nie zauważasz, jak szybko mijają dwa tygodnie mozolnego marszu. W zasadzie przywykłeś już do wędrówki tak bardzo, że mógłbyś już nic innego w życiu nie robić – tylko iść, iść, iść. Wędrówka jest swoistą przyjemnością, oczyszcza umysł z niepotrzebnych myśli, a im więcej rzeczy dźwigasz na plecach, tym więcej myśli okazuje się być tymi niepotrzebnymi.

Więc idziesz już rutynowo, sprężystym krokiem, niezmordowanie. Znasz drogę, bo byłeś już kiedyś w stolicy Badeloru. Niby tylko tuż za murami, ale jeśli dotrzesz tam, to znalezienie punktu zaciągów nie powinno być żadnym problemem – zwłaszcza że nie łudzisz się, iż będziesz pierwszy. Masz tylko nadzieję, że starczy jeszcze dla ciebie wierzchowców, bo wcale nie chcesz trafić do piechoty. Nie żebyś nie lubił podróżować pieszo, przecież masz wprawę. Ale uraz urazem – nie chciałbyś iść w ślady jedynego piechura, którego znałeś. Swojego ojca.

Przynajmniej jeszcze nie teraz. Tym razem to ty utoczysz wrogiej krwi, a nawet jeśli pisana ci śmierć, tanio skóry nie sprzedasz.

Z drżącym sercem wypełniasz nieliczne formalności, a potem gnasz na łeb, na szyję ku obozowi wojskowemu, ściskając w ręce kawałek pergaminu z podpisem, nieco rozmazaną pieczęcią i niewyraźnie naskrobanymi kilkoma słowami, które mają ci zapewnić wierzchowca.

Od stajennego z daleka wionie alkoholem. Lustruje cię wzrokiem, potem zerka na przyniesiony przez ciebie świstek i wstaje z głośnym stęknięciem. Zatacza się, ale idzie, więc podążasz za nim, klucząc wśród namiotów, wymijając ludzi i przeskakując nad rozrzuconym tu i ówdzie sprzętem. Twój przewodnik przewraca się parokrotnie i choć niecierpliwość sprawia, że masz ochotę podciągnąć go z powrotem na nogi i zaprowadzić do widniejącej niewiele dalej zagrody, nie robisz tego. Czekasz, aż się podniesie i bez komentarza ruszasz dalej, teraz już bardziej obok niego niż za nim. Powstrzymujesz się od westchnięcia z ulgą, gdy w końcu stajesz przed ledwo trzymającą się na zawiasach furtką. Wchodzisz za pijaczyną i rozglądasz się.

Konie są tu przeróżne – za chude i za grube, ogromne i całkiem niskie, stare, przyprószone siwizną i zupełnie młode, chyba ledwie zajeżdżone, złowróżbnie odwracające się zadem i wyciągające głowy w oczekiwaniu na przekąskę, klacze i ogiery, lekkie wierzchowce i ciężkie konie pociągowe. Do wyboru, do koloru. Chaos.

Wszystkie mają na kantarach wycięte jakieś literki i numerki, zapewne służące ich identyfikacji. A potem podchmielony przewodnik łapie i przyprowadza ci siwego ogiera.

- Tsooo jez fuj koń... Saamietaj numeh na ka-asze.

Kiwasz głową i spoglądasz na kantar.

- I szyjć jutoo po szydziaofy ofes.

Znowu kiwasz głową.

- Ma jakieś imię? – pytasz.

- Soo?

- Pytam – powtarzasz głośno i wyraźnie – czy ten koń – Wskazujesz zwierzę – ma imię.

- Aaaahhh... tso jes koń.

- Tak. Ale jak ma na imię?

- Koń. Tso koń jes.

- Aha. Rozumiem – mruczysz z przekąsem i natychmiast tego żałujesz.

- Nhoo! Tso sie ozujemy! – Mężczyzna z radości chyba ma ochotę poklepać cię po plecach, ale niemal traci równowagę i natychmiast się reflektuje. – Nhoo, to a musze ijśś, ho jinni...

Nie słuchasz już stajennego pijaczyny, odwracasz się do konia i usiłujesz rozszyfrować niezbyt kaligraficznie wycięte w niegdyś porządnym, a obecnie już mocno podniszczonym skórzanym kantarze znaki. Nie udaje ci się to, więc bez wahania wyciagasz nóż i dostawiasz obok jeszcze cztery literki, które jednoznacznie zidentyfikują właściciela siwka.

Głaszczesz zwierzę po długiej szyi, obmacujesz trochę zbyt wystające żebra. Koń nie jest doskonale utrzymany, ale powinieneś na nim dojechać aż do północnej granicy. Czy uda ci się stanąć na nim do boju – to już inna sprawa, ale postanawiasz się na razie tym nie martwić. Zostawiasz rumaka i wracasz do obozu. Miałeś sobie zorganizować nocleg, dogadać się z mieszkańcami jakiegoś namiotu i z nimi zamieszkać, bo oficer odpowiedzialny za zaciągi stwierdził, że przydzielanie noclegu nie należy do jego obowiązków. Ale nie zamierzasz dzisiaj szukać przyjaciół na siłę, noc zapowiada się ładna i ciepła, wolisz spędzić ją pod otwartym niebem.

Wolisz być sam. Przynajmniej przez jakiś czas, nim pochłonie cię wir wojny, kłębowisko ludzi, koni i ostrzy.

Przechadzasz się między rzędami namiotów i omal nie potykasz się o porzucony, niepilnowany przez nikogo worek. Wewnątrz coś się przesypuje, więc pozwalasz ciekawości zwyciężyć. I w ten sposób odkrywasz prawdziwy skarb. Owies. Niewiele, może ze trzy garści, ale jest.

Rozglądasz się dookoła, ale nikt nie kręci się nawet w pobliżu. Zmierzcha, a ty, wiele sobie z tego nie robiąc, wracasz do zagrody. Wszystkie konie już z daleka czują, co niesiesz i gromadzą się przy ogrodzeniu, chciwie wyciągając łby.

Zostawiasz więc drogocenny worek poza ich zasięgiem i wchodzisz do środka, szukając swojego siwka. Zaciekawione zwierzęta skubią ci ubranie i trącają cię pyskami, jakaś gniada kobyła łaskocze cię chrapami po karku. Opędzasz się od tego towarzystwa, ale w miejscu odgonionych koni natychmiast pojawiają się kolejne, coraz bardziej nachalne. Nie wytrzymujesz i strzelasz w pysk podgryzającego cię karosza. Koń odsuwa się potulnie, chociaż nie poddaje się zupełnie i nadal lezie za tobą.

W końcu odnajdujesz siwego ogiera. Sprawdzasz znaki na kantarze, po czym ciągniesz go ku furtce. Idzie posłusznie, nie szarpie się, nie kombinuje.

Wiążesz go tuż za ogrodzeniem i podsuwasz worek. Zwierzę bez wahania wpycha głowę do środka i niemal dławi się pochłanianym owsem. Siwek musi być naprawdę głodny. W nikłym świetle zasypiającego dnia wygląda blado, niemal trupio. Jakbyś karmił upiora, a nie żywe zwierzę, które już niedługo stanie się nieodłącznym towarzyszem codziennych wędrówek, a potem walki. Oby.

Wpuszczasz konia z powrotem na padok, wyrzucasz worek i ponawiasz szukanie miejsca na nocleg. Nie szukasz długo – ledwie kawałek dalej rośnie kilka drzew, formujących wcale przytulne, zapraszająco puste schronienie. Bez namysłu rozkładasz się tam i choć kilku cwaniaków, w większości w towarzystwie skąpo odzianych panienek, próbuje różnych sztuczek, by odebrać ci ten nowy apartament, przeganiasz wszystkich i w końcu chyba pozostali potencjalni uzurpatorzy dowiadują się, że z tobą nie wygrają, bo masz spokój.

Przez pięć kolejnych dni dzielisz czas między cichą obserwację innych zwerbowanych żołnierzy a odwiedziny u siwego ogiera. Z koniem dogadujesz się coraz lepiej, wierzchowiec przychodzi na twoje wołanie do samej furtki, daje się głaskać i chętnie chrupie kupione na targu w stolicy marchewki. Czasem nawet wsiadasz na niego na oklep, dopinając do kantara znalezione wędzidło i dowiązujesz kawłek postronka, służący odtąd za wodze. Ogier z początku nie daje się prowadzić, chodzi zakosami, kluczy, tańczy i rzuca łbem. Trzeciego dnia jest już lepiej, koń najwyraźniej przypomina sobie jak się pracuje i że sam sobie napyta biedy, jeśli będzie nieposłuszny.

Więc słucha cię. Powoli zaczynasz odnajdować porozumienie z nowym przyjacielem. Z zażenowaniem oglądasz zamieszkującą obóz pijacką hołotę z wysokości końskiego grzebietu. Bijesz się z co trzeźwiejszymi czasem na miecze, ot, dla ćwiczenia, piątego dnia stajesz nawet do wyścigu – i wygrywasz, bo koń przeciwnika strzela dzikie barany, a wstawiony jeździec spada zeń bezwładnie jak worek kartofli, a twój rumak grzecznie sadzi przed siebie. I jest szybki. Nie zabójczo – ale i tak jesteś zadowolony, zwłaszcza biorąc pod uwagę lekkie niedożywienie.

A potem, szóstego dnia po twoim przybyciu, grucha nowina. Wymarsz.

Więc siódmego dnia o poranku, wśród ogólnego rozgardiaszu, siodłasz konia i wyruszasz wśród usiłujących utrzymać jakikolwiek szyk towarzyszy broni.

Lub usiłujących utrzymać się w siodłach pijanych żołnierzy z przypadku.

Na wojnę.

 

***

 

Kolumna posuwa się nieznośnie wolno. Przepiękny, gniady ogier napiera na wodze i co rusz kuli uszy na idące obok niego konie, usiłuje gryźć. Jeździec klnie jak szewc, raz niskim głosem godnym poważanego męża, raz piskliwym, dziewczęcym skrzekiem. Pozostali zwerbowani wtórują mu, choć każdy przeklina co innego – jeden konie, kolejny tempo marszu, jeszcze inny Hetrejczyków, wojnę i cały ten cholerny świat.

Nie ma żadnego szyku, żadnego ustawienia, żadnej organizacji. Po prostu wyruszyli, całą gromadą, bez ładu i składu. Niektórzy szemrzą, że przecież idą na pewną śmierć i dowódcom wszystko jedno w jakim ustawieniu zginą niewiele warci ludzie, których tak naprawdę nikt nie chce w szeregach zbrojnych Badeloru. Nieliczni tylko snują przypuszczenia, że chciano ich jak najszybciej wypchnąć w drogę, a przegrupowanie może poczekać.

Postój nie przynosi odpowiedzi ani wiele wytchnienia, wieczór zapada duszny i zbyt ciepły, by spać.

Młody chłopiec czyści i tak lśniący miecz, ukradkiem przyglądając się rozmawiającym przy ogniskach mężczyznom. Nikt nie zaproponował mu dołączenia się do nich, więc się nie narzuca. Wciąż czuje się zagubiony. Tytuły i majątek nie znaczą tu nic. Tutaj, w naprędce rozstawionym obozie jest tylko czternastoletnim chłopcem. Nie ma ani silnych ramion, ani mocnej głowy, nie może nawet równać się z pozostałymi rekrutami.

Bo pochodzenie, ród i niegdysiejsza sława nikogo tu nie obchodzą. Jest się tym, na kogo się wygląda i ma się to, czym można walczyć lub się upić.

Gdzieś z oddali coś strzela, z któregoś ogniska buchają jęzory wyższe od dorosłego mężczyzny.

Płoszą się źle uwiązane konie.

Wielki gniady koń rwie przed siebie na oślep, ogłuszony wybuchem. Podnosi się wrzawa.

- Kurwaaa! – słychać od strony, z której huknęło. – Coś ty wrzucił do tego ogniska, suczy synu!

Brenar nie słyszy odpowiedzi, pędzi za koniem, którego nie ma szansy dogonić. Majaczący na granicy jego pola widzenia gniadosz taranuje namioty, przewraca ludzi. Słychać pełne oburzenia krzyki, kolejne salwy przekleństw i dzikie rżenie przerażonego wierzchowca.

Traci konia z oczu, ale gna dalej, kierując się hałasem czynionym przez ludzi, a potem tylko ścieżką zniszczeń. Ktoś szturcha go w biegu, Brenar traci równowagę i wali się na ziemię. Leży tak przez kilka sekund, łapiąc oddech, po czym zrywa się i leci dalej.

Aż w końcu dociera do końca obozowiska – i nie wie co dalej. Jeśli koń poleciał w pola, nie znajdzie go po ciemku. Jest zasapany, roztrzęsiony. Co niby ma zrobić teraz bez konia? Przecież nie pójdzie pieszo.

Nigdy nie był w takiej sytuacji. Nawet jeśli w taki czy inny sposób jego rodzina traciła konia, w stajni stało jeszcze dwadzieścia innych doskonałych rumaków. Tutaj nie ma nawet gdzie kupić nowego wierzchowca.

W akcie desperacji cofa się i zagaduje do pierwszego napotkanego człowieka.

- Nie przebiegał tędy koń?

- Koń? Jaki koń?

- Gniady ogier. Uciekł mi.

Mężczyzna drapie się po głowie, zaprzecza.

- Nie, nie widziałem tu żadnego bezpańskiego konia. No chyba że masz gorzałkę, to mogłem widzieć i dziesięć przednich ogierów wprost z królewskiej stajni.

Brenar wzdycha i już ma odejść, gdy nagle ktoś puka go w ramię. Chłopak aż podskakuje.

- Szukasz spłoszonego konia, chłopcze? – pyta mężczyzna o kasztanowych włosach do ramion. Ma na sobie wyświechtany podróżny płaszcz, przy boku miecz. Po nieogolonej szczęce pełza coś na kształt dobrotliwego uśmiechu.

- Tak – rzuca Brenar bez chwili wahania. – Gniady ogier, wielki, silny. Zerwał się z uwiązu...

- Tak, powróz wciąż dynda mu przy kantarze. Chodź.

Podąża za nieznajomym bez pytań, gdzieś na skraj obozu. Przy drzewie, obok rachitycznego siwka, stoi jego gniadosz. Brenar natychmiast podchodzi i łapie go za kantar.

- Dziękuję – mruczy w kierunku brązowowłosego mężczyzny. Tamten odpowiada skinieniem głowy.

- Następnym razem lepiej go uwiąż. Sznur nie jest zerwany, po prostu węzeł był luźny i koń rozwiązał go jednym szarpnięciem.

Chłopak odwiązuje konia i chce już iść, ale jakoś mu głupio. Obcy przygląda mu się uważnie, może nawet zbyt uważnie i Brenar zaczyna czuć się nieswojo. Trochę jak zagubiony, mały jelonek przy spotkaniu z wilkiem. W zasadzie obawia się tego człowieka.

- Jak ci na imię?

Pytanie zupełnie zbija go z tropu. Spodziewał się raczej ataku albo próbu odebrania doskonałego rumaka. A ten dziwny, szarooki mężczyzna pyta go o imię?

- Brenar – mówi cicho.

- Jestem Vyga.

Niepewnie ujmuje wyciągniętą dłoń, ale nie natyka się tam na ukryty zatruty nóż ani sprytnie zamaskowanego skorpiona. Odpowiada więc uśmiechem na uśmiech i wraca, ciągnąc spokojniejszego już ogiera za sobą.

Mimo wszystko uznaje, że ta przygoda wyszła mu na dobre. Bo jednak istnieje choć jedna osoba, która nie traktuje go jak dzieciaka.

 

***

 

Jedziemy i jedziemy, dookoła upał, chaos, smród niemytych, przepoconych ciał i wszechobecnej gorzałki. Bo przecież teraz jeszcze nam wolno korzystać chociaż z tej jednej drobnej przyjemności, którą oferuje nam wódka. Niedługo wszak przyjdą dni, gdy będziemy się krztusić własną krwią. Zatęsknimy wtedy do smaku wódki, dlatego musimy go teraz jak najlepiej zapamiętać.

Niewielki oddzialik prawdziwych żołnierzy prowadzi nas gościńcami lub na przełaj przez pola. Więc jedziemy za nimi bez szemrania. Za nimi, ale nie z nimi. Oni nie piją i trzymają fason przez cały dzień. Równiutki szyk, niezmienne tempo, żadnych skarg. Mdli nas od tego widoku.

A może wcale nie od niego?

Nieważne. Jedziemy. Jeszcze żyjemy, więc cieszmy się tym, póki nam dane. Póki jeszcze mamy siłę, by posiedzieć wieczorem przy ognisku i porozmawiać o czym innym niż odniesione rany i szanse na zwycięstwo. Powspominać niedawno opuszczone domy lub stołeczne dziwki, które koiły naszą tęsknotę w Harmii.

Jedziemy dziką zgrają i wiemy, że jeśli dojdzie do szarży, nasza przerodzi się w zupełny chaos jeszcze przed zderzeniem z wrogimi wojskami. Ale skoro wezwano nas do bitwy, to staniemy do niej i będziemy walczyć najlepiej jak umiemy. Chaotycznie, bo chaotycznie. Kto wie, czy właśnie to nie zaskoczy wrogów? Czy potencjalna wada nie stanie się zaletą i nie przechyli szali zwycięstwa na stronę królestwa?

Bo w końcu – kto to tam wie na jakiej zasadzie działa przypadek i czy czasem nie lubi on posługiwać się najbardziej nieprawdopodobnymi rozwiązaniami, by dokonać niemożliwego?

 

***

 

A więc wkroczyliście.

Nareszcie strerroryzowaliście przygraniczne wioski. Spaliliście co się dało, wymordowaliście, zgwałciliście i przepędziliście każdego, kto się nawinął. Daliście upust swoim żądzom i teraz możecie iść dalej. Zdobywać. Podbijać. Cywilizować.

Cywilizować!

Uważacie się za dumnych podwładnych światłego cesarza. Za wojowników niosących jego święte słowo i jedyne słuszne prawa. Prawo silniejszego. I prawo racji ważniejszego. Oto wasza cywilizacja. Pragniecie rządzić całym światem. Lecz tak naprawdę nie jesteście nikim. Karmieni pogardą, chwaleni szyderstwem, nagradzani karą – jesteście jak posłuszne woli swego pana zwierzęta. Jak dobrze ujeżdżone konie lub wytresowane psy. Skwapliwie wypełniacie polecenia, chełpiąc się swą niewolą. Wiernością nazywacie strach przed batem, który każe wam gnać dzikim cwłem ku przepaści. Miłosiernym zaś chrzcicie pana łaskawego spuścić was z łańcucha, byście, obezwładnieni szaleńczym instynktem, mogli wykonać rozkaz zabicia skrytego w zaroślach dzika, który powali niejednego ogara nim sam zostanie choćby draśnięty.

To wy – Hetrejczycy.

Niezliczona szarańcza. Krwiożercze wilki. Tresowane psy.

 

***

 

Ta historia wcale ich nie przeraża.

Wojna, która je osierociła, wydaje się im tak odległa jak gdyby miała miejsce setki lat temu. Jakby była baśnią czytaną na dobranoc lub kartką ze starej kroniki. Nie pamiętają jej przecież, żadne z nich nie miało więcej niż półtora roku, gdy się zakończyła. To cud, że w ogóle przeżyły – ale może dlatego jest ich tylko garstka.

Kilkanaścioro dzieciaczków zgromadzonych wokół wielkiego dębowego stołu zajada się suchym chlebem, przysłuchując opisowi krwawej bitwy. Nie uciekają, nie chowają sie, nie płaczą na wzmianki o mordach, gwałtach, torturach.

Jak gdyby nie docierały do nich te okropieństwa, których przecież są bardziej świadome niż niejeden dorosły, który nigdy nie zaznał wojny. Któremu coś, na co nie miał najmniejszego wpływu nie odebrało wszystkiego.

Po prostu przyjmują wojnę jak jedną z podstawowych zasad wszechświata. Nie odrzucają jej, nie zaprzeczają, nie wmawiają sobie, że przecież ich to nie spotka. Już spotkało. A one przeżyły.

I żyją dalej, bo nie mają nad czym rozpaczać. I tak nie odzyskają utraconych rodzin, nie obleką się na powrót w zdartą z nich niewinność.

Może nie zdają sobie z tego sprawy, może świadomość postanowiła wyprzeć makabryczne obrazy gdzieś na dno podświadomości. Ale one już zawsze tam będą. Zbyt mocno odbiły swoje piętno na garstce malutkich, pozornie bezrozumnych surykatek.

 

***

 

Nie wróci. Już go nie zobaczę.

Nie wiem, skąd to przeczucie, ale od kilku tygodni nie daje mi spokoju. Choruję ze strachu, że przydarzyło mu się coś złego. Że leży gdzieś w rowie, wykrwawiając się w samotności. Że nikt nie może, nie umie albo, o zgrozo, nie chce mu pomóc. Że nie ma kto przystanąć nad jego wylewającymi się na trawę flakami i nikt go nie pożałuje. Nikt nie weźmie za rękę i nie przytuli w tych ostatnich chwilach.

Albo że jego zimne ciało już obgryzają bezpańskie psy.

Przysięgał, że wróci. Ale czuję, że nie dotrzyma tej obietnicy. Nie tym razem. Nie tej jednej, jedynej, najważniejszej. Nie tej, od której zależy sens mojego dalszego życia. Bo jeśli jego nie będzie, to jak mam dalej żyć? Dokąd się udać? Przecież nikt nie ukoi mojego bólu. Nikt – tylko on by mógł. Ale skoro nie wróci, to nie zrobi tego.

Nawet nie będę wiedziała kiedy, gdzie i w jaki sposób zginął. Nikt mi nie przyniesie jego podartego płaszcza ani wyszczerbionego miecza. Nic mi po nim nie zostanie. Tylko wspomnienia. Jak jadowite węże będą sączyć we mnie truciznę, aż dopną swego. Nic mi z tego nie zostanie.

Nic.

 

***

 

Zaciskasz dłoń na wodzy. Siwy ogier wyczuwa twoje emocje i też się niecierpliwi. Rzuca łbem, chrapie.

Widzisz nadchodzącą z naprzeciwka chmarę Hetrejczyków. Idą równo, ich kudłate konie rżą gniewnie, jakby same rwały się do boju.

A potem twój oddział rusza. Poganiasz siwka i z całych sił starasz się utrzymać w równym szeregu, choć przerażony wierzchowiec tańczy i próbuje stawać dęba. Nie dziwisz mu się. Też jesteś świadom, że prawdziwe wojsko jedzie za tobą i że jesteś jednym z tych, na których najeźdźcy mają wytracić impet szarży. Jeśli któregoś po drodze zabijesz lub choćby zranisz, to dobrze. Ale jeśli sam od razu zginiesz, to też nikt się nie przejmie, i tak wykonasz swoje zadanie.

Udaje ci się nieco uspokoić konia. Ostatni moment, powoli się rozpędzasz w ślad za jadącym przed tobą tęgim, starszawym mężczyzną i sporym, acz wiekowym już kasztanem. Ostatnia chwila, by pozwolić myślom uciec ku ciemnowłosej kobiecie, która nawet nie dowie się, że zginąłeś w pierwszej bitwie o Badelor. Ułamek sekundy, by przypomnieć sobie jej twarz, jej uśmiech. I płynące po policzkach łzy.

A potem istnieje już tylko szarża, wiatr bijący twarz i ten dziki pęd ogromnej masy, której jesteś teraz cząsteczką, od której nie masz ucieczki. Jesteś płatkiem śniegu w lawinie. Kurzem. Pyłem. Niczym.

Pierwszy rząd zderza się z szeregiem wroga, słychać wibrujcy dźwięk metalu, krzyk ludzi, kwik koni. Siwek potyka się, ale łapie równowagę. Jedziesz. W nagłym przypływie furii młócisz mieczem wszystko, co cię otacza. Nie wiesz już, czy zanurzasz ostrze w ciałach wrogów czy swoich. Chcesz tylko żyć. Wyrąbać sobie drogę do przetrwania, szlachtując po drodze kogo się da, w odwecie za ojca. W odwecie za utracone marzenia, za szczęśliwą przyszłość, której nigdy nie zaznasz, za zrujnowane życie. Na przekór wszystkiemu – chcesz żyć.

Wirujące kłębowisko ciał spycha cię gdzieś w kierunku flanki, a ty jakimś cudem wciąż żyjesz, choć hetrejski miecz dosięgnął już twojego uda i smyrnął żebra.

I wtedy go poznajesz.

Jest stary, powolny, ale wciąż ma wilczy, nienawistny wzrok.

Wysuwa z szyku kudłatego, kruczoczarnego konia i dezerteruje, pędzi w las. I nikt nie zwraca na niego uwagi, nikt za nim nie goni. Nie dosięgnie go już żaden miecz, nie dogoni zbłąkana strzała.

Tchórz!

Wbijasz pięty w boki siwka i zmuszasz go do przebicia się przez pozostałe trzy rzedy walczących. Koń rży, widzisz, że z łopatki powoli odrywa się i zwisa kawałek oderwanej skóry. Sika krew. Ale przerażony wierzchowiec rwie do przodu, w ślad za mordercą twojego ojca.

Wyrywasz się z dzikiej masy i puszczasz szalonym cwałem, choć wiesz, że nie masz szans go dogonić. Czujesz, że z każdą chwilą słabniesz, że koń buja coraz mniej harmonijnie, a ty sam coraz gorzej trzymasz się w siodle. Krew szumi ci w uszach, świat powoli zaczyna zasnuwać nienaturlna mgła.

Siwek nagle przestaje wybijać i dopiero po chwili dociera do ciebie, że leżysz na ziemi. Coś ciepłego rozlewa ci się pod kolczugą, po żebrach i nodze, a świat kręci się w kółko. Trochę jakbyś był na kacu.

W głowie masz bezmyślną pustkę, choć wiesz, co się dzieje. Wielokrotnie traciłeś przytomność i to uczucie jest właściwie podobne do omdlenia – tylko jak w zwolnionym tempie.

A potem otula cię ciemność i nie czujesz już nic.

 

***

 

Brenar stara się nie dać tego po sobie poznać, ale boi się. Widzi jak padają pierwsze szeregi, widzi, jak Hetrejczycy zrównują zbieraninę niewyszkolonych wojowników z ziemią. I wie, że zaraz przyjdzie jego kolej.

A potem coś wyrzuca go z siodła. Chłopak toczy się po ziemi i tylko cudem nie zostaje zdeptany przez żadnego z kotłujących się naokoło koni. Unosi miecz i rozcina brzuch przejeżdżającemu obok kudłatemu rumakowi. Koń podskakuje i z głuchym łoskotem wali się na ziemię tuż obok niego. Jedno z drgających konwulsyjnie kopyt trafia go w brzuch i także posyła na ziemię. Przebiegający nad nim wierzchowiec jakiegoś Badelorczyka miażdży mu dłoń.

Brenar ryczy z bólu i zrywa się na równe nogi. Panikuje. Skacze i tańczy, próbując uniknąć zadawanych z kulbaki ciosów i nóg nadchodzących wierzchowców. Przez chwilę mu się udaje.

A potem napiera na niego wielka, pokryta sierścią pierś. Pada.

Właśnie wtedy Hetrejczycy przypuszczają grupowy atak. Kilku wojów nieoczekiwanie podrywa konie do galopu i w miejscu szarżuje na stojącą naprzeciwko nich grupę Badelorczyków.

A między nimi leży Brenar, głowa rodu Bretora, który zostaje wdeptany w piach i kurz. I po kilku przejściach konnych zostaje z niego czerwona plama. Kilka pogruchotanych kości. Nawet robaki się nie najedzą.

Bo nie zostaje z niego nic.

 

***

 

Już wiemy, że nie mamy szans. Właściwie chyba od początku to podejrzewaliśmy, ale teraz, gdy w końcu stajemy w obliczu klęski, śmierć wydaje się jeszcze straszniejsza.

Bo oto, na naszych oczach, ba! Przy naszym udziale – Królestwo Badeloru przestaje istnieć. Giną jego ostatni obrońcy. Giną wieśniacy, kupcy, szlachcice i prawdziwi żołnierze. Wydając wyrok na swe żony, matki, córki. Na swych synów i ojców. Na cały kraj.

Kraj, który zabiliśmy. I co z tego, że obróci się on w pył i gruz? Że zniszczy i przeżre go nienawiść Hetrejczyków? Nas już i tak nie będzie. Nikt nie zapłacze nad utraconym rajem, nad dobrobytem, nad mądrym władcą i długą, burzliwą historią.

Bo z Królestwa, z kultury, z narodu – nie zostanie przecież nic.

 

***

 

Dopięliście swego. Jak zwykle. Skoro światły cesarz tego sobie zażyczył, to tak właśnie miało być. Badelor miał zniknąć – i znikł. Jak sen, jak koszmar nocny, z którego w końcu budzi się nawet zaszczuty przez psy basior, gdy wyrywa się na wolność, do lasu, do domu. A potem wraca z całą watahą wygłodniałych wilków i zagryza psy, kury, krowy i wreczcie – myśliwych.

A że w tym przypadku zagryzieni zostali nie myśliwi, a zbłąkane w lesie dzieci, to cóż? Czy ktoś się o nie upomni? Zapragnie zapłaty, zadośćuczynienia, poskarży się?

Chyba tylko ten, który sam chciałby nadziać się na kły basiora.

Jesteście z siebie dumni. Wykonaliście zadanie. Zaskarbiliście sobie miłość pana. Grzeczne pieski. Dziś w nagrodę nie uderzy się was kijem, może nawet dostaniecie miske starej kaszy.

Ale jutro zarówno łańcuch, jak i kij pójdą w ruch, cobyście sie za bardzo nie rozbestwili. Bo chyba nie myśleliście, że wygranie tej wojny poprawi wasz nędzny los? Sami dobrze wiecie.

Nie zyskaliście nic.

 

***

 

Oczy im się kleją, niektóre z nich już chrapią. Opowieść skończona, surykatki, zmęczone późną porą i fascynującą historią – śpią.

Śnią o wielkiej bitwie, o przelewie krwi. O rabunkach, gwałtach, morderstwach. Ale tylko przez chwilę. Potem zapadają w spokojny sen, z którego nie wybudzą się z krzykiem i uczuciem ciepła w spodniach. Śnią teraz bezpiecznie. O tym, czego nie zabrała im wojna. O wszystkim, co mają.

A przecież nie mają nic.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
NN · dnia 15.09.2013 19:46 · Czytań: 743 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
Komentarze
Norules dnia 04.10.2013 18:00 Ocena: Bardzo dobre
Dobrnęłam do samego końca. Myślę, że wielu odstraszyła długość opowiadania, może jakbyś podzielił/a to na dwie części, opowiadanie zyskałoby szersze grono odbiorców.

Dobrze napisane, widać że autor niejedną książkę w rękach miał, wie co pisze i warsztatu mu nie brakuje. Nie wytknę Ci przecinków, bo to nie moja działka a i nie wpływa to znacząco na odbiór.

Jedyne co mogę Ci wytknąć, to wkradający się gdzieniegdzie chaos. I za szybkie zakończenie, które wygląda trochę jak efekt końcowego lenistwa ;)
Tekst bardzo długo wprowadza w bohaterów, po czym jednym cięciem ucina wszysko. Może i taki był Twój zamysł, jednak mnie nie spodobał się taki zabieg.

Bardzo dużo wyrażeń przypadło mi również do gustu, których tu nie będę cytować, żeby nie zapychać tym komentarza. Sprawnie napisane i pozostawiający po zakończeniu lekki niedosyt. Wreszcie tekst o czymś :)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty