- Tak jak dupa jest od srania, tak ty jesteś od słuchania.
- Co?
- Nic, psie – a potem w mordę.
Mówili też „żyj!”, ale z czasem po prostu zapomniał, co to znaczy, a tym bardziej, jak to się robi. Może nigdy nie wiedział? Wciąż młody, lat naście, bo dopiero czterdzieści, ot, pierwsza faza dziecięctwa mężczyzny, jeszcze nieomal różowy i pulchny, emocjonalnie jakby dziewiczy, a w środku jednak coś pełza i cuchnie jak robaki na ścierwie, jak ścierwo. Być może to jakaś forma melancholii wpisana w rysy twarzy zupełnie nijakie, w ciało bezkształtne, które potem, po latach – jeśli dotrwa osiemdziesiątki, czasu dojrzewania – nosić będzie uniform konformisty pożeracza chleba, a po kieszeniach rozkruszone drobiny głęboko maskowanej choroby afektu.
Oswajanie śmierci to proces powolny, ryty w człowieku dłutem czasu mozolnie, płaczem wiotkich liści opadających zawsze, rok za rokiem, tak samo, z odwiecznym pytaniem „Czy pizda jest grą wartą świeczki?” rodzącym się pośród neuronów oduczonych czucia tak bardzo, że nigdy nie uświadamiały sobie niczego, prócz własnej obecności i neuroz wybijających spod skorupy wypaczonego bytu. I wieczne drążenie siebie, przede wszystkim siebie, tylko siebie, podczas defekacji, na kiblu. W tę i z powrotem, trwoniona, wiotka myśl gubiła się, by potem wracać, wracała, by znów ginąć w supłach przerośniętych intelektualizmów, w vibratto, których nawet, zdawałoby się atonalne z natury pryknięcia, wpisywały się z gładko synkopowanym wdziękiem muzyki świata. Nieustannie nizał słowa w wyświechtane klisze czczych frazesów, by wreszcie w obrazie łazienkowych kafli odnajdywać przedziwną symetrię, boski wzór, a może odpowiedzi na pytania ważne, wciąż chyba niezadane, przez milisekundy objawień dobitne niby kropka nad „i” trwania: już, już miewał sens życia na końcu języka, ale zawsze zapominał zapisać to, czego i tak nawet nie miał komu przeczytać, zbyt zaabsorbowany smarowaniem papierem po dupie, jakby to była kromka chleba.
Artyzm to nie smalec i skwarki, kurwa, to życie! – zwykł był też mawiać, mruczeć do siebie, a nawet wzdychać smętnie, patrząc na tych dziwnych ludzi, którzy chodzą tu i tam, ale zawsze bez celu. Jebane lemingi! – wyduszał jeszcze cichym świstem, jak z pękniętego materaca, a przylizywał przy tym brwi, siedząc tam, gdzie tkwił prawie zawsze, nigdzie albo na klopie, co w sumie jest tym samym, samotnią odgrodzoną od tętniącego świata brudnym oknem i strzępem ażurowej firanki, jedynymi barierami, prócz mozolnie pielęgnowanego autyzmu, stojącymi pomiędzy nim a trudem i potem codzienności przecież tak nikczemnej. Miał, a na pewno miewał rację, bowiem trwanie jest sztuką, cierpiętniczym wydalaniem drutu kolczastego zwieraczem pełnym hemoroidów, by zrodzić wreszcie coś równie niszowego, jak zalążek eschatologii chrześcijańskiej wiszącej na winklu dupy osła albinosa z szyickich przedmieść zasyfionego Teheranu, jak nic, jak rodzyn. Oto wyzwanie. Czasami wplatał w treści owych rozważań, w myślowy samogwałt-until-key-pressed, ideę nieomal rozkapryszonego stwórcy z brodą, ale bez empatii.
Nikt nie wie, kim był, ani dlaczego był, i raczej nikt się nad tym nie zastanawiał, gdyż żaden wymierny czyn nie-do-określał bytu zamkniętego jedynie w sferze niezwerbalizowanych przypuszczeń, ulotnych myśli nieśmiałych, acz barwnych, często w charakterze fal gniewu pełzających pośród mięśni, wysysanych z powietrza, z palca, a może nawet strzępów rozmów zasłyszanych tu i tam, czy gdzieś, gdzie bądź, zrodzonych w jakiejś ciemnej dziurze, czy tam norze, z której wypełzał, wystawiał łeb na światło dzienne jak tasiemiec albo glista, a która to – ona, ta nora - zastanawiała się, jeśli była czymś więcej niż milisekundą nawet niezarejestrowaną w strumieniu świadomości, czy to coś, co z niej wypełza – wymyślony tasiemiec albo glista, w których widział siebie, demiurga - jest czymś więcej niż przybraniem rzeczywistych emocji w ni to maskę, ni formę, mającą zwrócić uwagę psychiatry na nie do końca uświadomiony problem wynikający z pustki miałkich przemyśleń.
Siedział i myślał, myślał i siedział, ale i to nawet nie było najgorsze, lecz ręka żylasta o ścięgnach wielokrotnie poprzerzynanych, prawie niezdolna, by chwytać, a jednak tak szybka w nerwowym wydłubywaniu drobnych z portfela, za które kupował i chleb, i mleko – potem syczał „dziękuję” albo „do widzenia”, albo nawet nie mówił nic, jakby ta spracowana pani za ladą była jakąś czerstwą kurwą za pięć złotych, co nie warto na nią splunąć - a którą (tą ręką) wreszcie, tuż po tym, gdy zapisał nerwowo szminką na listku papieru toaletowego:
A gdyby nożem przeciąć struny głosowe
I zamilknąć na wieki w klatce własnych myśli
Bez lęku „muszę mówić” pogrążyć się w ciszy
Kojącej niby łąki pachnące, wrzosowe?
operując krtań, niechcący przerżnął sobie gardło. Znalazł wreszcie ukojenie zmordowanej nieśmiałości.
shinobi
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt