Istnieją różne rodzaje ciszy, choć z definicji wszystkie sprowadzają się do jednego: całkowitego braku dźwięków. Ale czy w praktyce możemy doświadczyć czegoś takiego? Czy możemy doświadczyć sytuacji, w której nie usłyszymy absolutnie niczego? Właśnie. Jak dotąd udało mi się to tylko raz, chociaż jeśli miałbym wybór, nie chciałbym tego nigdy więcej przeżywać. Wolałbym snuć filozoficzne przypuszczenia, siedząc na kanapie i słuchając starego dobrego rocka z mojej ulubionej rozgłośni, ewentualnie rozkoszując się dźwiękami dochodzącymi z antycznego gramofonu. Lepiej byłoby pochylać głowę nad biurkiem, pogrążając się w zadumie i wciągając słodki zapach gorącej czekolady, podczas gdy jeszcze bardziej antyczny telewizor rozświetlał przestrzeń przed kanapą migawkami czerni i bieli. Wtedy mógłbym powiedzieć, że nie znam ciszy absolutnej i zastanawiać się, jaka ona jest. Usłyszałbym stanowcze protesty wysłużonych sprężyn leżanki i odgłos kroków na dywanie. Później dłoń o delikatnych palcach spoczęłaby na moim ramieniu i już bym wiedział, ze tak naprawdę gówno obchodzi mnie zagadnienie jakiejś tam ciszy. Ale czy zawsze dostajemy to, czego chcemy? Ja na pewno nie. Bo życie to cholerny pies ogrodnika.
Wtedy byłem młody, a młodym ludziom chodzi po głowie mnóstwo głupich pomysłów, zwłaszcza jeśli myślą o własnej przyszłości.
Jeden dzień uczynił mnie dorosłym człowiekiem, choć sam wcale tego nie chciałem. Czasem zmiany przychodzą jak rozpędzony pociąg i wpadają na ciebie, zanim zdążysz obrócić głowę, a za sterami maszynisty siedzi szczerzący zęby pies. Masywny zderzak łamie ci kości i zabiera ze sobą na pieprzoną przejażdżkę, a ty stajesz się cierpiącym obserwatorem. Właśnie tak się czułem, kiedy stałem samotnie pośród drzew i wiązanek kwiatów, gdy ksiądz odchodził w stronę plebanii. Nie chciałem kondolencji, uprzedziłem już przed rozpoczęciem nabożeństwa, więc wielebny to uszanował.
- Niech Bóg będzie z tobą, młody człowieku – oznajmił i poklepał mnie po ramieniu.
- Lepiej nie, bo słowo daję, że skopałbym mu tyłek – odparłem, patrząc na zdjęcie Lily pośród kwiatów.
Nie powiedział nic więcej, chwała mu za to. Pogrzeb to wydarzenie intymne, nie potrzebuję współczujących tekstów i ciągłego zerkania zebranych w moją stronę, serdeczne dzięki. Stojąc na miękkiej ziemi tego pamiętnego październikowego dnia, gdy mróz drapał mi twarz swoimi chłodnymi pazurami, ogrodziłem się siatką pod wysokim napięciem i nie dopuszczałem nikogo bliżej niż dwa metry od siebie. Poza księdzem, starszą kobietą, która niewątpliwie przyszła tu z ciekawości, i trójką znajomych, na cmentarzu byłem sam. Nie widzieliśmy się od prawie dziesięciu lat i pewnie zobaczymy znowu, gdy ktoś z ich rodziny umrze, ale miło było ich widzieć w takiej chwili. Zaprosiłem ich na kawę i coś ciepłego do jedzenia, ale odmówili. Helen została z małym. Miał dopiero rok i w taką pogodę mógłby podzielić los jego matki.
Po ceremonii postanowiłem jeszcze trochę zostać. Aura była temu przeciwna, bo mróz z każdą chwilą przybierał na sile, ale dziś postanowiłem nie przejmować się pogodą. W sercu czułem chłód nie do opisania i żadne zasrane przymrozki mnie stąd nie wykurzą.
Trzymałem się dzielnie, sam muszę to przed sobą przyznać.
Panie i panowie! Oscara za pierwszoplanową rolę w filmie „Kamienna Twarz” otrzymuje Phil Newman! Wielkie brawa!
Tyle że zamiast oklasków, czerwonego dywanu i smokingu miałem świeżo przybrany nagrobek, garść kwiatów i garnitur z wypożyczalni pod starym płaszczem. Śmierć Lily przyszła zbyt nagle, poza tym nie miałem pieniędzy na tak „galowy” strój. Wszystkie oszczędności tonęły w rachunkach i stale rosnących potrzebach Grega. Czułem się paskudnie, idąc na pogrzeb własnej żony w garniturze na trzy godziny, jeszcze najtańszym z możliwych. W innym wymiarze Lily patrzy na to i łapie się za głowę. Boże, co za wstyd! Niech żyje cud stworzenia! Stałem tak przez dobrą godzinę, strzelając zębami z zimna i bijąc się z myślami. W końcu nie wytrzymałem. Klapnąłem bezwładnie na dotkniętą pierwszymi oznakami zimy trawę i schowałem twarz w dłoniach. Ryczałem jak bóbr przez długi, długi czas. Towarzyszyła mi cisza, absolutna cisza, i nawet mój szloch ginął w niej jak w czarnej dziurze. Po raz pierwszy pomyślałem, że czasem spokój wcale nie przynosi ukojenia.
Gdy już naprawdę nie miałem czym płakać, zawlokłem się do domu. Helen spała na kanapie, tuląc do siebie małego. Nie wiem, jak zrewanżuję się jej za tyle dobroci. Wszedłem cicho, żeby nie budzić jej bez potrzeby. Usiadłem przy swoim kompaktowym biurku. W przyciszonym radiu King Crimson grali „Epitaph”. Na dzisiaj już wyczerpałem zapas łez, od płaczu rozbolała mnie głowa. Greg Lake wiedział jednak, co śpiewa.
Lecz obawiam się, że jutro będę płakał.
Tak, obawiam się, że jutro będę płakał.
W końcu każdy ma swoją własną apokalipsę.
Pamiętam dzień, kiedy ją poznałem. Tak, pamiętam bardzo dokładnie.
Przez długi czas szukałem dla siebie zajęcia. Po skończeniu szkoły przez rok pracowałem w tartaku. Co się tyczy nauki, nie byłem umysłem ścisłym; humanistą też nie. Uczyłem się dobrze, ale za słabo, by pójść na studia; byłem i nadal jestem inteligentnym głupkiem. Zamieszkałem więc w trójką przyjaciół w marnej suterenie i szukałem pracy, dzięki której zarobię na utrzymanie. Życie jest piękne, alleluja.
W tartaku robiłem z Jamiem, Scott poszedł do hurtowni alkoholu i tam już został. Znaleźli go po trzech dniach nieobecności na tyłach stróżówki. Nawalił się jak stodoła, rozbił butelkę i podciął sobie nią żyły. Siła charakteru, tak zawsze o nim mówiliśmy. John zatrudnił się w firmie transportowej. Jak tylko wsiadł do ciężarówki, wiedział, że znalazł swoje El Dorado. Tylko ja z Jamiem nosiliśmy ciężkie kłody drewna i obsługiwaliśmy ogromne piły, czekając na lepsze czasu. Jamie wytrzymał trzy lata. W końcu zebrał manatki i poszedł w świat. Do dzisiaj nie wiem, co się z nim stało. Przyszedł kiedyś do domu, który musieliśmy opłacać już we dwóch – Scott wykorkował, a życiem Johna stały się rozjazdy – i stwierdził, że idzie szukać lepszego świata. Życz mi szczęścia, powiedział, zamknął drzwi i zniknął. Mój ostatni szkolny przyjaciel odszedł. Życzyłem mu szczęścia, choć już tego nie usłyszał, i życzę do dnia dzisiejszego, gdziekolwiek jest i cokolwiek robi. Trzymaj się, bracie.
Podczas gdy Jamie męczył się w tartaku, ja dwukrotnie zmieniłem pracę. Po roku przerzuciłem się na cmentarne szychty w pobliskiej fabryce papieru. Robota była monotonna i brudna, ale poznałem paru porządnych facetów, z którymi można było uciąć partyjkę pokera, gdy maszyny czekały na dostawę surowca lub akurat się popsuły, co zdarzało się nadzwyczaj często. Kabina, w której siedziałem, była brudna od psujących się ciągle przewodów. Obudowy zdjęto dawno temu, bo ich ciągłe zakładanie po awariach stało się bezcelowe. Szef uznał, że lepiej będzie, jeśli cała aparatura będzie na widoku, wiecznie ubrudzone w starym oleju ubranie nie miało dla niego znaczenia. Znosiłem to, dopóki nie zacząłem wracać z pracy z czarnymi od wycieków majtkami. Wtedy uznałem, że moja kariera w służbie jej papierowej mości dobiegła końca, choć nie ukrywam, że czegoś się podczas niej nauczyłem.
To podczas nocnych zmian zacząłem pisać. Czasami podwędzałem stary zeszyt i gryzmoliłem ołówkiem różne historie. Nie było to nic wartego uwagi, ale przyjemnie było zabić nudę w ten właśnie sposób. Pisałem tyle, na ile pozwalał mi rytm pracy. Powstało w ten sposób kilka zgrabnych historyjek. Wszystkie wyrzuciłem do kosza, przeważnie były pierwsze na linii ognia strzelającego oleju i stawały się czarną kupką czegoś bliżej nieokreślonego. Miałem kilka fajnych pomysłów, które poszły na zmarnowanie, więc zacząłem szukać sposobności, żeby poukładać je pod kopułą włosów.
Lubiłem i nadal lubię ćwiczyć pamięć. Zbudowałem sobie w głowie kamienny zamek z czterema strzelistymi wieżami i dachem w półkulistym kształcie, kolosa stojącego na środku czarnej jałowej ziemi. Droga do niego wiedzie przez skalisty grunt najeżony licznymi pułapkami. Wieją tam silne boczne wiatry, a pioruny nieustannie przecinają zachmurzone niebo. Do wejścia prowadzi trzynaście stromych stopni, a u ich podnóża stoją wysokie na ponad trzy metry drewniane wrota, których strzegą dwa gargulce na specjalnych postumentach. Otwieram zamek specjalnym kluczem i oto jestem w środku wśród zimnych murów.
Mijam długi i wąski korytarz, zmierzam do uchylonych na wpół drzwi. Wszędzie niesie się za mną zapach wspomnień i wilgoci, pęk ciężkich kluczy ciąży mi w kieszeni. Wreszcie docieram do serca budynku.
Centralnym miejscem w moim zamku jest sala balowa pokaźnych rozmiarów. Na środku stoi długi na cztery metry stół z mnóstwem przedmiotów: kartek, gwoździ, narzędzi i broni. Bez problemu potrafię się odnaleźć w tym bałaganie; po prostu myślę o rzeczy, której chcę użyć, i natychmiast mam ją w dłoni. W końcu to mój pałac. Po obu stronach pomieszczenia kręte schody idą na piętro. Te na prawo prowadzą do moich wspomnień, na lewo idę, jeśli chcę poszukać pomysłu na nową historię. Nauczyłem się tego podczas mojej kolejnej pracy, zaraz wam o niej opowiem. Nie wybieram się na polowanie bez broni, zawsze zabieram ze sobą dwa rewolwery. Czekają w kaburach na biodrach, gotowe do strzału w razie konieczności. Lewa strona zamku to piętro, w których chowam zdobycze. Na końcu korytarza pełnego drzwi jest strome zejście w dół. Tam mieszczą się lochy, przestrzeń ciemna i bezkresna jak jałowe pola wokół zamku. Nigdy nie wiem, dokąd zaprowadzą mnie ich rozległe czeluście. W przeszłość, teraźniejszość, przyszłość... w lochach nie ma żadnych barier, idę tam, gdzie poniosą mnie nogi. I zawsze wracam ze zdobyczą. Pokonaną lub oswojoną zamykam w jednej z komnat, gdzie drzwi są mocne i nie wypuszczą nikogo. I niczego. A kiedy chcę, wracam i robię z niej użytek.
Tak nauczyłem się pisać. Rzuciłem pracę w fabryce papieru i wypatrzyłem mały sklepik na lotnisku. Właściciel szukał sprzedawcy. Pomieszczenie mieściło się zaraz przed halą przylotów i zajmowało raptem kilka metrów kwadratowych. Były tam głównie napoje, przekąski i tandetne pamiątki, które kupowali tylko ludzie z nadmiarem pieniędzy i niedomiarem rozumu. Schodziły jak woda i wtedy doszedłem do wniosku, że słowo Człowiek nie do końca brzmi dumnie. Mimo to poszedłem na rozmowę.
Barry Grown, chudy jak szkapa mężczyzna o pociągłej i wiecznie uśmiechniętej twarzy, spojrzał na mnie i przywitał mocnym uściskiem dłoni.
- Szukałem kogoś takiego jak pan – rzekł, gdy zwolniłem rękę i schowałem ją w rękawie kurtki.
- Kogoś w przetartym ubraniu z desperackim spojrzeniem, który ucieszy się z każdej sumy? – zapytałem. Ironia, jak na inteligentnego głupka przystało, odwiedzała mnie niezwykle rzadko, więc nie mogłem tak po prostu odprawić jej z kwitkiem. Była zbyt cenną i kapryśną towarzyszką.
Zerknął na mnie i zaśmiał się krótko.
- Czarująca autoprezentacja – odpowiedział. – Przyznaję, że pieniądze nie są rozkoszne, ale przynajmniej będzie ciepło i czysto – stwierdził, patrząc na dłonie, które tak skrzętnie skrywałem. – Olej hydrauliczny, zwłaszcza ten zużyty, ciężko domyć. Nie musi się pan tego wstydzić.
Ociągałem się, ale po chwili wyciągnąłem ręce.
- Racja. Zimna woda w ogóle w tym nie pomaga – rzuciłem krótko.
Barry okazał się sympatycznym gościem, podobnie jak Helen, sprzątaczka, którą poznałem w pierwszym dniu pracy. Bo pewnie już się domyślacie, że przyjąłem tę ofertę. Nie męczyłem się fizycznie przy rozkręcaniu zapieczonych łożysk i śrub, ale ogrom ludzi, którzy tamtędy się przewijali, czasami działał na nerwy. Patrzyłem na nich, jak wychodzą przez rozsuwane drzwi i witają się z rodzinami, tacy radośni, spełnieni. Prości. Czasem bardziej skomplikowani. Najczęściej zwyczajni, wręcz nijacy. Sprzedawałem im napoje i zakąski, podawałem pocztówki, na których młode mamy odciskały wybrudzone czekoladą rączki swoich dzieci.
- Wspaniała pamiątka – powiedziała jedna z nich, kiedy dziecko wymierzyło jej niewinny policzek umorusaną dłonią, a ona śmiała się serdecznie. Mimo woli też się uśmiechnąłem.
Zazdrościłem im, oczywiście, że tak. Mieli gdzie mieszkać, do kogo wrócić. Spędzałem całe dnie za kontuarem, sprzedając im różne drobiazgi, zamykałem sklepik późnym popołudniem i wracałem do starej rudery, której czynsz pochłaniał prawie całość moich zarobków. Ciężko było dogadać się karaluchami, zwłaszcza gdy wszystkie mówiły jednocześnie, więc spędzałem długie wieczory w moim zamku. Siadywałem pod niektórymi z komnat zachodniego skrzydła na piętrze i toczyłem rozmowy z bytami, które wyciągnąłem z mrocznych podziemi. Czasem czcza gadania okazywała się pretekstem do całkiem fajnej historii. Wtedy przyczepiałem na drzwiach specjalną karteczkę i wracałem na drugi dzień, gdy brak klientów pozwalał zapisać to i owo. Tak powstało sporo opowiastek, wszystkie niedbale nabazgrane w specjalnych zeszytach, które często kupowałem kosztem jedzenia. Na szczęście Helen była wspaniałą kobietą i często ratowała mnie kanapką z masłem orzechowym.
Była środa, gdy siedziałem nad zeszytem i walczyłem z kolejnym potworem z lochów. Znałem plan przylotów na pamięć i widziałem, że przez najbliższą godzinę nikt nie pojawi się w polu widzenia. Stwór w mokradłach rzucał się wściekle na wszystkie strony, gdy próbowałem go związać. Nagle do moich uszu doszedł dźwięk rozsuwanych drzwi. Maszkara wyrwała się z uścisku, a ja błyskawicznie wyszedłem z transu.
Znów byłem w sklepiku naprzeciwko hali przylotów, jednak zaszła istota zmiana. Drzwi, które do czasu lądowania były zamknięte, rozsunęły się. Byłem w szoku. Przecież otwiera je czujnik po drugiej stronie, więc nikt stąd nie mógł tego zrobić. Po chwili z pomieszczenia wyszła ona, pode mną załamały się nogi, a zamek w mojej głowie przeżył trzęsienie ziemi.
Była śliczną brunetką z włosami majestatycznie opadającymi na plecy. Miała wąskie usta, ładnie zarysowane kości policzkowe i łagodne spojrzenie. Podążała ku mnie w butach na niskim obcasie i szarym jesiennym płaszczu. Pod nim kryła się ciemna sukienka sięgająca za kolana. Była piękna i zdałem sobie sprawę, że to na nią czekałem całe życie.
Siedziałem na krześle, nie mogąc złapać oddechu. Podeszła do mnie i dopiero teraz zauważyłem, że nie ma bagażu. Poza tym na starym monitorze nie było żadnej wzmianki o lądującym właśnie samolocie.
- Czy może mi pan pomóc? – zapytała słodkim głosem, który płynął do mnie jak samotna chmurka w upalny letni dzień. – Mam na imię...
- Lily – odparłem bez namysłu, jakbym wiedział to od dawna. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Uśmiechnęła się i dobrze, że siedziałem, bo już w tej pozycji trudno mi było utrzymać przytomność.
- Trochę mi zimno – odparła.
Zerwałem się z miejsca i złapałem swój stary płaszcz. Spojrzałem na niego z rezygnacją i zatrzymałem go w powietrzu.
- Będzie w sam raz – powiedziała, widząc moje zmieszanie.
Tego dnia skończyłem wcześniej. Helen zastąpiła mnie, a gdy powiedziałem jej o całym zajściu, pogładziła mnie po policzku.
- Lotnisko to szczególne miejsce – stwierdziła w zamyśleniu – krzyżują się tu najróżniejsze drogi, kochaneczku. A nie takie historie pamięta ta mieścina.
Zabrałem Lily do domu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ona też, ale w ogóle nam to nie przeszkadzało. Czasem słowa to za mało. Czasem uśmiechnięte usta i szeroko otwarte oczy potrafią przekazać znacznie więcej niż stos pozlepianych zgłosek. Tak było w tym przypadku.
Poszedłem zaparzyć herbatę. Gdy wróciłem, Lily trzymała na kolanach teczki z moimi tekstami. Właśnie czytała jeden z nich, Led Zeppelin zaczynali „Stairway to Haven”. Widząc ją, słysząc Zeppelinów i trzymając w rękach dwa parujące kubki, poczułem się jak w prawdziwym domu. Stałem tak kilka minut, niezdolny do najmniejszego nawet ruchu. W końcu podniosła głowę i jej zielone oczy spotkały się z moimi. Herbata niebezpiecznie zadrżała w rękach.
- Bardzo dobre – powiedziała, uśmiechając się do mnie. – Może spróbujesz je opublikować?
- Może – odparłem, podając jej kubek.
Przez resztę wieczoru nie powiedziałem ani słowa.
Wysłałem swoje teksty do kilku miejscowych wydawnictw. Nie stałem się cenionym pisarzem, ale honoraria z czasopism pozwoliły nam wyprowadzić się z tamtej nory i kupić małe mieszkanko. Po jakimś czasie rzuciłem pracę na lotnisku, choć z Helen i Barrym nadal utrzymywałem regularny kontakt. Często też zaglądałem na stare śmieci. Od tego pamiętnego dnia patrzyłem na drzwi hali przylotów jak na magiczny portal.
Początki nie były łatwe. Oszczędności przybywało za wolno, co często wpędzało mnie zakłopotanie, ale Lily w takich chwilach zawsze powtarzała, że jakoś to będzie. A ja jej wierzyłem.
Przeżyliśmy razem wspaniałe trzy lata, kiedy przyszła pewnego dnia i powiedziała, że jest w ciąży. Żebyście mnie wtedy widzieli. Przez ponad godzinę nie mogłem wypuścić jej z rąk. Pracowała w zakładzie krawieckim do szóstego miesiąca, później rzuciła pracę. Moje zyski z tekstów nadal nie były zadowalające, ale czekałem cierpliwie na lepsze dni. Znowu. Historia kołem się toczy.
Wreszcie na świat przyszedł Greg. Był zdrowym i radosnym dzieckiem, ale wyczerpał z Lily całe siły. Biedaczka zaczęła regularnie chorować. Przeziębienia i infekcje płuc były na porządku dziennym. Właśnie wtedy zwróciłem się o pomoc do Helen. Przychodziła zawsze, gdy jej potrzebowałem. Opiekowała się małym, podczas gdy ja jeździłem po lekarzach i szukałem lekarstw. Lily walczyła dzielnie, miała dobry kontakt z Gregiem, ale choroby systematycznie ją wykańczały.
Nie ma ludzi nieśmiertelnych, są tylko krótkowieczni.
Październik roku siedemdziesiątego drugiego boleśnie odcisnął się w mojej pamięci. Gdy Lily odeszła, mój świat się zawalił. W moim zamku jej postać zajmowała całą salę balową, pomieszczenie błyszczało paletą żywych kolorów i kipiało energią. Po pogrzebie zreorganizowałem mój pałac. Sala balowa stała się mroczna, stół leżał do góry nogami, a na ścianach wykwitły grzyby. Zatarłem wspomnienia jedynej kobiety w moim życiu i umieściłem w dziurze , gdzie chowały się myszy. Nigdy ich wcześniej nie widziałem, ale one powoli żłobiły korytarz, żeby w końcu dostać się do środka. Do dzisiaj, kiedy przechadzam się murami mojej świątyni, teraz mrocznej i chłodnej jak grudniowa noc, słyszę szmery dochodzące z norki w kącie. Słyszę jej głos dobiegający z oddali, ale boję się podejść bliżej. Wspomnienia mają zabójczą moc.
Mógłbym jeszcze raz opowiedzieć o pogrzebie, ale nie chcę. Już wszystko wiadomo, poza tym ilekroć o tym wspominam, z dziury w narożniku sali balowej dochodzą stłumione dźwięki.
Moje opowiadania zostały dostrzeżone i zacząłem na nich nieźle zarabiać. Nie zapomniałem o Lily, chociaż często chciałbym. Każdą powieść, którą publikuję, opatruję dedykacją „Dla Niej”. Helen regularnie mi pomagała i to dzięki niej Greg skończył szkołę. Z pieniędzy, które zarobiłem, mogę opłacić jego kompletną edukację. Syn od kilku już lat nie mieszka ze mną, ale dzwoni codziennie.
Nie zmieniłem domu, chociaż miałem wielokrotnie taką możliwość. Tu nadal żyje duch Lily i tutaj pozostanę do końca. Słucham Led Zeppelin, Deep Purple, Jefferson Airplane i innych legend. Oczyma wyobraźni ciągle widzę, jak siedzi wśród dźwięków „Stairway to Haven” i czyta mój tekst. Właśnie taką chcę ją zapamiętać.
Październik siedemdziesiątego drugiego minął dawno temu. Jestem po czterdziestce, ale czuję się, jakbym miał za sobą ponad sto wiosen. Coraz częściej dokucza mi artretyzm, wstawanie z łóżka graniczy czasami z cudem. Choć nie jestem dziadkiem, czuję, że mój czas dobiega końca. Od dziesięciu lat dręczą mnie koszmary. Potwory, które nadal tkwią zamknięte w komnatach zamku, uciekają ze swych więzień, mijają salę balową (gdzieś w oddali Lily krzyczy w przerażenia) i już zbiegają po stromych schodach na jałową ziemię. Na jednym z gargulców siedzi Grace Slick i śpiewa „White Rabbit”. Budzę się z krzykiem. Nie dlatego, że się boję; to moje potwory i wiem, jak z nimi postępować. Ale gdzieś w tym chaosie gubię Lily, a to już prawdziwy koszmar.
Nadeszła dwudziesta rocznica jej pogrzebu. Siedziałem na kanapie, gdy w radiu King Crimson znów zagrali „Epitaph”. Łzy płynęły mi po policzkach. Chwilę później Jefferson Airplane wrócili z „White Rabbit”
Jedna pigułka czyni cię większym
Jedna pigułka czyni cię małym.
Wykręciłem numer do syna. Odebrał po pierwszym sygnale.
- Halo?
- Cześć, synu.
- Cześć, tato. Co słychać? Źle się czujesz?
Oj, chyba jednak trudno było mi zapanować nad głosem.
- Greg, obawiam się, że przyszedł na mnie czas.
Cisza w słuchawce trwała chyba całą wieczność.
- O czym ty mówisz? – wyrzucił, ale od razu poznałem, że to pytanie retoryczne. – Tak szybko?
- Zrobiłem wszystko, co mogłem – stwierdziłem, i to była szczera prawda. – Pora byś zaczął żyć dla siebie, zapewniłem ci warunki do nauki i chyba wychowałem cię na dobrego człowieka. Tak mi się wydaje. Pora na ostatni ukłon.
Długo szukał słów, pochlipując cichutko, tak żebym nie słyszał.
- Będzie mi ciebie brakować, tatku – wydusił przez zaciśnięte gardło.
- Mi ciebie też, synu, ale gdzieś tam za kurtyną ktoś na mnie czeka. Żegnaj.
Rozłączyłem się. Pożegnania nigdy nie były moją specjalnością.
Dotarłem na lotnisko późnym wieczorem. To kiedyś tętniące życiem miejsce dziś stało się żywym grobowcem. Trzy lata temu jakiś szaleniec zdetonował ładunek wybuchowy, który trzymał pod grubą kamizelką. Podobno jego bóg kazał mu to zrobić, tak powiedział. Ciekawe, czy próbowałby wylizać sobie tyłek, gdyby jego boss tak zarządził.
Nikt nie podjął się próby odbudowy, parę mil dalej konkurencja wybudowała nowy kompleks. Był znacznie większy i zamiast małego sklepiku z zamyślonym kloszardem w środku oferował mini pasaż handlowy, gdzie mogłeś kupić prawie wszystko, od koszulek z przeceny po majtki za trzy wypłaty. Miejsce, gdzie narodziłem się jako prawdziwy człowiek, dzisiaj było opuszczoną ruderą z prześwitującym dachem. Sklepik, który prowadziłem przez dwa lata, dzisiaj tonął w kupie gruzu. To tutaj zamachowiec zdetonował ładunek. Może nie spodobały mu się pamiątki? Mógł powiedzieć, a nie od razu...
Gdy patrzyłem na ruiny mojej przeszłości, usłyszałem dziesiątki głosów, jakbym przeniósł się w czasie i znów był w pracy, podczas gdy stęsknione rodziny, przyjaciele i kochankowie czekali na swoich bliskich. Drzwi, dzisiaj przekrzywione i z wybitymi szybami, zadrżały, a ze środka doszedł mnie odgłos kobiecych butów na twardej posadzce. Czy to działo się naprawdę? Rzeczywistość mieszała się ze wspomnieniami i nie miałem pojęcia, co jest jawą, a co tylko snem. Ruszyłem do przodu, bez potknięć, pewnie stawiając każdy krok.
Często zastanawiałem się, czy Lily była prawdziwa. Widzieli ją inni poza mną, przeżyłem z nią najlepsze cztery lata mojego życia. No i jest przecież Greg. Tak, wierzę, że była prawdziwa. Inaczej czym był świat, który mnie otaczał?
Jedna pigułka czyni cię większym
Jedna pigułka czyni cię małym.
Połknąłem tajemniczą tabletkę i ruszyłem ciemnym korytarzem mysiej nory, ostatnią z niezbadanych ścieżek mojej świątyni.
Komnaty w zamku z czterema strzelistymi wieżami zadrżały, po czym cała budowla rozsypała się w drobny mak. Boczny wiatr porwał kurz daleko w jałowe ziemie, niosąc ze sobą niepokojące szepty nieopowiedzianych historii, czekających na odkrycie.
Nie ma ludzi nieśmiertelnych, są tylko krótkowieczni.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt