Jeffrey z Ronaldem siedzieli niedaleko stanowiska dla łódek, popijając Budweisera. Patrząyli tęsknie na rozległe jezioro Toluca, teraz mieniące się mieszanką czerwieni i pomarańczy. Delikatna mgła unosiła się nad taflą surrealistycznego lustra, które w przedziwny, piękny sposób załamywało promienie zachodzącego słońca. Lekki wiosenny wiatr przyjemnie smagał twarze zasłużonych robotników piątej zmiany. Siedzieli na szerokiej ławce, świętując Jeffronalia, czyli samotne wieczory nad jedynym w okolicy jeziorem, podczas których sączyli browary, przepalali je papierosami i wymieniali między sobą pojedyncze zdania bez żadnego sensu. Czasem jednak udawało im się znaleźć nić porozumienia. Wtedy wspominali przeszłość; piękne życie, zanim stracili pracę, stając się okolicznymi menelami. Mieszkańcy Marville nie popierali pijaństwa czy rozrób, ale ci dwaj dżentelmeni wpisali się w okoliczną historię grubym atramentem, nie sposób było tak po prostu się ich pozbyć. Dostali więc na własność ławkę nad Toluca Lake od okolicznego stolarza, Thomasa Dafferty’ego, by z dala od porządnych obywateli, którzy co niedziela uczestniczą w nabożeństwie i wymieniają serdeczne uściski z przyklejonymi uśmiechami, siedzieli do późnej nocy, debatując na tematy różne lub przeróżne. Do tego stopnia wtopili się w okoliczny krajobraz, że wielu turystów pomyliło ich z rzeźbami, gdy nieruchomo wpatrywali się w horyzont.
- Tak to jest – westchnął Jeffrey, wsłuchując się w monotonną melodię wody. Z lewej strony co jakiś czas dochodziło ciche stukanie zderzających się ze sobą łódek i chlupot fal odbijających się od piasku.
- Coo? – zapytał Ronald, budząc się z transu.
- Gówno – prychnął Jeffrey, po czym rzucił za siebie pustą puszkę.
W tym samym momencie z lasu po ich prawej stronie zaszeleściły gałęzie. Tereny zielone Marvile zamieszkiwały przeważnie drobne, płochliwe zwierzęta, więc odgłosy sapania i rzężenia zjeżyły pijaczkom włosy na głowie. Mieli już ostro w czubie, więc ciężko było im rozróżnić jawę od snu. Niepokojące dźwięki narastały z każdą chwilą. Mężczyźni skoczyli na równe nogi, zamarli w bezruchu. Cokolwiek to było, poruszało się szybko. Co więcej, biegło prosto na nich. Delikwenci czekali z rękami na szyjkach butelek, gotowi do obrony. Adrenalina uderzyła do głowy, naprężone w dziwacznej pozie ciała zaczęły obficie wydzielać pot. W połączeniu z ich obecnym zapachem efekt był po prostu zabójczy. Ronald wydał z siebie okrzyk skacowanego Tarzana i tajemnicze coś zwolniło. Po chwili z zarośli wyszedł dziesięcioletni chłopiec. Miał na sobie gruby sweter oraz umorusane w błocie ciemne spodnie. Dyszał głośno, co rusz pociągając nosem. Ich oczy się spotkały, zmęczony biegiem dzieciak szeroko się uśmiechnął.
- Dobry wieczór, panowie – wychrypiał przez zaziębione gardło. Pobiegł w stronę oddalonego o kilometr domu, nie oglądając się za siebie.
Jeffrey i Ronald stali jeszcze przez chwilę w szoku, po czym spojrzeli na siebie. Ronald sam poszedł w krzaki, rozprawić się z wołającym o litość pęcherzem. Po rozpięciu skomplikowanego zamka błyskawicznego uraczył leśne zwierzęta własną interpretacją „Highway to Hell”.
- Skup się na jednym albo drugim, bo zaraz śpiewająco oblejesz sobie spodnie! – krzyknął Jeffery. Chciał powiedzieć więcej, ale klepnął tylko ciężko na ławkę. Stres i alkohol zrobiły swoje; menel zwiesił głowę, natychmiast zasnął. Drugi dołączył do niego trzy minuty później. Posadził tyłek na deskach i zamknął oczy. Resztkami skołowanych zmysłów szukał znajomych dźwięków: szumu wody, skaczących ryb, walczących łodzi. Otworzył oczy. Nawet teraz też coś było nie tak. Szarpnął Jeffreya, ale ten przepadł na dobre. Ronald podszedł do brzegu i zdziwionym wzrokiem taksował jezioro: wijące się na ziemi ryby, kilka zardzewiałych rowerów oraz łódki, teraz leżące nieruchomo jak martwe drewniane truchła.
Było wszystko oprócz wody. Tysiące kilometrów sześciennych brudnawej od zanieczyszczeń cieczy rozpłynęło się w powietrzu.
Ronald krzyknął i zaczął uciekać.
Mark wbiegł do kuchni i od razu przysiadł do stołu. W pomieszczeniu roznosił się przyjemny zapach naleśników, na blacie obok sztućców stał słoik konfitur. Truskawkowe, jego ulubione. Wyciągnął rękę, ale zaskoczył go krzyk babci.
- A czy młody człowiek zdjął buty i się umył!?
Chłopiec spojrzał na swoje umazane w błocie ręce. Babcia odwróciła wzrok od patelni, by zobaczyć, w jakim stanie wrócił do domu. Jej oczy mówiły wszystko. Gabrielle Farson była kobietą opiekuńczą, ale potrafiła utrzymać dyscyplinę. Jak tylko Mark wychwycił dezaprobatę na twarzy staruszki, ze spuszczoną głową powlókł się do łazienki. Przy drzwiach jeszcze raz zerknął na kobietę, lecz tym razem obok zaciętości zauważył cień uśmiechu.
- Zmykaj się ogarnąć, łobuzie – powiedziała, rzucając mu przygotowane wcześniej czyste ubranie i ręcznik.
Henry siedział w kącie kuchni, majstrował przy gitarze. Po czterdziestce kupił na pchlim targu Gibsona Les Paul Custom z postanowieniem rozpoczęcia samodzielnej nauki. Początki były koszmarne i parę razy Gabrielle przyprowadziła prawnika, grożąc mu, że jeśli czym prędzej nie pozbędzie się tego „pierdząco-piszczącego ustrojstwa”, to się z nim rozwiedzie. Wówczas Henry przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Po odejściu z kolei zyskał mnóstwo wolnego czasu, który chciał zająć czymś wartościowym. Nie zważał na protesty żony, codziennie brzdąkał solówki bez ładu i składu. Z każdym kolejnym miesiącem jednak było coraz lepiej i po kliku latach mężczyzna osiągnął niesamowitą biegłość. Nawet Gabrielle zaczęła słuchać, jak w skupieniu naśladuje solówki Guns N’ Roses, Led Zeppelin czy Deep Purple, a za „Hotel California” w jego wykonaniu, jak lubiła mawiać, dałaby się pokroić.
Mark wrócił z łazienki i usiadł przy stole. Grube ciuchy zamienił na lekkie spodenki w kolorze spranej czerni w duecie z niebieską koszulką. Usadowił się na krześle, nałożył sobie na talerz naleśnika, grubo smarując konfiturami. Pochłaniał kolację i z zaciekawieniem patrzył na Henry’ego.
- Czo łobisz, Cziadku? – zapytał, młócąc placek.
- Nie mów z pełnymi ustami, przyjacielu – odparł dziadek. – Sprawdzam gitarę. Wczoraj kompletnie ją rozstroiłeś.
Spojrzał na wnuczka, oczekując poczucia winy, ale zapomniał, że ciekawość w tym wieku znaczy więcej niż sumienie. Chłopiec mierzył go beztroskim spojrzeniem, przenosząc wzrok z mężczyzny na gitarę.
- Dlaczego już na niej nie grasz, dziadku?
Henry pokazał lewą dłoń, na której brakowało dwóch ostatnich palców.
- Bez tego jest trochę ciężko.
Mark pokiwał głową. Bez współczucia, rozbawienia czy szoku. Tak po prostu zrozumiał.
- W ogóle nie umiesz już grać?
- Och, coś tam jeszcze potrafię – mrugnął do małego. Podłączył gitarę do pokaźnego Marshalla, położył sobie na kolanach i zagrał intro z „Miasteczka Twin Peaks”. Kciuk prawej ręki subtelnie wybijał linię basu, resztą palców prowadził linię melodii opartą w większości na flażoletach. Pomimo kilku brzęków, gdy lewa ręka nie do końca przykryła dźwięk, Gibson w rękach Henry’ego brzmiał bajecznie. Staruszek świetnie radził sobie z ubytkami dłoni. Zamknął oczy, a wtedy melodia nabrała jeszcze więcej uroku, płynęła prosto z jego duszy. Gdy skończył, w kuchni słychać było tylko miarowe buczenie wzmacniacza.
- Co to za piosenka? – zapytał Mark. – Była bardzo ładna.
- Jeszcze będą z ciebie ludzie – stwierdził dziadek i zabrał się do jedzenia naleśników. Gabrielle dołączyła z herbatą. Po chwili wszyscy pałaszowali kolację.
Nazajutrz Mark wstał grubo po dziesiątej. Były wakacje, czas, który uwielbiał spędzać u dziadków w Marville. Całe dnie biegał po lesie i okolicznych łąkach, często z Henrym wyjeżdżali łódką na środek jeziora, gdzie wśród błogiej ciszy małomiasteczkowej harmonii łowili ryby. Chłopiec należał do grona nielicznych dzieci, które w wakacje intensywnie korzystały ze słonecznej pogody zamiast przesiadywać przed komputerem do późnego wieczora. Lubił wczasy na łonie natury, każdego roku wracał do szkoły z zapałem i wspaniałą opalenizną.
Przeciągnął się na łóżku, odsuwając zasłonkę. Lipcowy upał wdzierał się przez zaspane oczy, do uszu dolatywały radosne dźwięki ptaków i jednostajny szum wiatru. Usłyszał wołanie babci, co zwiastowalo, że poranny posiłek jest gotowy. Zszedł do kuchni na śniadanie.
Kanapki z masłem orzechowym już czekały na talerzu. Chłopiec usiadł i Gabrielle zaraz podsunęła mu pod nos gorącą czekoladę.
- Dziękuję, babciu – zawołał rześko. Z zapałem pochłonął cały posiłek.
- Wróć dzisiaj przed trzynastą – poprosiła kobieta. – Jedziemy do miasta na zakupy, może po drodze wstąpimy do kina?
Mark podskoczył na krześle z radości. Skończył śniadanie i wybiegł z domu.
Słońce wyraźnie odznaczało się na niebie i temperatura już teraz sięgała dwudziestu stopni. Mimo to rosa wciąż znaczyła swoje piętno na trawie. Po przebiegnięciu połowy łąki chłopiec miał mokre nogawki. Podróż do lasu nie ma najmniejszego sensu, pomyślał. Lepiej poczekać na słońcu, wysuszyć sobie buty.
Stanął w cieniu wielkich drzew i spojrzał na krater, w którym wczoraj leniwie płynęła woda. Dziś walały się tam sterty starego złomu oraz ławice martwych ryb. Podszedł do brzegu, po czym stanął jedną nogą na jałowym gruncie. Stopa pewnie usiadła w suchym piasku.
- Nie ugrzęźniesz – usłyszał za sobą męski głos i gwałtownie się obrócił.
Na ławce siedział mężczyzna, ten sam, który wczoraj z butelką w dłoni patrzył na niego jak na leśnego stwora. Babcia ostrzegała go przed dwójką pijaków i zakazała z nimi rozmawiać. Ale dzisiaj Jeffrey wcale nie wyglądał jak pijak. Miał na sobie czyste ubranie, trochę niemodne, ale porządne oraz skrojone na miarę, uczesał długie włosy i okiełznał dziki zarost na twarzy. Jego ręce były domyte, paznokcie przycięte a postawa dumna, wyprostowana.
- Kim pan jest? – zapytał Mark.
- Jestem Jeffrey. Widziałeś mnie wczoraj.
- Ale wczoraj...
- Tak, wczoraj wyglądałem trochę niechlujnie. Dokąd się wybierasz?
- Jeszcze nie wiem – odparł niepewnie chłopiec. – Co się stało z wodą?
- Zaginęła – stwierdził enigmatycznie menel.
- Dlaczego?
- Przyszło przesilenie.
- Takie, o którym mówili w szkole?
Jeffrey zaśmiał się krótko.
- W szkole o czymś takim nie usłyszysz, chłopcze. To zjawisko, na które wasi nauczyciele mają za tępe główki.
Mark, jak każde dziecko w jego wieku, żywiołowo reagował na żarty urągające kadrze pedagogicznej. Mężczyzna na ławce nawet nie zdawał sobie sprawy, że tym głupim stwierdzeniem zyskał sobie jego przychylność.
- Przejdź się po dnie jeziora – zaproponował – może znajdziesz jakieś skarby.
- Jakie?
- Nie wiem. Może stary zegarek, scyzoryk. Słyszałem, że jeśli ktoś jest bardzo wytrwały i pójdzie dostatecznie daleko, znajdzie tajemne wejście do podziemnego świata.
- Naprawdę!?
- Jak powiedziałem, nie mam pojęcia. Podobno tak. Ja tam nie pójdę, jestem za stary. Ale ty możesz to zrobić. Na pewno dasz sobie radę.
Chłopiec rozważał perspektywę wędrówki szlakiem skarbów. W magicznym wieku dziesięciu lat pojedynek między rozsądkiem a ciekawością to gra do jednej bramki.
Mark zrobił pierwszy krok, ale niepewny odwrócił się do Jeffreya.
- W tę stronę?
- Tak, młodzieńcze – rzekł, a gdy malec zniknął mu z pola widzenia, znów zaśmiał się krótko, złowieszczo. – To się nazywa przesilenie. Ronald, głupia sieroto. Żałuj, że cię tu nie ma.
Wejście wcale nie znajdowało się tak daleko, jak mówił Jeffrey, choć dla Marka była to najdłuższa piesza podróż, jaką odbył w życiu. Teren w niektórych miejscach był grząski. Mimo że nie było ryzyka zarwania, chłopiec ostrożnie stawiał każdy krok. Po chwili nawet regularnie opadający grunt nie przeszkadzał mu w wędrówce. Kilka razy stopa zapadła mu się po łydkę w mule, ale na strachu się skończyło. Ba, nawet do głowy mu nie przyszło, by po prostu zawrócić. Zignorować brednie tego dziwnego faceta na ławce, który sprawiał wrażenie gówna zapakowanego w ozdobny papierek. Mógł założyć najlepszy garnitur czy uczesać włosy u najlepszego fryzjera, ale nadal śmierdział tanim winem i wielodniowym potem, który Mark z kolegami nazywał Potem Weteranem. Chwilami zastanawiał się, dlaczego w ogóle wszedł do tego pustego zbiornika, i doszedł do wniosku, że został zahipnotyzowany. Że mężczyzna z alkoholowym oddechem i zepsutymi zębami – chłopiec ich nie widział, ale był pewien, że musiały być zepsute – kusił głosem, spojrzeniem, łagodną, acz sugestywną gestykulacją. Czuł, że nadal jest pod wpływem tego uroku, bo ilekroć próbował zawrócić, przed oczami stawał mu obraz tajemniczej dziury pośrodku zakazanego pustkowia.
Muszę tam dojść, przekonywał sam siebie.
Może znajdę scyzoryk, albo zegarek.
Po ponad dwóch godzinach dotarł do miejsca, gdzie kępy traw, które mijał prawie co chwilę, nagle zniknęły. Odwrócił głowę i spojrzał w kierunku brzegu. Stały ląd niknął w chmurze mgły lub wyziewów spod powierzchni ziemi. Z trudem dostrzegał stare rowery oraz inne klamoty wyrzucone Bóg wie kiedy przez Bóg jeden raczy wiedzieć kogo. Przed nim rozpościerał się szeroki pas gołej, czarnej ziemi. Wyglądała na wilgotną, ale po sprawdzeniu przekonał się, że spokojnie można po niej przejść. Uszedł kilkaset metrów, stanął przed masywną klapą. Miała kształt kwadratu o długości metra, może trochę więcej, była wykonana z jakiegoś metalu. Z przodu wystawała rączka w półokrągłym kształcie. Mark nachylił się nad nią i mocno szarpnął. Początkowo nic się nie działo, za trzecim razem stalowa pokrywa drgnęła i chłopiec z wysiłkiem, ale skutecznie ją otworzył.
Komin, bo tylko to przypominała ciasna dziura o regularnym kwadratowym kształcie, zdawał się nie mieć końca. Szyb był w całości betonowany, na jednej ze ścian umieszczono drabinę z powkręcanych w nią grubych prętów w postaci litery U. Wszystkie stopnie miały takie same rozmiary, ktoś umieścił je tutaj z zegarmistrzowską precyzją, dokładnie jeden nad drugim, w takich samych odstępach.
Mark próbował zajrzeć w głąb dziury, ale przestrzeń poniżej metra spowijała ciemność tak gęsta, że można jej było dotknąć, ponadto panował tam nieprzyjemny chłód. W końcu nie wytrzymał. Zaczął schodzić. Stopnie pokrywała cienka warstwa rdzy i chłopiec z każdym dotykiem brudził sobie ręce brudnoczerwoną sadzą.
- Halo! Jest tam ktoś!? – krzyknął do dziury.
Odpowiedziała mu cisza. Jego głos uciekł w dół. Nawet echo nie pokwapiło się z wizytą. Usłyszał chrobot czegoś spadającego z dużej wysokości i ocierającego się o ściany, ale nie było głuchego uderzenia o podłoże. Cokolwiek tam spadło, musiało rozpłynąć się w powietrzu.
Mark był przerażony, ale ruszył w dół.
Henry rozkładał talerze do obiadu. Gabrielle kończyła smażyć omlety, co chwila spoglądając w okno.
- Powinien już dawno być w domu – stwierdziła, gdy mąż schylił się do szuflady po widelce.
- Faktycznie, nigdy się nie spóźniał – dodał szorstko, patrząc na zegarek. - Może zapomniał? Wiesz, jakie są teraz dzieci.
Trzynasta wkroczyła na wybieg kwadrans temu i dziadkowie zaczęli się poważnie niepokoić. Mark siedział u nich prawie miesiąc, lecz zawsze był na czas, każdego lata.
Gabrielle podniosła słuchawkę. Zadzwoniła do Betsy Vaughn, sąsiadki mieszkającej niecałe dwie mile dalej. Chłopiec lubił spędzać czas z jej synkiem, dwunastoletnim Christianem.
Mijał czwarty sygnał i kobieta miała odłożyć słuchawkę, gdy po drugiej stronie usłyszała znajomy krzyk.
- Haloo!?
- Cześć, Betsy. Tu Gabrielle. Wybacz, że ci przeszkadzam, ale czy nie ma u was Marka?
- Och, Gabrielle – odpowiedziała speszona sąsiadka, jakby babcia chłopca przyłapała ją na romansie z młodym mleczarzem. – Nie widziałam go dzisiaj.
- Może poszedł gdzieś z Christianem?
- Syn nie może dzisiaj wychodzić z domu. Gabirielle, nie słyszałaś wieści?
- Jakich?
- Jezioro wyschło, nie widziałaś? Przecież mieszkacie najbliżej.
- Na Toluca wychodzi tylko okno w pokoju Marka – powiedziała kobieta. Dopiero po chwili dotarła do niej straszliwa prawda. Odłożyła słuchawkę, nie zwracając uwagi na mówiącą do niej sąsiadkę, i spojrzała przerażona na męża.
- Co się stało? – zapytał.
- Jezioro... – wykrztusiła. Była potwornie blada, mało nie zemdlała. Henry złapał ją w pasie, posadził na krześle i pobiegł do pokoju, który w wakacje zajmował ich wnuk. Wyjrzał przez okno. Zobaczył rozległe połacie ziemi zamiast spokojnej tafli wody. Serce podeszło mu do gardła.
- Święty Boże – wyszeptał, po czym wrócił pędem do kuchni.
Porwał telefon i wykręcił numer syna.
- Steven, przyjeżdżaj tu, natychmiast! – rzucił do słuchawki. Wybiegł przed dom. Gabrielle nadal siedziała na krześle, nie mogąc złapać tchu. Omlety zaczęły się przypalać. Zapach spalenizny rozsiadał się w pomieszczeniu jak nieproszony i wybitnie natrętny gość, ale kobieta nie miała siły, by ruszyć ręką i wyłączyć palnik.
Steven przyjechał po godzinie. Zahamował ostro w bujnej trawie i auto przez chwilę kręciło bączka, ale on nie zwracał na to uwagi. Zgasił silnik. Zanim pojazd zatrzymał się na dobre, mężczyzna biegł do ojca.
- Co się stało?
- Spójrz – powiedział Henry, pokazując łąkę i jezioro za nią.
- Tato, co się stało? Widoki będę podziwiał przy innej okazji!
- Więc patrz! – krzyknął starszy Farson i wtedy syn zobaczył to, co miał zobaczyć.
Przed nim ciągnęła się łąka z bujną, trochę ze wysoką trawą. To nie stanowiło problemu; jeszcze nie nadeszła pora na ścinkę, przyroda Marville rządziła się swoimi prawami, mieszkańcy poznali je na wylot. Dalej był spłachetek suchej ziemi, po prawej las, a po lewej pola uprawne. Na wprost znajdowało się jezioro, a gdy Steven się dobrze przyjrzał, dostrzegł, że dobytek Toluca stanowił rozległy krater gołej ziemi.
- To niemożliwe – wykrztusił. – Wszyscy mówili, że to się więcej nie powtórzy. Że Brian był ostatni.
W gruncie rzeczy sam w to nie wierzył. Miał siedem lat, gdy jego przyjaciel zaginął i nigdy się nie odnalazł. Strata najbliższego kumpla była bolesnym przeżyciem, ale teraz gra toczyła się o poważniejszą stawkę. O jego syna.
- Musimy go poszukać – powiedział bardziej do siebie niż do ojca.
- Idę z tobą – zadeklarował Henry. Wbiegł do domu po latarkę. W skrzynce znalazł jeszcze młotek i paczkę gwoździ, ale stwierdził, że na nic się nie przydadzą. Wrócił do syna.
Dotarli na brzeg jeziora, nie odzywają się do siebie nawet słowem. Stanęli koło ławki. Dzisiaj była pusta, zniknęły nawet puszki po piwie czy pety. Steven podszedł bliżej. Zauważył ślady małych stóp na piasku. Mężczyźni wymienili strwożone spojrzenia, po czym ruszyli za odciskami małych, przemoczonych trampek.
Jeffrey obserwował ich z ukrycia w bezpiecznym poszyciu lasu. Jego twarz nie wyrażała niczego poza chłodnym zainteresowaniem, ale przez ułamek sekundy przebiegł po niej cień uśmiechu.
- Wygląda na to, że w tym roku zbiory będą nader obfite – oznajmił drzewom. Wiewiórka przycupnęła na gałęzi, ale gdy tylko pijak spojrzał w jej stronę, uciekła do dziupli.
Mark dotarł do włazu po prawie trzech godzinach, dwójce Farsonów zajęło to połowę mniej czasu. Choć Henry momentami niemiłosiernie charczał, nie pozwolił na zwolnienie tempa. Miał dobry wzrok, wyłapywał ślady wędrówki Marka ze sporym wyprzedzeniem, syn słuchał tylko, w którym kierunku ma biec. Dotarli do połaci czarnej ziemi i teraz Steven przypuścił morderczy sprint, od którego ojciec mało nie dostał zawału.
Stanął przy otwartym włazie, Henry dołączył do niego parę chwil później. Patrzyli na wejście do głębokiego ciemnego kanału z tysiącami najgłupszych pomysłów. Henry poświecił latarką, ale snop światła zginął w mroku, nie znajdując punktu zaczepienia.
- Ten właz jest bardzo solidny – zauważył młodszy Farson. – Nie zdziwiłbym się, gdyby...
- Był wodoszczelny – dokończył drugi. Sprawdził godzinę. – Niedługo wybije szesnasta, mamy sporo czasu.
- Schodzę.
I nim Henry zdołał cokolwiek powiedzieć, Steven opuścił się na zardzewiałe pręty. Ojciec podał mu latarkę, sam przycupnął na brzegu wejścia. Później, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, dziadek nie był zaniepokojony. Skądże. Był śmiertelnie przerażony. Wielokrotnie nachylał się do tajemniczego szybu, krzyczał ile sił w płucach, wołając syna. Czasem odpowiadało mu echo, czasem nic, czasem znowu dziwne i mrożące krew w żyłach warkoty, od których włosy stawały dęba. Jeden z takich odgłosów przetoczył się ku górze z ogłuszającym rykiem. Gdyby Henry tkwił z głową w wylocie dziury, mógłby pewnie poczuć obezwładniający smród, jaki wydobywał się z pyska tego głębinowego stwora.
Mężczyzna dobrze pamiętał poprzednie zdarzenie, gdy woda z jeziora Toluca udała się krótkie wakacje nie wiadomo gdzie. Wtedy zaginął Brian, lecz nikt nie odważył się iść na środek nawiedzonego zbiornika, by go odnaleźć. Mieszkańcy, w dużej mierze już nieżyjący, wzdrygali się na samą myśl o jeziorze. Do dzisiaj niewiele się zmieniło, choć tajemnica Przesilenia i losu zaginionych dzieci do chwili obecnej pozostała wielką niewiadomą.
Henry siedział nad wejściem z rosnącym poczuciem beznadziei. Wnuczek zaginął nad ranem, syn trochę później. Musiał przyznać, że duchy wód Toluca potrafiły uśpić czujność. Pojawiały się nieregularnie, zawsze z zaskoczenia. Dziadek spojrzał ostatni raz na niknący w mroku krater. Złapał się pierwszego szczebla.
- Synu, nadchodzę! – wrzasnął do dziury, po czym zniknął w mroku szybu.
Kilka minut później z ciemności wyłonił się Jeffrey. Szedł pewnym, raźnym krokiem wśród oblepiających go kropel nocnej rosy. Zbliżył się do dziury, szepcząc coś w niezrozumiałym języku. Odpowiedziały mu szepty z najgłębszych zakamarków podziemnego świata. Zamknął właz, przekręcił rączkę. Szczęknął zatrzask i pijak uśmiechnął się blado. Zawrócił, bardzo szybko zginął w gęstej mgle. Na ziemi pojawiły się pierwsze krople wody.
Poranek przywitał mieszkańców Marville krótko po szóstej rano. Słońce objawiło się w całej swojej krasie, przeganiając mgłę w kwadrans. Tego dnia miasteczko było nadzwyczaj spokojne. Nikt nie wyszedł z domu, osiedlowe sklepy i mały bazar na rynku dzisiaj zrobiły sobie wolne. Niewielka mieścina za zachód od Kansas zamarła w oczekiwaniu na powrót harmonii i spokoju. Gabrielle pierwsza przełamała strach, wyglądając przez okno. W oddali jezioro znów świeciło taflą surrealistycznego lustra. Kobieta podniosła słuchawkę, wybrała numer Betsy.
- Już koniec – powiedziała przez ściśnięte gardło i rzuciła słuchawkę.
Wieczorem Ronald znów siedział na ławce, podziwiając Toluca w towarzystwie puszek. Woda wróciła, więc stary pijaczyna uważał wczorajszy stres za wynik złego doboru trunków. Po chwili dołączył do niego Jeffrey w swoim zwyczajowym ubraniu, spranych dżinsach i obdartej koszuli, na powrót cuchnący. Włosy niedbale spadały mu na czoło, jakby nie mył ich od miesiąca. Wziął puszkę Budweisera i otworzył. Syk napoju koił jego brudne uszy jak ulubiona piosenka.
- Co robimy? – zapytał Ronald, zapalając Viceroya.
- Czekamy – odparł Jeffrey z dziwnym uśmieszkiem. – Czekamy.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt